Prezydent, starosta i wojewoda są jak betonowy walec. Zrobią wszystko, byle tylko wylegitymować się kolejnymi inwestycjami rozwojowymi. Nawet jeśli oznacza to unicestwienie ostatnich kawałków przyrody w okolicy Sieradza.
Blisko nas zostały już tylko skrawki przyrody. Pojechałem do Sieradza (wycinka lasu pod drogę), Ciechanowa (osuszanie mokradeł pod osiedle) i Słajszewa (budowa pierwszej polskiej elektrowni atomowej), aby pokazać patologie prawne i urzędnicze, które w imię tzw. rozwoju niszczą ostatnie skrawki dzikości w naszym bliskim otoczeniu. Pokażę, jak można i trzeba o nie walczyć. Opowiem też o tym, że kiedy nie ma już żadnej nadziei, jedyne, co nam pozostaje, to towarzyszyć w odchodzeniu. Zachęcam do przeczytania cyklu tekstów na ten temat, zrealizowanego w ramach projektu Sphera.
Recepta na urbanocen? Biodróżowanie z pszczołami samotnicami [rozmowa]
czytaj także
Pewnie, że mógłbym pojechać w obiektywnie dużo cenniejsze przyrodniczo miejsca. Do skrawka którejś puszczy, gdzie można znaleźć unikatowe i chronione gatunki ptaków czy roślin albo nad dużą, zagrożoną zrzutami solanki z kopalń rzekę. W sprawie ochrony przyrody dzieje się w Polsce tyle patologii, że można o tym napisać książkę, a nie tylko cykl tekstów. To, co najbardziej przeraża mnie w bezmiarze owych nieprawidłowości, to te kawałki dzikiej przyrody, które umierają bezgłośnie. Są zbyt małe i zbyt mało cenne, aby zajęły się nimi duże organizacje przyrodnicze, a lokalne społeczności nie mają wystarczającej siły przebicia w gąszczu algorytmów social mediów, zajętych szerzeniem fake newsów i kolejnych gównoburz.
Nie jest to więc tekst o przyrodniczych rarytasach. Uważam, że nie stać nas już na to, aby chronić tylko to, co obiektywnie (czyli według ludzkiej oceny) najcenniejsze. Nie da się też wyrazić „cenności” na podstawie tylko naukowych kryteriów, co pokazuje choćby batalia o tzw. lasy cenne społecznie. Przyroda, przede wszystkim ta blisko ludzi, to nie tylko wykaz gatunków, ale też emocji i historii ludzkich z nimi splecionych. Poza tym – jakie kryteria należałoby przyjąć, aby arbitralnie, czyli wciąż antropocentrycznie, stwierdzić, że jakieś istoty i ekosystemy mają prawo do życia, a inne już nie, bo nie figurują w „czerwonej księdze”?
czytaj także
I nie chodzi mi o to, aby krytykować przyrodnicze czy naukowe wytyczne. Mówię, że niezależnie od wartości przyrody, kiedy staje ona na drodze inwestycji i tzw. rozwoju, priorytetem zawsze pozostają zamierzenia i plany człowieka. Regionalne Dyrekcje Ochrony Środowiska czy wydziały środowiska w samorządach wydają zgody na niszczenie przyrody lekką ręką, zarówno w obszarze Natura 2000, parku krajobrazowym, rezerwacie, jak i w lesie samosiejek czy na spontanicznie renaturyzujących się mokradłach, które stają na drodze machiny. Jedynym bastionem, który jako tako się broni, są parki narodowe, ale stanowią one tak marginalną część terenu Polski, że dla machiny jest to niezauważalne. W dodatku zostały utworzone tak dawno (od ponad 21 lat nie powstał w Polsce żaden nowy park narodowy!), że polski kapitalizm i rozwój dawno wzięły ten status quo pod uwagę. Jest to, według mnie, jeden z czynników – choć niewypowiedziany wprost – które blokują powstawanie nowych parków narodowych. Założę się, że takie projekty jak Mazurski czy Jurajski Park Narodowy wywołują u lokalnych włodarzy i biznesu palpitacje serca. Stąd wszelkie próby nawet rozpoczęcia rozmów na ten temat są gaszone w zarodku. O tym, czy łatwe będzie powołanie nawet tak oczywistego parku, jak Park Narodowy Doliny Dolnej Odry, pisałem w Krytyce Politycznej.
czytaj także
Z kolei w Dwutygodniku, w eseju Pobrudzić sobie ręce na temat książki Wyznania otrzeźwiałego ekologa P. Kingsnorha, napisałem: „Nie dajmy sobie wmówić, że dzikości już nie ma. Owszem, nie ma pierwotnej przyrody, ale wciąż zachowała się spora część dzikich bogactw i czasem leżą one tuż przed naszym nosem, nie trzeba jechać do nich przez pół świata. Co możemy więc zrobić? Może kupić trochę ziemi i przywrócić jej dziki charakter? Może sprawić, aby nasz ogród rósł swobodnie, a nie od linijki? Może stworzyć i chronić przestrzeń, w której to, co więcej-niż-ludzkie, będzie mogło łatwiej oddychać i uniknąć śmierci?”.
O tym właśnie jest cykl #LicząSięSkrawki. Ten hashtag wymyśliła i użyła go jako pierwsza Karolina Kuszlewicz, znana adwokatka, od 10 lat pracująca na rzecz praw zwierząt i przyrody. To właśnie do Sieradza, rodzinnego miasta Karoliny, i do lasu, którego broni, skierowałem swoje pierwsze kroki.
Im dalej w las…
40 metrów szerokości i 350 długości. Brzozy, sosny, modrzewie, dęby, buki, świerki. Jeże, wiewiórka, rodzina saren. 26 gatunków chronionych ptaków. Wilga, gąsiorek, cierniówka, krogulec, pleszka, kos, kwiczoł, śpiewak i inne. Od zachodu napiera miasto. Zabudowa rozlewa się na okoliczne pola, które jeszcze dekadę temu tworzyły malowniczą mozaikę rolniczego krajobrazu. Łany zboża zamieniają się w łany betonu.
Czy lekko ponad jednohektarowy teren z drzewami może być lasem? To zależy, kogo zapytać. Według miejskich planistów nie ma tam miejsca ani na las, ani na drzewa. MPZP (miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego), dostępny online, narysowany jest w taki sposób, jakby na tym terenie nie istniała żadna przyroda. Grunty w tej okolicy sklasyfikowane są jako orne i po ich kwalifikacji na budowlane nikt z urzędników nie pofatygował się zobaczyć, jak wygląda rzeczywistość. A ta od ponad dwóch dekad jest rozśpiewanym zagajnikiem i ostoją dzikich zwierząt – przynajmniej na działce Kuszlewicz.
„Istotną cechą tego fragmentu jest wtórne wytworzenie się warunków zbliżonych do warunków charakterystycznych dla lasu – wszystkich warstw roślinności, bujnego podszytu, roślinności zielnej, warstwy wysokiej drzew. Stwierdzony skład gatunkowy awifauny potwierdza tę właściwość, gdyż są tu obecne gatunki charakterystyczne nie tylko dla stref ekotonowych, śródpolnych zadrzewień, ale i typowo leśne” – mówi jedna z dwóch profesjonalnych opinii przyrodniczych zleconych przez Kuszlewicz. W drugiej czytamy: „Wzmożona presja inwestorska i urbanizacyjna na obszarach sąsiadujących z terenem badań, a co za tym idzie wycinkach szpalerów, drzew, remiz śródpolnych i skupisk krzewów, prowadzi do zaniku siedlisk wielu gatunków zwierząt. Stwierdzenie na stosunkowo niewielkim i wąskim obszarze objętym inwentaryzacją 26 gatunków ptaków świadczyć może o deficycie odpowiednich siedlisk na tym terenie. Obszar działek objętych monitoringiem jako jeden z nielicznych już w okolicy, porośnięty jest ok. 30-letnim drzewostanem mieszanym z bogatym podszytem i stanowi dla wielu gatunków swoiste «refugium» (ostoję)”.
Jak kraj błota i bagien stracił 85 proc. najcenniejszych wodnych ekosystemów
czytaj także
Na działkę, na której rośnie las, można wejść tylko przez bramę. Chyba że jest się sarną, wtedy można przeskoczyć niewysokie i bezpieczne dla zwierząt ogrodzenie. Albo jeżem, który przejdzie pod nim. Kiedy Karolina otwiera starą, metalową furtkę, nie mogę oprzeć się skojarzeniom z Tajemniczym Ogrodem. Wchodzimy pod zielony dach. Warkot cywilizacji zamiera z każdym krokiem. Z poszycia fuka na nas niezadowolony kos. Między drzewami, nad zarośniętą ścieżką, skacze wiewiórka. Okazuje się, że w Sieradzu wiewiórka to fotograficzno-przyrodniczy rarytas, w obszarze miasta ich nie ma. A tutaj jest!
Ćwierć wieku temu rodzinnie postanowili, że zasadzą tutaj las i zostawią go samemu sobie. –Posadziliśmy własnymi rękami kilkaset drzew: modrzewi, buków, sosen, świerków, dębów. Od 25 lat procesy ekosystemowe toczą się tutaj tak, jak chcą. Niczego nie wycinamy, nie kosimy nawet trawy na ścieżce wejściowej. Do lasu nie mają wstępu żadne nasze zwierzęta domowe, a psów mamy kilka. Ten las jest jak magnes i azyl dla dzikich zwierząt. One nie mają się gdzie schronić przed napierającym coraz bardziej miastem i betonem. Na tym skrawku terenu wychowuje się rodzina saren. Są jeże. I mnóstwo ptaków, co potwierdziły dwie niezależne ekspertyzy ornitologiczne, które zleciłam – mówi Kuszlewicz.
czytaj także
Ścieżka pod naszymi stopami zmienia się w gąszcz. Zaplątuję się w jeżynach i wysokich na 1,5 metra trawach. Próbuję nie poparzyć się o gigantyczne pokrzywy. Wokół butów owinęły mi się malowniczo przytulie czepne. Zbliżając się do południowego krańca lasu, słyszymy wyraźny warkot pracujących maszyn budowlanych – koparek i wywrotek. Rzeczywiście, między sosnami widać pomarańczowe maszyny i kilka osób. Karolina jest wyraźnie zszokowana i wzburzona.
Slalom między przepisami
W 2011 roku miasto Sieradz zatwierdziło MPZP dla tego obszaru, przekształcając tereny rolnicze w działki budowlane i usługowe. Oczywiście dla właścicieli chcących spieniężyć swoje ziemie, otworzyło się eldorado. Kuszlewicz wspomina, że chętni do zakupu ich działki ustawiali się w kolejce. Nie sprzedali. Przez ponad dekadę nic się nie działo, ale w ostatnim czasie rozpoczął się na nowo ruch w interesie. Miasto postanowiło zacząć realizować inwestycje, korzystając z tzw. specustawy drogowej. Pozwala ona w imię zapisów planistycznych wywłaszczyć właścicieli pod strategiczne inwestycje, na przykład drogi. Jedna z nich ma obciąć kawałek lasu dokładnie w miejscu, w którym stoimy, a inna, szeroka na 10 metrów, zabierze las na długości ponad 200 metrów. Dla jasności – w tym przypadku nie chodzi o drogę krajową czy autostradę, ale o zwykłe drogi dojazdowe do wymyślonych na tym terenie przez planistów osiedli mieszkaniowych oraz przypuszczalnie kościoła, który ma stanąć w środku dzisiejszego lasu i na sąsiednich działkach.
Na planach, którymi miasto Sieradz chwali się w internecie, inwestycja zakłada budowę dróg o długości 1,14 km. Zgodnie z prawem powinna być więc wykonana OOŚ – ocena oddziaływania na środowisko. W tym momencie zaczyna się urzędniczo-inwestorski slalom między przepisami. Na porządku dziennym jest proceder tzw. salami slicing. Krótko mówiąc, inwestycję dzieli się na mniejsze etapy, tak aby nie była dla nich wymagana ocena środowiskowa. To praktyka, z którą stykają się prawie wszystkie osoby i organizacje broniące przyrody przed patologicznie pojętym rozwojem. Tak też się stało w Sieradzu.
Budowa drogi na mocy specustawy jest realizowana na podstawie decyzji odpowiedniego urzędu, w tym starosty, na wniosek urzędu gminy lub prezydenta miasta. Od decyzji można się odwołać do wojewody. Z takiej możliwości skorzystała Kuszlewicz. Wojewoda, bez najmniejszej refleksji czy woli zbadania sprawy, odwołanie odrzucił. Została więc droga sądowa, która dla Kuszlewicz jest chlebem powszednim, ale tym razem walczy nie tylko o przyrodę, ale też w swojej własnej sprawie. To podwójny bagaż emocjonalny. – Zanim zdecydowałam się pójść do sądu, usiedliśmy rodzinnie, aby się naradzić i potwierdzić, że chcemy dalej iść tą drogą. W końcu ten teren wart jest dobre pieniądze, które pomogłyby naszej rodzinie w finansowym zabezpieczeniu przyszłości. Nie mamy innego majątku. Jednak decyzja była jednogłośna. Postanowiliśmy 25 lat temu, że ten teren zostanie oddany przyrodzie, i w 2024 roku potwierdziliśmy, że chcemy tego dotrzymać – podkreśla z całą mocą prawniczka.
Zapracowani, zastraszani, mordowani. Aktywiści klimatyczni w Ameryce Łacińskiej
czytaj także
Pierwsza rozprawa przed Wojewódzkim Sądem Administracyjnym (WSA) w Łodzi odbyła się 21 maja 2024 roku. Kuszlewicz w ciągu dwóch godzin zdołała przekonać sąd, że trzeba zagłębić się w tę sprawę znacznie bardziej, niż zrobiono to na wcześniejszych etapach. Wyrokiem z dnia 4 czerwca sąd zdecydował o uchyleniu decyzji wojewody łódzkiego utrzymującego w mocy decyzję starosty sieradzkiego o udzieleniu zezwolenia na realizację inwestycji drogowej. Przyznano rację adwokatce w zakresie wskazywanych przez nią nieprawidłowości: dzielenia inwestycji, co skutkuje uchyleniem się od procedur środowiskowych, a także niedokonaniem rzeczywistej inwentaryzacji przyrodniczej terenu.
Sprawa wróciła więc do wojewody. Może być też tak, że druga strona odwoła się od wyroku WSA do NSA. – Na razie jest 2:0 dla nas i przyrody – cieszy się Kuszlewicz. Ale nie lekceważy przeciwników. O bucie i arogancji prezydenta oraz starosty świadczy fakt, że 3 czerwca, na dzień przed ogłoszeniem wyroku wstrzymującego inwestycję, ogłosili w BIP przetarg na budowę drogi. Byli pewni wygranej. Ogłoszenie zostało zdjęte ze strony urzędu po tygodniu. Symptomatyczne jest to, że na rozprawie ani na ogłoszeniu wyroku nie pojawił się nikt z urzędu.
Opozycja przyrody wobec człowieka
Stoimy przy płocie zamykającym las od południa. Kuszlewicz próbuje dowiedzieć się od robotników, co tutaj robią i czy wiedzą, że decyzją sądu inwestycja drogowa jest wstrzymana. Panowie ignorują pytania i kierują nas do urzędu. Dzwonimy. Dłuższą chwilę zajmuje ustalenie, o jaką działkę i sprawę chodzi. Finalnie okazuje się, że ekipa kładzie rury kanalizacyjne. Teoretycznie nie ma to być związane ze wstrzymaną inwestycją drogową, ale Kuszlewicz nie ma wątpliwości, że prezydent, starosta i wojewoda są jak betonowy walec. Zrobią wszystko, byle tylko wylegitymować się kolejnymi inwestycjami rozwojowymi. Nawet jeśli oznacza to unicestwienie ostatnich kawałków dzikiej przyrody w okolicy Sieradza. Narracja zastępcy prezydenta Sieradza, Rafała Matysiaka, który zabrał w tej sprawie głos w „Rzeczypospolitej” z dnia 6 czerwca 2024 roku, jest jasna: trzeba rozważyć, czy ważniejsze są inwestycje, czy rośliny. Wiadomo: na drodze rozwoju kraju przyroda stanąć nie może. Więc sprawa jest jasna. Przynajmniej dla osób pokroju włodarzy Sieradza.
czytaj także
W tych słowach tkwi sedno sprawy. Oświeceniowa opozycja przyrody wobec człowieka. Kapitalizm perfekcyjnie ją zawłaszczył, a kolejne jej odsłony lądują na sztandarach jako najwyższy priorytet: wzrost. Ostatnio modny jest też tzw. wzrost zrównoważony, ale to tylko kolejna maska dokładnie tej samej historii. Jej celem jest dalsza kolonizacja przyrody i rozwój w takim samym tempie i przy takim samym poziomie konsumpcji, ewentualnie przy użyciu trochę mniej emisyjnych źródeł energii, które aby wyprodukować, trzeba zdewastować kolejne tysiące hektarów łąk, lasów, mokradeł, zagajników i miedz.
Osobiście uważam, że do rozwoju społeczeństwa nie potrzebujemy dalszego osuszania terenu, regulowania rzek, budowania gęstej siatki dróg ani łanowych osiedli wyłożonych kostką bauma i obsadzonych tujami. Ale politycy, w tym prezydenci miast, nie dostrzegają alternatyw dla betonu i asfaltu, woląc budować pomniki własnego ego. Wydają się też głusi na to, co mówi coraz większa część społeczeństwa. Obywatele i obywatelki są coraz bardziej świadomi i coraz mniej boją się wytykać zaślepionej rozwojem władzy błędy i absurdy realizowanych projektów. Widać to choćby w ogromnym już ruchu Lasy i Obywatelki czy też lokalnych inicjatywach, które walczą o swoje skrawki przyrody.
Najważniejsze pytanie, które zadaję publicznie od kilku lat, brzmi: kiedy w końcu państwo i jego instytucje – szczególnie te, które ochronę przyrody mają w swojej nazwie (np. Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska) albo w zakresie konstytucyjnie i prawnie ustalonych obowiązków (prezydent, burmistrz, starosta, wojewoda), zaczną te obowiązki profesjonalnie realizować? Dlaczego ci, którym z naszych podatków płacimy pensje, nie działają zgodnie z literą prawa? Dlaczego państwowe organy środowiskowe bardziej zajmują się pomocą inwestorom niż przyrodzie? Dlaczego łatwiejsze jest wywłaszczenie kogoś z jego ziemi pod drogę niż powołanie nowych terenów chroniących przyrodę – np. użytków ekologicznych czy parków narodowych? Nie będzie na te pytania satysfakcjonującej odpowiedzi bez mocnej postawy moralnej, która podmiotowość przyrody uznaje i nie boi się o niej świadczyć. W dzisiejszej polityce takich osób jest niewiele.
Przyznać prawa naturze, czyli miejsce Ziemi w systemach późnego kapitalizmu
czytaj także
Zamykamy bramę Tajemniczego Ogrodu pod Sieradzem. Wychodząc, Karolina mówi: – Wiesz, że ta historia się powtarza? Nikomu o tym wcześniej nie mówiłam. Mój pradziadek też miał swoją ziemię, tu, w Sieradzu. Przychodził do swoich drzew, rozmawiał z nimi, traktował jak przyjaciół. Znał zwierzęta żyjące wśród nich. Ziemię zabrano pod ważną strategicznie drogę. Pradziadka wywłaszczono. Wkrótce po tym umarł – oczy Karoliny wilgotnieją. – Ja się po prostu bardzo boję. Jeśli nie uda mi się wygrać z tym betonowym walcem, jako opiekunka tej ziemi, choć w papierach właścicielka, będę musiała patrzeć na jej zagładę. Wjadą tutaj ciężkim sprzętem, wytną drzewa, które zmielą na miejscu na trociny. Karpy porzucą na jakimś bezimiennym wysypisku. Mój tata, który nie żyje od dekady i sadził z nami ten las, jest jego częścią. Jeśli dojdzie do tego gwałtu na przyrodzie i naszych wartościach, to nie wiem, czy się z tego pozbieram.