Z socjalnych zapowiedzi PiS-u zrealizowano jedynie program 500+. Prace nad pozostałymi przeciągają się.
W tym roku obchodzimy Święto Pracy w zmienionej sytuacji politycznej. Po ośmiu latach rządów koalicji PO-PSL w październiku 2015 r. zastąpił je samodzielny rząd Prawa i Sprawiedliwości, uruchamiając proces przebudowy państwa określany jako „dobra zmiana”. W odróżnieniu od poprzedników obecna ekipa rządząca ma silne związki z częścią związków zawodowych i tradycyjnie odwołuje się w kampaniach wyborczych do wartości takich jak solidarność i obietnic ambitniejszej polityki socjalnej. W ostatnich wyborach na pierwszy plan wysunęła się obietnica obniżenia wieku emerytalnego, podniesienia kwoty wolnej od podatku i wprowadzenia uniwersalnego zasiłku 500 złotych na każde dziecko.
Po pół roku rządów PiS-u widzimy, że z socjalnych zapowiedzi tej partii zrealizowano jak dotąd jedynie program 500+ (choć w okrojonej wersji). Prace nad realizacją pozostałych obietnic przeciągają się. Kontrastuje to z błyskawicznym tempem, w jakim obóz władzy rozprawia się z instytucjami ograniczającymi samowolę rządzących (Trybunał Konstytucyjny) czy gwarantującymi pewien poziom pluralizmu (media publiczne, choć umówmy się, że ich pluralizm przed przejęciem przez PiS był w istocie dość fasadowy).
W tej sytuacji większa część związków zawodowych wydaje się przyjmować postawę wyczekującą. Mediów publicznych – które przez lata oddawały się podkręcaniu nagonki na związkowców i ośmieszaniu ich postulatów – trudno im bronić. Wiele osób w związkach zawodowych, nie tylko tych związanych z PiS-em, nie odczuwa szczególnego sentymentu do Trybunału Konstytucyjnego. Widok neoliberalnych polityków „broniących demokracji” (Petru, Schetyna, Balcerowicz) nie zachęca do tego, by się przyłączyć. Gdy symbolem demokracji czyni się Wałęsę, który jeszcze niedawno wzywał rząd do spałowania związkowców, sytuacja robi się kuriozalna. Obecność lewicowych głosów na demonstracjach KOD-u (Barbara Nowacka, Małgorzata Tracz czy Marek Kossakowski) to może być za mało. Zwłaszcza, że PiS się ze swoich obietnic nie wycofał. Postawa „Zostawmy kwestię demokracji, krytykujmy rząd za to, że zbyt wolno realizuje pracownicze postulaty”, wydaje się wielu związkowcom najbardziej racjonalna. I chociaż z logicznego punktu widzenia nie ma dylematu „bronić demokracji czy domagać się sprawiedliwości społecznej”, to przecież polityczne namiętności nie chadzają ścieżkami logiki.
Owszem, antydemokratyczne działania rządu od początku zdecydowanie krytykuje Związek Nauczycielstwa Polskiego, zaś Sławomir Broniarz pojawia się niezawodnie na kolejnych demonstracjach. Inni liderzy związkowi są jednak bardziej powściągliwi. Może trochę dlatego, że Komitet Obrony Demokracji wydaje się jak dotąd umiarkowanie zainteresowany ich udziałem. Ale na pewno również dlatego, że przywódcy związkowi wypowiadający się w obronie demokracji robią to w jakiejś części wbrew oczekiwaniom własnej bazy.
Jaka powinna być strategia świata pracy wobec rządów PiS-u? Pierwszy Maja to dobra okazja, by spojrzeć na to z nieco innej strony niż zwykle. Warto wyjść poza język moralistycznych czy estetycznych absolutów i na chłodno przyjrzeć się temu, jaki jest bilans „dobrej zmiany” w kwestiach pracowniczych i socjalnych i co się czai na horyzoncie.
Plusy dodatnie i ujemne
Na pierwszy rzut oka wszystko zdaje się zmierzać ku lepszemu.
Instytucję Komisji Trójstronnej, która pod rządami Platformy Obywatelskiej stała się wydmuszką, zastąpiła Rada Dialogu Społecznego, dająca szansę na nowe otwarcie w relacjach między rządem, związkami zawodowymi i przedsiębiorcami (ustawę przyjęto rok temu wskutek zabiegów związkowców i z inicjatywy prezydenta Bronisława Komorowskiego, ale realnie weszła w życie już po zmianie władzy). Trwają prace nad realizacją ubiegłorocznego wyroku Trybunału Konstytucyjnego, nakazującego wprowadzenie w życie konwencji Międzynarodowej Organizacji Pracy i poszerzenie definicji „pracownika”, tak, aby osoby zatrudnione w innej formule niż etat korzystały z ochrony praw pracowniczych i mogły zrzeszać się w związkach zawodowych. Poszerza się zastosowanie klauzul społecznych w zamówieniach publicznych. Mozolnie i nie bez turbulencji, ale jednak wprowadza się w życie obiecane jeszcze przez ministra Zembalę podwyżki dla pielęgniarek. Zdecydowanie ukrócono nadużywanie kontraktów na czas określony, przywracając w zmienionej formie rozwiązania zastosowane poprzednio przez rząd PO-PSL w ramach pakietu antykryzysowego. Trwają zaawansowane prace nad wprowadzeniem godzinowej płacy minimalnej. Last not least, program 500+ zmniejszył utowarowienie pracy, zwiększając upodmiotowienie znaczącej grupy pracowników i pracownic wobec pracodawców.
Co ważne, choć nieoczywiste, większość z tych korzystnych dla świata pracy zmian ma swe początki jeszcze za poprzedniej kadencji, a ściśle rzecz biorąc – w samej końcówce poprzedniej kadencji. Warto to sobie zanotować, bo jest to obserwacja, z której wynikają ważne wnioski.
A co się zmieniło na gorsze?
Przede wszystkim – cofnięcie reformy sześciolatków. Reforma była (słusznie) krytykowana m.in. za chaos, ale sposób jej odkręcania jedynie ten chaos pogłębia. W wielu szkołach cofnięcie reformy oznaczać będzie rok przerwy w naborze uczniów, a tym samym zwolnienia nauczycieli. Których za rok trzeba będzie zresztą z powrotem zatrudniać. Nic dziwnego, że właśnie ta grupa zawodowa najszybciej straciła cierpliwość do nowego rządu.
Cofnięcie reformy sześciolatków oznacza również, że w wielu przedszkolach zabraknie miejsca dla trzylatków. W ostatnich latach dostępność miejsc w przedszkolach mocno się poprawiła, a teraz znów ma się dramatycznie pogorszyć. Utrudni to życie pracującym rodzinom, czytaj: wypchnie to wiele kobiet z systemu pracy zawodowej.
Przy okazji sześciolatków ujawniła się zresztą jeszcze jedna nieprzyjemna kwestia. Ustawa nie była w ogóle konsultowana ze świeżo powołaną Radą Dialogu Społecznego. Podobnie jak kilka innych ważnych ustaw. Wygląda na to, że obóz władzy konsultuje z partnerami społecznymi projekty ustaw wtedy, kiedy mu wygodnie. A kiedy niewygodnie, to nie konsultuje. Jeśli ta tendencja utrzyma się, to Rada Dialogu Społecznego może stać się kolejną atrapą i podzielić los Komisji Trójstronnej, słusznie zgodnie bojkotowanej przez trzy związkowe centrale.
Także polityka energetyczna rządu budzi niepokój. Ustawa „odległościowa” może de facto zabić sektor energetyki wiatrowej w Polsce – nie tylko zatrzymać budowę nowych wiatraków, lecz także spowodować pośrednie wywłaszczenie i upadek już istniejących instalacji. Planowana nowelizacja ustawy o odnawialnych źródłach energii zahamuje również rozwój fotowoltaiki i energetyki prosumenckiej. Według uchwały sejmiku zachodniopomorskiego przyjęcie ustawy antywiatrakowej oznaczać będzie utratę 4 tysięcy miejsc pracy w regionie. A to tylko jedno z szesnastu województw. I w dodatku – rezygnacja z rozwoju zielonej energii to nie tylko likwidacja istniejących miejsc pracy, ale także pozbawienie nas szansy na stworzenie nowych. Według różnych szacunków inwestycje w odnawialne źródła energii mogłyby stworzyć w ciągu najbliższej dekady od 130 do 190 tysięcy nowych miejsc pracy. Nie znam drugiego tak obiecującego sektora.
Wiele wątpliwości budzi również próba odbudowy przemysłu stoczniowego w Polsce. Cel jak najbardziej słuszny, ale jeśli zgodnie z zapowiedziami Ministerstwa Gospodarki Morskiej sposobem na to mają być ulgi podatkowe i ściślejsze powiązanie stoczni ze specjalnymi strefami ekonomicznymi, to jest to raczej sposób na utrwalenie peryferyjnej pozycji Polski i pogłębienie pułapek rozwojowych, trafnie wskazywanych przez Ministerstwo Rozwoju w prezentacji multimedialnej szumnie nazywanej „planem Morawieckiego”.
Pułapki „wolnego handlu”
Skoro mowa o wicepremierze Morawieckim, to warto przypomnieć jego słowa, że Polska popiera „twardą wersję” TTIP – negocjowanego właśnie porozumienia handlowego między Stanami Zjednoczonymi a Unią Europejską. Przyjęcie TTIP (oraz CETA, podobnego porozumienia handlowego między Unią Europejską a Kanadą) byłoby olbrzymim ciosem zarówno w demokrację, jak i prawa pracownicze.
Europejskie związki zawodowe, mimo że nie sprzeciwiają się co do zasady ideologii wolnego handlu, stanowczo protestują przeciwko obydwu porozumieniom. Trzy najważniejsze zarzuty to: brak ochrony przed prywatyzacją usług publicznych, kontrowersyjny mechanizm arbitrażu inwestycyjnego (ISDS) oraz – w przypadku TTIP – nieratyfikowanie przez USA ośmiu konwencji Międzynarodowej Organizacji Pracy.
Trudno tu pisać o wszystkich negatywnych konsekwencjach przyjęcia TTIP dla świata pracy, wspomnę więc tylko o jednym, rzadziej analizowanym. Przyjęcie TTIP oznaczałoby prawdopodobnie upadek polskiego przemysłu chemicznego, wystawionego na nieuczciwą konkurencję ze strony USA. Piszę „nieuczciwą”, bo amerykańska produkcja jest tańsza ze względu na niższy poziom ochrony praw pracowniczych, niższe standardy środowiskowe i dopuszczenie do obrotu szeregu substancji zakazanych w Unii Europejskiej ze względu na ich szkodliwość dla zdrowia. Miasta, w których funkcjonuje jeszcze przemysł chemiczny – jak Zakłady Azotowe Puławy czy Zakłady Chemiczne w Policach – powinny się temu bacznie przyjrzeć.
To dziwne, że TTIP i CETA zajmują tak niewiele miejsca zarówno w działaniach polskich związków zawodowych, jak i Komitetu Obrony Demokracji. Zagrożenie, jakie stwarza dla demokracji arbitraż jest większe niż pięć „ustaw naprawczych” o Trybunale Konstytucyjnym, a na pewno nieskończenie większe niż lustracja Wałęsy. Przyjęcie TTIP lub CETA definitywnie osłabi system praw pracowniczych, niezależnie od dobrej lub złej woli kolejnych rządów. Wspólna walka przeciw tym umowom mogłaby poszerzyć front działań opozycji o nowych sojuszników (punkt dla KOD-u) oraz pokazać, że prawa pracownicze są sprawą uniwersalną (punkt dla związków zawodowych). A za lekceważenie tego zagrożenia możemy słono zapłacić.
Dobra zmiana już była?
Na koniec chciałbym wrócić do wcześniejszej obserwacji: większość korzystnych dla pracowników i pracownic zmian zaczęła się w końcówce poprzedniej kadencji. Najczęściej z inicjatywy związków zawodowych, którym Platforma nagle zaczęła ustępować.
Pozytywne zmiany nie przychodzą z łaski Jarosława Kaczyńskiego, ani niczyjej innej. Ich źródłem jest determinacja związków zawodowych, która uzyskała realne przełożenie na kształt prawa w wyjątkowym momencie, gdy słabnąca Platforma walczyła o utrzymanie władzy z idącym jak burza po władzę PiS-em.
Nie wolno się jednak łudzić, że PiS jest jakby z natury „bardziej socjalny” niż PO. Także PiS będzie słuchać związkowców wtedy, gdy sam będzie tego potrzebował. Jeśli chcemy zmusić ten rząd do wprowadzania głębszych i trwalszych zmian z korzyścią dla świata pracy, to nie może on się czuć zbyt pewnie. Im bardziej ten rząd umacnia swoją władzę, tym mniej będzie miał powodów, by kogoś słuchać. Trybunał Konstytucyjny, media publiczne – wszystko, co ogranicza władzę rządu i zmusza go do poszukiwania sojuszników dla swojej polityki, otwiera też pole do działania dla społeczeństwa obywatelskiego, w tym związków zawodowych, nawet jeśli instytucje te nie mają same z siebie propracowniczego charakteru. Dlatego świat pracy ma fundamentalny interes w tym, aby bronić demokracji. Nawet z nieoczywistymi sojusznikami.
Czytaj także:
Jakub Majmurek: Pierwszy (i ostatni?) taki 1 Maja
Przemysław Witkowski: Kazanie na 1 Maja
**Dziennik Opinii nr 122/2016 (1272)