Kraj

Migalski: Duda, frontman Kaczyńskiego, daje nowy impet prawicy

PO i PiS, ich kandydaci oraz ich tematy, całkowicie zdominowały sezon wyborczy

Cezary Michalski: Weszliśmy w sezon kampanijnego „pukania”, które dotyka ludzi i instytucje po stronie PO i PiS. Logika tego „pukania” jest o tyle niejasna, że robią to instytucje formalnie niezależne od bezpośredniego politycznego sterowania, nawet jeśli różne związki można podejrzewać. Jednak samorządowców PO „pukają” prokuratura i CBA, co może oznaczać albo, że pozostali tam ludzie orientujący się na powrót PiS do władzy, albo że są to rozgrywki wewnętrzne w PO, albo że są to instytucje uczciwe, niezależne i wykonują swoją pracę bez względu na kalendarz wyborczy. Z kolei temat SKOK-ów został odpalony przez Komisję Nadzoru Finansowego, co znów może oznaczać albo, że KNF robi to dla PO, albo że działa niezależnie, uczciwie, bez względu na kalendarz wyborczy. Do tego dochodzą nowe taśmy ze starych podsłuchów, głównie na ludzi PO, które zostały obficie rozrzucone po różnych redakcjach. Które „puknięcia” mogą się okazać najmocniejsze?

Marek Migalski: Ja bym do tych „puknięć” dołożył in vitro. Jak na dziś, najsilniejsze puknięcie. Przebiło się z poziomu ludzi zainteresowanych polityką, którzy nie mają wpływu na wynik wyborów, bo jest ich zbyt mało, do poziomu wyborców. Podczas gdy te „puknięcia”, które pan wymienił, jeszcze nie.

Ja in vitro czy konwencję antyprzemocową zaliczam jednak do merytorycznej warstwy kampanii. Nawet jeśli ona jest teraz rozgrywana także – a może nawet przede wszystkim – PR-owo i kampanijnie. 

Zacząłbym jednak od tej kwestii, bo PO jako partia status quo wybiera tematy bardzo silnie i większościowo zaakceptowane. Natomiast co do „puknięć” wskazanych przez pana, ja mogę zidentyfikować miejsca, w które się „puka”, ale nie jestem w stanie w sposób odpowiedzialny, nieinsynuacyjny, zdefiniować mechanizmu produkowania tych „puknięć”. Trzeba znać odpowiedź na pytanie, na ile KNF jest bezpośrednio zależna od rządu – a to jest pytanie dotyczące nie tylko struktur ale i osób, a nawet charakterów czy oczekiwań tych osób. Jeśli zaś chodzi o „puknięcia” w samorządowców PO, jest to oczywiście pytanie, na ile w prokuraturze czy CBA mogą się jeszcze rozgrywać wojny pomiędzy sympatykami Platformy i PiS-u. Ale nie tylko, bo także wojny pomiędzy frakcjami Platformy, pomiędzy Grzegorzem Schetyną, Ewą Kopacz, a także formującym się powoli i ostrożnie, ale jednak jeszcze trochę innym obozem Bronisława Komorowskiego. Ale to są pytania raczej do dziennikarzy śledczych.

Oni jednak korzystają z tych przecieków. Nie zdradzą źródeł, a nawet nie będą ich zupełnie otwarcie krytycznie analizować. W każdym razie nie wszyscy z nich. To zależy od siły, niezależności i poziomu zaangażowania danej gazety.

Ja jednak, będąc analitykiem polityki, nie mam dostępu do tego typu źródeł. Jestem zdany na to, co napiszą dziennikarze śledczy. Wracając zatem do analizy faktów już upublicznionych, moim zdaniem „miejsca bitew”, ten swój Grunwald, trafniej na razie wybiera Bronisław Komorowski i jego sztab. Lepiej przygotowują wilcze doły i potrafią tam wciągnąć Dudę. Zarówno bowiem konwencja antyprzemocowa, jak też i in vitro i SKOK-i – to jest przygotowywanie pola, na którym ta i kolejna kampania mogłyby się rozstrzygnąć na korzyść Komorowskiego i PO. Podczas gdy sztabowcy Andrzeja Dudy skupili się na razie na tym, żeby każdy z wyborców PiS dowiedział się, że Duda jest jego kandydatem. Ale to jest działanie prowadzące co najwyżej do poziomu poparcia partyjnego PiS, które Duda już zaczyna osiągać. Na razie jego sztabowcy nie mają pomysłu na ustawienie linii sporu tak, aby uzyskać przewagę nad Komorowskim. W tej chwili kampania rozgrywa się według linii podziału i w języku sprzyjającym Komorowskiemu. W tym języku wybory prezydenckie to starcie pomiędzy siłami pokoju, spokoju, zgody, bezpieczeństwa, konserwatyzmu w rozumieniu przewidywalności, które reprezentuje Komorowski. A po drugiej stronie jest nieprzewidywalność, niezgoda, anarchia, zachęcanie do wojny, do wysyłania wojsk na Ukrainę itp. To ma obsługiwać Duda. Przeciwko temu jest oczywiście narracja Dudy i jego sztabu, że spór nie wygląda tak, jak twierdzi obóz Komorowskiego, ale jest sporem pomiędzy sytymi, establishmentem, Warszawką, zblatowanymi, skorumpowanymi i zepsutymi – i to ich politycznie reprezentuje Komorowski.

Fot. © Marcin Kaliński / Newsweek

A po drugiej stronie są czyści, niezepsuci, nie ze swojej winy wykluczeni, dążący do w pełni suwerennej najświętszej Rzeczypospolitej itp. Ich wszystkich ma reprezentować Duda. Na tym poziomie jest nawet jakaś symetria, ale wyznaczenie miejsc konkretnych bitw to druga rzecz. I tu Komorowski ma na razie przewagę, bo bitwy o in vitro, konwencję, SKOK-i są lub mogą być bitwami na jego warunkach, a nie na warunkach Dudy. W dodatku nawet te podstawowe języki i linie podziału są lepiej dopasowane do Komorowskiego, niż do Dudy. Komorowski bardziej jako osoba pasuje do status quo, establishmentu, zwolenników spokoju. Duda jest nieco bardziej wątpliwy jako reprezentant wykluczonych. Doktor prawa, członek elity intelektualnej Krakowa, eurodeputowany, który zarabia 50 tysięcy złotych? To będzie mu wyciągane, już mu jest wyciągane, żeby go izolować od elektoratu wykluczonych, którzy egzystencjalnie niekoniecznie mogą się w Dudzie odnaleźć. Zwłaszcza, że jest kilku innych kandydatów bardziej odpowiadających obrazowi reprezentanta wykluczonych, by wymienić Kukiza czy nawet Korwina.

Duda jako były członek Unii Wolności, zięć Juliana Kornhausera, rozpoczynający swoją karierę społeczną na antypodach „niepokorności” czy „antysalonu”. To są, jak rozumiem, „puknięcia” idące w tym właśnie kierunku. 

W tym znaczeniu wyjściowa linia podziału tej kampanii jest ustawiona raczej pod Komorowskiego. A pola bitew są na razie wybrane przez jego obóz. Z drugiej jednak strony Duda jest lepszym tworzywem na kandydata w takiej kampanii. Bardziej dynamiczny, szybciej reagujący, „niewywracalny” w porównaniu do Komorowskiego, którego łatwo przyłapać na wpadkach.

Łatwiej mu te wpadki przylepić, bo nie reaguje „w czasie realnym”. 

Dodatkowo na Dudę gra dzisiaj ważny czynnik, który ja mogę ocenić jako były praktyk kampanii wyborczej, to znaczy atmosfera w sztabie. Jeśli Duda startował z 15-procentowym poparciem i w ciągu miesiąca dotarł do 30-procent, to w jego ekipie pojawia się entuzjazm, on się odbija także na wyborcach, działa mobilizacyjnie. Tego entuzjazmu nie ma dziś w ekipie Komorowskiego, który rozpoczynał od ponad 60-procent, a spadł do poziomu bliskiego 45. Aby zatem ustabilizowała się sytuacja na zapleczu Komorowskiego, musi nastąpić, po pierwsze, zahamowanie spadku jego notowań, a po drugie, zahamowanie wzrostu Dudy. Jesteśmy – jak sądzę – bliscy tego pierwszego, ale wciąż jeszcze rośnie poparcie Dudy. Dodarł już do 31-procent w ostatnim sondażu, ale te proste rezerwy są na wyczerpaniu. Tym bardziej, że jego sztab wydał już prawie 4 z 10 milionów złotych, jakimi dysponuje. A sztab Komorowskiego jeszcze swoich pieniędzy w takim stopniu nie ruszył. Paradoksalnie, mimo wszystkich swoich wad w roli dynamicznego kandydata, największym kapitałem Komorowskiego wciąż pozostaje on sam. Od lat pierwszy w rankingach zaufania społecznego, dzieląc wcześniej to podium, w sposób wyrównany, z innymi politykami PO. Ale tylko do pewnego czasu.

Do odpalenia taśm. Teraz pozostał „samotnym liderem”.

Natomiast problemem Andrzeja Dudy jest to, że został wysunięty przez polityka, który od lat zajmuje jedno z trzech pierwszych miejsc w rankingach braku zaufania, czyli przez Jarosława Kaczyńskiego. Za chwilę przed tym dylematem staną wszyscy wyborcy. Czy wybrać tego przaśnego czasami, „wujowatego”, mało dynamicznego, ale przewidywalnego „Bronka, którego my lubimy”, czy też wybrać wysłannika Jarosława Kaczyńskiego, czyli polityka, którego większość Polaków nie lubi. To jest „szklany sufit” Andrzeja Dudy. Moim zdaniem nie do przejścia w pierwszej turze, gdzie on nie może zdobyć wiele więcej, niż te 31-procent, które już zaczyna w sondażach osiągać. Podczas gdy Komorowski będzie czerpał z tej swojej osobistej popularności, tym bardziej, że on próbuje się odrywać od Platformy, aby skorzystać z większego poparcia osobistego. Dla Dudy odklejenie się od PiS byłoby bardziej ryzykowne. Partyjne szyldy ograniczają obu, ale u Dudy to jest paradoksalne, bo sam partyjny szyld daje mu dziś 30-procent, tylko że ten sam partyjny szyld może mu nie dać wiele więcej, niż 30 procent w I turze.

Na początku kampanii widzieliśmy, że Kaczyński nie gra o zwycięstwo Dudy, ale o przygotowanie najlepszej pozycji PiS do wyborów parlamentarnych. Gdyby Duda został prezydentem, to dodatkowy bonus. Ale liczą się dwa scenariusze. Negatywny z punktu widzenia Kaczyńskiego: Komorowski wygrywa w pierwszej turze, co pociąga za sobą demobilizację elektoratu prawicy i podważenie przywództwa Kaczyńskiego przed wyborami parlamentarnymi. I pozytywny z punktu widzenia Kaczyńskiego: druga tura, wynik Dudy znacząco powyżej 40-procent, gdyż Duda może zebrać głosy różnych przeciwników status quo, a w konsekwencji mobilizacja elektoratu PiS i prawicy oraz potwierdzenie przywództwa Kaczyńskiego. 

Ja bym jednak zajął się wszystkimi trzema scenariuszami, także tym pierwszym, że Duda zostaje prezydentem. Nie zgodziłbym się z pana interpretacją, że Kaczyński potraktowałby to jako „dodatkowy bonus”. Uważam, że to by dla niego był ogromny kłopot. Proszę tylko pomyśleć, od ośmiu lat obóz PiS pod przywództwem Kaczyńskiego regularnie przegrywa. Nagle Kaczyński wystawił innego frontmana i obóz PiS wygrywa. Jaki z tego wniosek? Dość oczywisty. I druga rzecz, choćby Duda był nie wiadomo jak wobec Kaczyńskiego lojalny, to fakt, że on dla prawicy zwycięża – po raz pierwszy od klęski 2007 roku – i jest formalnie urzędującym prezydentem, zupełnie zmienia sytuację. Ludzie w tym obozie zaczną się już inaczej rozprowadzać. I wcześniej czy później Duda staje się dla nich punktem odniesienia, zwłaszcza, że nie musi już o nic prosić Kaczyńskiego. Byłoby wiadomo, że za 5 lat, bez względu na to, jak długie życie w świetnym zdrowiu Pan Bóg da Kaczyńskiemu, Duda będzie naturalnym liderem prawicy. A to nie jest dla Kaczyńskiego miła perspektywa.

Dochodzi do tego pytanie o tempo marginalizowania „zakonu PC”, o tempo wymiany pokoleniowej…

Wszystko byłoby posprzątane, Kaczyński nie mógłby nawet mówić, że on to całe królestwo zostawi temu, albo temu, Brudzińskiemu, Błaszczakowi…  Byłoby oczywiste, że zmienia się szef. I właśnie dlatego optymalnym scenariuszem jest dla Kaczyńskiego druga tura, w której Duda przegrywa, ale dostaje powyżej 40-procent, bo nie ma szansy, żeby nie dostał. To daje Kaczyńskiemu świetne wyjście na wybory parlamentarne, ma wówczas ogromną szansę wygrać z PO. I zgadzam się też, że pierwsza tura dla Komorowskiego to prawie pewne zwycięstwo PO w wyborach parlamentarnych. I bardzo silne zakwestionowanie przywództwa Kaczyńskiego.

Fot. © Marcin Kaliński / Newsweek

Dość niezwykłe wystąpienie „Jarosława z Warszawy” w Radiu Maryja potwierdza to, co pan mówi, że Kaczyński gra na drugi scenariusz. Bardzo mocno podkreśla, że Duda jest jego człowiekiem, nawet gdyby to obniżało szanse Dudy na zwycięstwo wyborcze. Ale te „ponad 40-procent” w drugiej turze to będzie „ponad 40-procent” Kaczyńskiego. Wrócę jeszcze do „puknięć”, czy większy potencjał mają „puknięcia” samorządowców PO, czy próba „puknięcia” SKOK-ów?

Jeśli chodzi o SKOK-i, to „puknięcie” ma ogromny potencjał, ale dopiero jak tysiące ludzi wyjdzie na ulice wymachując pustymi portfelami. Dopóki nie ma ofiar, nikt nie wierzy w istnienie potwora.

Jest SKOK Wołomin, którego upadek kosztował miliardy z Bankowego Funduszu Gwarancyjnego, na który SKOK-i nie płaciły, bo nie były przecież bankiem. 

Ludzie jednak zostali spłaceni. „Z jakichś pieniędzy, nie z naszych”. To nikogo nie „grzeje”. Dopóki nie będzie tysięcy osób krzyczących na ulicach, pokazujących swoje puste portfele, to się nie przebije na efektywny poziom kampanii. Ja zaczynam się obawiać, że Platforma może grać na to, żeby nie buforować tego kryzysu SKOK-ów, tak jak przy okazji Wołomina, ale żeby to zaostrzyć. Połączyć z PiS-em, a PiS z Dudą i Kaczyńskim.

A czy rząd, przy pomocy pieniędzy z Bankowego Funduszu Gwarancyjnego, powinien dalej osłaniać PiS i Kaczyńskiego, którzy konsekwentnie byli lobbystami SKOK-ów uniemożliwiającymi przez lata objęcie tej instytucji nadzorem KNF? 

Ja uważam, że Platforma się nie zawaha przed zaostrzeniem kryzysu SKOK-ów.

A ja sądzę, że się może zawahać. Jeśli bowiem klienci zbankrutowanych SKOK-ów wyjdą na ulice, to niekoniecznie przeciwko Kaczyńskiemu czy PiS, ale przeciwko Platformie, która „niszczy ostatnią prawdziwie polską instytucję finansową”. SKOK-i to nie jest Amber Gold, które zatrudniło syna Tuska w swoich liniach lotniczych i nic z tego nie miało. Tusk ich nie bronił. Amber Gold powinno było – jak SKOK-i – finansować raczej braci Karnowskich. Oni, o. Rydzyk, cała koalicja prawicowych mediów i polityków utrzymywanych przez SKOK-i zrobią wszystko, żeby gniew ludu w przypadku ew. upadku SKOK-ów skierować na rząd. Dlatego, moim zdaniem, PO pozostawi sprawę w rękach KNF-u. Wystarczy wykorzystanie standardowych mechanizmów kontrolnych, żeby część SKOK-ów upadła, a reszta przestała być źródłem finansowych transferów dla prawicy i prawicowych mediów. Ale na to potrzeba czasu i utrzymania władzy. Senator Bierecki też to wie, dlatego spółka Fratria startuje na koniec kampanii prezydenckiej i na kampanię parlamentarną z tygodnikiem w nakładzie 500 tysięcy egzemplarzy. To oznacza, jeśli się zachowają inteligentnie, miliony na kampanię wyborczą PiS poza partyjnym budżetem. To ma być tygodnik tabloidowo-lifestyle’owy, czyli może pokazywać, jak bardzo jedni są „czyści”, a drudzy „zepsuci”. Mamy też przecież powrót taśm.

Tu się różnimy, pan jest lepszego zdania o Platformie niż ja. Dlatego sądzę, że Platforma ten kryzys SKOK-ów sprowokuje. A przynajmniej, że będzie chciała nim grać.

Będzie nim grała na pewno, ale mi chodzi raczej o pragmatyzm rozwiązania.

Jest rzeczywiście pytanie, czy gniew społeczny poszedłby przeciwko rządzącym, czy też da się go skanalizować na Dudę, Kaczyńskiego i PiS-u. Czy ludzie pójdą pod siedzibę premiera, czy na Nowogrodzką. Uważam jednak, że Platforma się nie powstrzyma. To jest zbyt fajna zabawa. W dodatku uważam, że Platforma ma medialne „panowanie w powietrzu”, jak Luftwaffe w 1939.

Fot. © Marcin Kaliński / Newsweek

Barwna metafora, ale zsumowane media katolickie i media prawicowe, które pieniądze SKOK-ów wspierają, mają więcej siły, niż polskie lotnictwo w 1939. A po drugie, tzw. media liberalne to nie jest do końca Platforma, to raczej reprezentacja wszystkich społecznych sił status quo, czasem uważających PO za swoją reprezentację polityczną, a czasem nie. Kiedy Platforma uderzyła w OFE, od tych „mainstreamowych mediów” też oberwała.

W sprawie SKOK-ów będzie jednak medialna przewaga nad mediami prawicowymi. Ale zobaczymy, wszystko w rękach macherów od kampanii i PR partyjnego. To oni zdecydują.

W tej i następnej kampanii znów cała polska polityka sprowadza się do walki „partii status quo” z „partią antysystemową”. PO i PiS zagarnęły prawie całą scenę polityczną, ale czy nie jest tak, że „partia antysystemowa” musi pozostawać w opozycji, bo jak jest przypadkiem u władzy – np. w latach 2006-2007 – to się trochę kompromituje, gdyż żadnego realnego potencjału antysystemowego nie ma? Ani merytorycznego, ani personalnego. 

Nawet ten problem jest do rozwiązania. Tak jak Platforma jako partia establishmentowa może udawać i „umiarkowaną prawicę”, i „umiarkowaną lewicę”, tak samo zdolność mimikry posiada Kaczyński. Nawet jeśli jest takie politologiczne prawo, że partie antysystemowe, kiedy dochodzą do władzy, zupełnie się rozsypują. Na przykład Partia Wolności Haidera. PiS jednak pokazało – właśnie w latach 2006-2007 – że ma taką samą jak Platforma zdolność mimikry. Jeśli Kaczyński wróciłby do władzy w 2015 roku, nie będzie problemem udowodnienie „swoim”, że jesteśmy nadal antysystemowi, nawet jeśli jesteśmy po prostu nieco innym sworzniem systemu. Obaj się chyba zgadzamy, że polityka Kaczyńskiego w latach 2006-2007 była bardziej awanturnicza w obszarze słów, niż w obszarze czynów?

Jednak retoryka „IV RP” wymuszała na Kaczyńskim – choćby w ramach mimikry – np. „walkę z układem”. Może i symboliczną, ale realnie antagonizującą różne środowiska społeczne, przez co ułatwiającą przeciwnikom PiS mobilizację tych środowisk przeciw Kaczyńskiemu. On musiał jednak gdzieś tę „antysystemowość” wyrażać. Nie mogąc jej wyrazić poprzez zmianę struktur państwa czy choćby procedur, poszedł w „walkę z układem”, co wyrzuciło go z centrum i pozwoliło Platformie zdobyć władzę na długie lata. 

Ale sukcesem Kaczyńskiego było to, że mimo tej sprzeczności, wszyscy bardziej antysystemowi niż on – Liga Polskich Rodzin, Samoobrona – zostali wymieceni ze sceny politycznej, a on skonsolidował antysystemowy elektorat pod swoim przywództwem i pod sztandarem PiS.

Partii, która przetrwała nawet przegrane wybory, co w Polsce nie jest takie częste.

Był w stanie udowodnić własną antyestablishmentowość swoim wyborcom i wyborcom innych ugrupowań, bardziej radykalnych. Zatem ja bym się o jego zdolność mimikry nie martwił. On będzie oczywiście miał problem z Korwinem, być może większy, niż w przypadku LPR i „Samoobrony”. Zobaczymy też, co wyjdzie z Kukiza. Ja nie twierdzę, że Korwin jest inteligentniejszy od Giertycha, którego jednak Kaczyński ograł, ale…

…Korwin może sobie dzisiaj – jeśli chodzi o „antysystemowość” – pozwolić na jeszcze więcej, niż Giertych w 2006 roku?

On już może sobie pozwolić praktycznie na wszystko (śmiech). Do tego dochodzi kompletna atrofia lewicy, która nie istnieje w tej kampanii i prawdopodobnie nie zaistnieje w kolejnej. Jej potencjał wychwytuje Platforma. O ile PiS zagonił do narożnika wszystkich prawicowych konkurentów, ale przez to staje się bardziej „tożsamościowy” w sensie prawicowym, to Platforma w swoim obsługiwaniu wszystkiego co „większościowe” i „niekontrowersyjne”, najbardziej zagnała do kąta lewicę.

Jestem absolutnie zdumiony tym, że nawet w sprawach in vitro czy konwencji antyprzemocowej SLD i Twój Ruch zostały całkowicie przez Platformę ograne.

Cały spór został tu zdefiniowany na potrzeby wojny PO-PiS. Z kolei PiS nie mógł „wrzucić” Platformie związków partnerskich, bo PO już wcześniej uznało, że to temat zbyt kontrowersyjny. Jak to sprawdzono przy pierwszym podejściu, nawet jeśli nie było wyraźnej większości przeciwko najbardziej ostrożnym rozwiązaniom, to nie było też 70-procentowego poparcia, więc ani Komorowski, ani Platforma nie dadzą dziś sobie tego „wrzucić” przez PiS. A SLD i Palikot niczego „wrzucać” nie są dzisiaj w stanie.

W konsekwencji nie ma dziś terenu dla nikogo, poza PiS i PO. Jest taki indeks w politologii, który bada poparcie dla dwóch największych partii. W Polsce ten indeks przez chwilę spadał, ale w tej kampanii jest już na poziomie zupełnie szalonym. Porównywalnym co najwyżej do kampanii prezydenckiej z 2010 roku, gdzie w pierwszej turze Komorowski i Kaczyński, jako kandydaci PO i PiS, dostali ok. 75 procent. Teraz kandydaci PO i PiS mogą mieć nawet więcej. Dodajmy do tego kompletne przesunięcie na niekorzyść jakkolwiek rozumianej lewicy. Jeśli Grodzka i Nowicka nie zbiorą podpisów, w grze zostaną Ogórek i Palikot. Oni oboje mogą nie wyjść z 10-procent, jak dobrze im pójdzie. A jak im pójdzie źle, mogą nie wyjść z 5-procent. Prawica zbierze prawie 90-procent. Z czymś takim nie ma do czynienia nigdzie w Europie. W Irlandii tak było przez jakiś czas, ale tam też się to zmienia. To niezwykłe, żeby kandydaci lewicowi byli aż tak nieobecni. Przy istnieniu jednak jakichś 30-procent Polaków, którzy może się nie autoidentyfikują z lewicą, bo w ogóle poziom takich ideowych autoidentyfikacji jest w Polsce bardzo niski, ale na różne pytania odpowiadają raczej lewicowo.

Leszek Miller był bardziej pesymistyczny od pana. On to badał, i to w lepszych czasach, bo jak wygrał z AWS-em. I wyszło mu, że takiego lewicowego potencjału jest w Polsce 17-procent. 

Jak zatem tłumaczył 41-procent dla SLD w 2001 roku?

Tym, że większość tego elektoratu jest konserwatywna, liberalna, co najwyżej ma niejasne biograficzne nostalgie za PRL. To jest jego „argument tragiczny” na rzecz obsługiwania tego elektoratu ostrożnym językiem wobec Kościoła; obniżaniem podatku dla samozatrudnionych; czymś, co on uważał za polską wersję blairyzmu i schroederyzmu, „trzeciej drogi”. Też zresztą bardzo przesuniętej w polskich warunkach na prawo.

W takim razie z nieco innej strony tę metodę przejął Tusk. I mamy taką scenę jaką mamy.

Zatem ostatnie pytanie: co w tym złego? Dla mnie zarzutami wobec tego dwupartyjnego systemu PO-PiS będzie brak decyzyjności, czekanie, aż jakaś sprawa uzyska 70-procentowe poparcie i stanie się „niekontrowersyjna”, bo inaczej „da się argumenty partii antysystemowej” i ta partia oczywiście to „antysystemowo” rozegra. To sparaliżowało polską politykę europejską, uniemożliwia podjęcie decyzji o wejściu do euro, kiedy zrobiły to już nawet kraje bałtyckie. Jakie byłyby pańskie zarzuty, bo zapewne co do euro będziemy się różnić? 

Wbrew pozorom, moje zarzuty będą podobne. Wyjdę od przykładu konkretnego, także od euro. Rzeczywiście jestem przeciwnikiem wejścia Polski do euro, ale chciałbym, żeby odbyła się w Polsce prawdziwa debata na ten temat.

Bo dziś prawica ją wygra, z uwagi na poziom lęków? 

Tak sądzę, ale nie o poziom lęków mi chodzi, ale o możliwość przedstawienia argumentów, dotyczących także okoliczności, które przecież mogą się zmieniać. Chciałbym, żeby w Polsce była prawdziwa lewica i prawdziwa prawica, które by taką debatę przeprowadziły. Na temat euro i na każdy inny temat.

Fot. © Marcin Kaliński / Newsweek 

Lub choćby prawdziwi konserwatyści i liberałowie. W USA też nie ma lewicy w głównym politycznym nurcie, ale czasem jeszcze można taką debatę prowadzić pomiędzy Republikanami i Demokratami. Przynajmniej miejmy taką nadzieję.

Jedna partia przedstawiłaby swoich fachowców, specjalistów, którzy by argumentowali za przyjęciem euro w interesie Polski i Polaków, druga przedstawiłaby innych, którzy – moim zdaniem – by tamte argumenty odparli. W Polsce tego nie ma.

Platforma zwleka, bo wszystko opiera na badaniach. PiS wszystko opiera na uderzeniu w Platformę. Nie ma poważnych argumentów na poważne tematy. Pozostaje cyrk.

Wszystko jest na niby. Tusk, Kopacz, Komorowski mogą udać prawie wszystko, od lewa do prawa, w każdym razie bardzo daleko w obie strony. Kaczyński ma te same możliwości udawania, a to liberała, a to socjalisty. A to polityka proukraińskiego, a to antyukraińskiego. To przecież on domagał się robienia przez Polskę Euro 2012 z Niemcami, a nie z Ukraińcami. Wszystko jest udawane. Jeśli ktoś chce poważnej polityki, powinien chcieć poważnego sporu. A poważny spór jest pomiędzy prawicą i lewicą. Albo pomiędzy liberałami i konserwatystami. Tymczasem tutaj wszystkie argumenty, linie podziału, są wymienialne. Można raz atakować ograniczenie praw obywatelskich, a potem tego bronić. Raz wołać, że ktoś zakładał dużo podsłuchów, potem zakładać ich więcej. Pozwolę sobie powrócić do mojej starej koncepcji polskiej polityki czasów PO-PiS jako dark roomu. Każdy może wejść, każdy może z każdym i każdy może z każdą ideą. Ważne, żeby nie wyrzucili.

Marek Migalski – ur. 1969, politolog, polityk, publicysta. W 2009 roku wybrany do Parlamentu Europejskiego z listy PiS. Jesienią 2010, na wniosek Ryszarda Legutki i Tomasza Poręby, wykluczony z grupy PiS w europarlamencie za list krytykujący sposób zarządzania partią przez Jarosława Kaczyńskiego. Później był wiceprezesem PJN, a następnie wiceprezesem Polski Razem Jarosława Gowina. W maju 2014 wycofał się z działalności politycznej powracając do pracy akademickiej i publicystyki politycznej. Na portalu 300polityka.pl publikuje swój blog polityczny.

Fotografia tyt. Marcin Kaliński / Wprost

**Dziennik Opinii nr 78/2015 (862)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij