Najdłuższa zmiana trwała 10 dni. Przez ten czas pracownicy nie wychodzili z domu pomocy społecznej, bo u jednej z zatrudnionych podejrzewano koronawirusa. Za dodatkową pracę opiekunki dostały wyrównanie, ale żądają rozwiązań systemowych, bo pensja minimalna to zdecydowanie za niska stawka za tak ciężką pracę. Napisały już dwie petycje do prezydenta, teraz zrzeszają się w związku zawodowym.
Żołnierze obrony terytorialnej przyjechali do DPS-u w środę i od wszystkich pobrali wymazy z gardła. W czwartek przyszły wyniki: jedna z pracownic jest nosicielką koronawirusa. – Byłam wtedy w domu, spakowałam się na kilka dni i pojechałam do pracy. Nie wiedziałam, ile tam zostanę, ale czułam, że to mój obowiązek – opowiada pani Halina*, która w placówce w województwie kujawsko-pomorskim pracuje od 25 lat. Opiekunka na co dzień dba o higienę podopiecznych, karmi ich, robi porządki w ich pokojach. Na oddziale mieszka 126 osób, część z nich to osoby leżące, które pani Halina kąpie i przewija.
Po wykryciu koronawirusa dyrekcja skierowała do pracy z pensjonariuszami część załogi: dwie pielęgniarki i sześć opiekunek. Pozostali pracownicy zamknęli się w swoich domach na kwarantannie.
– Najpierw spałam na materacu, dopiero po kilku dniach dostałyśmy łóżka polowe. Spałyśmy po dwie w pokoju. Wstawałam o piątej rano, kładłam się o 23, tyle zajmowały codzienne obowiązki. Każda z nas miała chwile załamania, byłyśmy zmęczone. Ale najgorsza była niepewność, bo nie wiedziałyśmy, kiedy to wszystko się skończy – opowiada pani Halina.
czytaj także
Od izolacji do petycji
Skończyło się po 10 dniach. Pracownica z pozytywnym wynikiem testu ten okres spędziła w izolatorium wewnątrz placówki. Powtórne badania wykazały, że nie jest zakażona. Zdrowi byli też pozostali pracownicy i wszyscy pensjonariusze.
Za 10 dni ciągłej pracy po kilkanaście godzin dziennie pani Halina dostała 1500 złotych dodatku. Jej wynagrodzenie wynosi niewiele więcej, bo od lat pracuje za najniższą krajową stawkę. W tym roku to niecałe 2000 złotych na rękę. Ma niepełnoletniego syna i męża na rencie. – Musi starczyć, ale to nie są pieniądze adekwatne do tego, jak ciężka jest to praca – skarży się kobieta. Dlatego podpisała się pod petycją, którą 1 lipca pracownicy opieki złożyli na ręce prezydenta, premiera i ministry rodziny, pracy i polityki społecznej.
– Pracownicy DPS-ów są zmęczeni. Ciągle nie otrzymali uczciwego wynagrodzenia za pracę w czasie pandemii – mówił tego dnia na konferencji prasowej pod pałacem prezydenckim Michał Lewandowski, przewodniczący Ogólnopolskiego Pracowniczego Związku Zawodowego „Konfederacja Pracy”, który wystosował petycję w imieniu pracowników i pracownic.
W imieniu opiekunek, pielęgniarek, rehabilitantów, terapeutów, pracowników kuchni i personelu sprzątającego związek domaga się m.in. natychmiastowego wypłacenia tzw. dodatku COVID-19. Dodatek ten pochodzi z puli miliarda złotych unijnych środków przeznaczonych na wsparcie instytucji opiekuńczych w czasie pandemii. Podczas konferencji na Krakowskim Przedmieściu pracownicy opowiadali, że obiecano im 1000 złotych dodatku za pracę w czerwcu. Jednak do premii wliczono tylko przepracowane dni, w ten sposób kwarantanna w domu zaniżyła stawkę. I prezentowali przykładowy pasek płacowy za ten miesiąc: z kwoty brutto 823 zł na konto pracownika trafiło 580 zł.
– Dodatek był za czerwiec, a przez koronawirusa pracujemy ciężej już od marca. Jak ktoś w czerwcu poszedł na urlop, dostał mniej – tłumaczyła dziennikarzom jedna z opiekunek. Zaznaczyła, że część z nich ciągle nie otrzymała ani złotówki z obiecanej dopłaty.
Pracownicy domagają się też podwyższenia zasiłku chorobowego do 100 procent wynagrodzenia, dopóki będzie trwać pandemia. Argumentują, że po okresie ciężkiej pracy na nadgodzinach albo bez opuszczania ośrodka przez wiele dni szli na kwarantannę, za którą otrzymywali 80 procent pensji. Postulaty wybiegają także poza okres pandemii – pracownicy chcą, aby w dłuższym okresie ich pensje zostały zrównane ze średnią krajową.
Uwięzieni w czterech ścianach? Dla wielu z nas to codzienność
czytaj także
Śmierć w DPS-ie
Pod petycją podpisała się też Dorota, pracownica domu pomocy społecznej, w którym mieszka około 70 osób przewlekle chorych psychicznie. – Dla ich bezpieczeństwa zlikwidowano wizyty bliskich oraz wyjścia poza teren ośrodka, np. do sklepu. A pracowników ubyło, bo część sama miała choroby współistniejące, więc poszła na zwolnienia – tłumaczy kobieta. W tym samym czasie dyrekcja wysyłała pracowników na zaległe urlopy, tłumacząc, że to dla zmniejszenia ryzyka epidemiologicznego. Jako że unijny dodatek był przyznawany tylko za przepracowane dni, niektóre pracownice dostały tylko połowę dodatku.
Dorota dodaje, że od samego początku pandemii martwi się, że mogłaby zakazić koronawirusem któregoś z pensjonariuszy. Dlatego w pierwszych tygodniach pandemii przestała spotykać się z rodziną, do sklepu chodziła w środku nocy, kiedy między półkami było najmniej klientów. Do dzisiaj po przyjściu do domu myje wszystkie zakupy. – Wielu podopiecznych ma choroby współistniejące. Koronawirus oznaczałby dla nich śmierć – mówi.
Dotychczas z powodu zakażenia koronawirusem w Polsce zmarło 1500 osób. 30 czerwca wiceministra rodziny, pracy i polityki społecznej Iwona Michałek poinformowała, że COVID-19 był przyczyną śmierci 138 pensjonariuszy w domach opieki społecznej. W placówkach komercyjnych zmarły 54 osoby. Nie było zgonów pośród pracowników.
czytaj także
Walka z chaotycznymi procedurami
W drodze do pracy Dorota nie ma pewności, czy wróci do domu tego samego dnia. Bo jeśli w ośrodku pojawi się koronawirus, być może będzie musiała zostać w pracy nawet kilkanaście dni. Opowiada, że aby zminimalizować ryzyko takich sytuacji i samych zakażeń, należałoby o wiele częściej badać i personel, i pensjonariuszy. – Kierowca przewozi mieszkańca ze szpitala. Mieszkaniec idzie na kwarantannę, a kierowca jeździ dalej. Mieszkańca należałoby natychmiast przetestować, żeby nie musiał być izolowany dwa tygodnie. Kierowcę również, żeby było wiadomo, czy jest zdrowy – uważa kobieta.
Tego właśnie dotyczy kolejny postulat z petycji pracowników opieki. „Domagamy się wprowadzenia programu przeciwdziałania zakażeniom koronawirusem w placówkach. (…) Do tej pory chaotyczne procedury i przymuszenie pracowników do kwarantanny domowej lub zamknięcia w ośrodkach nie chronią odpowiednio personelu” – czytamy w piśmie.
Pracownicy domagają się także systemowego rozwiązania problemu niedoboru personelu w DPS-ach. Proponują ustanowienie limitu podopiecznych przypadających na jedną opiekunkę i jedną pielęgniarkę. Bieżący wskaźnik to czworo podopiecznych na jednego pracownika, przy czym odnosi się on do wszystkich zatrudnionych w placówce, a powinien dotyczyć wyłącznie pracowników bezpośrednio sprawujących opiekę.
To już druga petycja, którą koordynuje Konfederacja Pracy. Pierwszą związkowcy rozsyłali w połowie kwietnia na ręce oficjeli w samorządach. – Część postulatów z tamtego pisma została spełniona, choć nie w pełnym zakresie, m.in. te dotyczące zapewnienia środków ochrony osobistej i sprzętu medycznego w placówkach oraz wykonywania częstszych testów. Widząc rażące braki w środkach ochrony indywidualnej, dostarczaliśmy je naszym związkowcom sami. Przesyłaliśmy do DPS-ów m.in. przyłbice ochronne – wyjaśnia Michał Lewandowski.
Konfederacja Pracy zrzesza pracowników pomocy społecznej i opieki, ale organizacje związkowe działają tylko na poziomie poszczególnych zakładów. Zbieranie podpisów pod pierwszą petycją pozwoliło skupić uwagę na wspólnych problemach. Dlatego teraz w ramach Konfederacji powstaje organizacja międzyzakładowa. Lewandowski: – Będzie ona zrzeszała pracowników ze wszystkich regionów, zarówno z podmiotów samorządowych i rządowych, jak i prywatnych. W ten sposób jedna organizacja będzie mówiła głosem pracowników z całej Polski.
Korolczuk: Opieka, oświata i zdrowie to pilniejsze potrzeby niż hub lotniczy na polu kapusty
czytaj także
Poczucie misji to za mało
Na konieczność systemowych rozwiązań zwraca uwagę prof. Barbara Szatur-Jaworska, ekspertka polityki społecznej z Uniwersytetu Warszawskiego. – W skali kraju brakuje personelu, a pomimo ciągłego podnoszenia standardów cały czas funkcjonują wieloosobowe pokoje i wspólne sanitariaty. To powoduje, że w sytuacji zagrożenia epidemiologicznego trudno zapewnić warunki, w których relatywnie bezpieczni byliby i mieszkańcy, i pracownicy – tłumaczy Szatur-Jaworska. Dodaje, że w pierwszej fazie epidemii uwaga skupiła się na systemie ochrony zdrowia, a o sektorze pomocy społecznej i opieki zapomnieli i dziennikarze, i politycy. Zwrócili się ku nim dopiero, gdy pojawiły się w nich problemy.
czytaj także
Zaniedbania te pokazały, że kwestie opiekuńcze są ignorowane. – W kampanii wyborczej mówi się głównie o dodatkowych emeryturach, natomiast potrzeby opiekuńcze w debacie publicznej występują rzadko. A to musi się zmienić, ponieważ jesteśmy społeczeństwem starzejącym się. Ogromnym problemem jest to, że przy zwiększającej się liczbie osób wymagających opieki będziemy mieli coraz mniej pracowników. Jedną z barier jest zbyt niskie wynagrodzenie. Niezależnie od pieniędzy ważne są też warunki pracy, a w wielu ośrodkach nie ma specjalistycznych urządzeń i przy przenoszeniu człowieka z łóżka na wózek pracownicy polegają tylko na sile własnych mięśni. A im mniej pracowników, tym więcej pracy dla każdego z nich. Sytuacje pandemiczne będą się powtarzać, a społeczeństwo będzie się starzeć. Rządzący powinni się nad tym pochylić, bo poza poczuciem misji nic nie przyciągnie ludzi do pracy w sektorze pomocy. A tych z misją będzie za mało.
* Imiona bohaterek zostały zmienione.
**
Mateusz Kowalik – absolwent Polskiej Szkoły Reportażu i europeistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Były dziennikarz „Gazety Wyborczej”, publikował m.in. w „Dużym Formacie” i „Magazynie Świątecznym”.