Dlaczego nie mielibyśmy żartować i mówić o Jezusie z Nazaretu tak, jak możemy o, powiedzmy, Heglu?
Spór wokół odwołanego spektaklu Golgota picnic raz jeszcze odsyła do ciągle wracającego w polskiej demokracji, pytania: o to, czy wolność słowa obejmuje prawo do bluźnierstwa, do kwestionowania, wyśmiewania, a nawet obrażania przekonań, symboli, postaw, wartości, które dla jakiejś grupy osób są „święte”. Chciałbym postawić tu tezę, że nie tylko obejmuje. Więcej: prawo do bluźnierstwa jest koniecznym warunkiem prawdziwej demokracji. Zaznaczę od razu, że nie widziałem sztuki Rodrigo Garcii i nie wiem, czy jest ona bluźniercza, czy nie – ale dla mojego wywodu nie ma to w zasadzie znaczenia.
Dlaczego demokracja musi pozwalać bluźnić? Dlatego, że demokratyczna kultura opiera się na debacie. Takiej, w której zakwestionowany, poddany w wątpliwość i pod dyskusję może być każdy, pogląd, przekonanie i wartość. Przekonania o charakterze religijnym nie powinny być traktowane w żaden inny sposób, niż przekonania niereligijne, np. naukowe, czy filozoficzne. Księga Koheleta, Ewangelia św. Mateusza, Koran, Kojiki – to księgi, które powinny funkcjonować w przestrzeni publicznej na takiej samej zasadzie, jak wszystkie inne wielkie księgi ludzkości. Np. 120 dni Sodomy, Kapitał, W poszukiwaniu straconego czasu, Fenomenologia ducha, czy O pochodzeniu gatunków. Nie ma też żadnych powodów, dlaczego Chrystus czy Mahomet mieliby być specjalnie chronieni przed wykorzystywaniem ich w kulturze w różnych kontekstach (w tym ramach parodii, pastiszu, karykatury) bardziej niż inne ikoniczne, budzące wielkie przywiązanie dużych grup osób postacie historyczne. Nazwanie Mahometa albo Pawła z Tarsu kretynem nie powinno rodzić większych prawnych konsekwencji niż powiedzenie w ten sam sposób o np. Heglu lub Einsteinie. Choć na pewno Einstein (a być może i Hegel) są dla tego, jak myślimy jako ludzie współcześni o wiele ważniejsi, niż autor Koranu, czy Listu do Rzymian.
W piątkowej telewizyjnej dyskusji pod Teatrem Rozmaitości Tomasz Terlikowski uzasadniał sprzeciw wobec Golgoty tym, że dla chrześcijan Jezus Chrystus jest najważniejszą postacią w historii, kimś, kto jest dla nich tak samo emocjonalnie ważny, jak ojciec czy matka. A gdy ktoś obraża ojca, lub matkę – kontynuował wywód katolicki publicysta – mamy obowiązek ich bronić.
Ta analogia jest podwójnie nietrafiona. Historia pokolenia roku 1968 w Niemczech pokazuje, że czasem nie tylko nie mamy obowiązku bronić „dobrej pamięci rodziców”, ale wręcz przeciwnie, naszym etycznym obowiązkiem bywa czasami jej naruszanie, szarganie, zadawanie rodzicom niewygodnych pytań. Po drugie, i ważniejsze, jest nietrafiona dlatego, że rodzice znacznej większości z nas nie są osobami publicznymi. Jezus z Nazaretu jest. Jest jedną z najważniejszych ikon światowej kultury i jako taki nie jest własnością katolików, a nawet chrześcijan i chrześcijanek. Tak samo jako Mahomet nie jest własnością muzułmanów i muzułmanek, a Che Guevara kubańskich komunistów.
I ja, zupełnie niereligijny późny wnuk chrześcijańskiej niegdyś kultury, mam takie samo prawo do postaci Jezusa, co Tomasz Terlikowski. Mam takie same prawo głosić jego chwałę jako boga-człowieka i zbawiciela, co myśleć o nim jako o pierwszym komuniście. I także, po prostu, z niego żartować.
Czy z czegoś, co drugiego jest święte, trzeba koniecznie żartować? Czy nie można się po prostu wycofać? Warunkiem demokracji jest nie tylko wolność dyskusji, ale także pewna – choćby minimalna – wspólnota komunikacyjna. Bez niej społeczeństwo rozpada się w ciągłej wojnie wszystkich ze wszystkimi. Może więc czasem warto uszanować cudzą wrażliwość? Ale taki gest uszanowania nie może być wymuszony, ustanowiony odgórnie, musi za każdym razem kształtować się w swobodnych praktykach komunikacyjnych. Atakując spektakl, grożąc jego twórcom i potencjalnym widzom fizyczną przemocą, strona katolicka uniemożliwia nam te dyskusje.
Gdy dochodzi do sytuacji granicznych, wolność słowa powinna być postawiona ponad naruszaną przez nią rzekomo wrażliwością, czy raczej drażliwością, różnych grup. Konsekwentna „ochrona uczuć religijnych” uniemożliwiałaby w końcu krytykę religii i wyrażanie konsekwentnie ateistycznego światopoglądu. Weźmy pisaną z ateistycznego punktu widzenia (który ja osobiście uznaję za po prostu prawdziwy) historię Jezusa z Nazaretu. Brzmiałyby ona mniej więcej tak:
Jezus z Nazaretu urodził się w rzymskiej Palestynie w czasach Augusta. Jak twierdzą Ewangelie i można przypuszczać na podstawie źródeł, był synem cieśli Józefa i jego młodej małżonki, Marii. Źródła żydowskie z epoki podają, że był nieślubnym synem Żydówki Marii i nubijskiego legionisty w służbie Rzymu, Abdesa Pantery. Nie został, wbrew wierze jego późniejszych wyznawców, „niepokalanie poczęty” w wyniku „nawiedzenia” Maryi przez „Ducha Świętego”. Jezus zostaje w późniejszym wieku przywódcą grupy religijnej w Palestynie, gromadzi wokół siebie ludzi z ludu, głosi chwałę prostoty. Łamie religijne tabu swojej wspólnoty i wchodzi w konflikt z żydowskim establishmentem religijnym. Około 33 roku życia zostaje skazany na śmierć przez ukrzyżowanie, umiera w Jerozolimie. Jego uczniowie fabrykują mit o jego zmartwychwstaniu, zaczynają mówić o nim, jako o „synu Bożym”, piszą historię jego rzekomych „cudów”. Najważniejszy z grona uczniów Jezusa, Paweł z Tarsu tworzy nową religię, skonstruowaną wokół mitu zbawczej śmierci i zmartwychwstania Jezusa. Bez Pawła chrześcijaństwo pozostałoby najprawdopodobniej jedną z wielu zaginionych w pomroce dziejów żydowskich sekt.
Czy taki sposób ujęcia dziejów Jezusa jest obraźliwy, czy choćby bolesny dla wielu wierzących? Z pewnością jest. Czy nie uderza w najświętsze dla nich, najbardziej kształtujące ich światopogląd i tożsamość przekonania? Z pewnością.
A jednak, bez możliwości wyartykułowania takiego stanowiska nie ma mowy o wolności słowa i demokracji.
Konserwatyści często lubią przekonywać, że te dwie wartości wyrastają na chrześcijańskich fundamentach, że brutalnie atakując chrześcijaństwo, atakujemy podstawy ładu dającego nam prawo do krytyki jego samego. Tylko że taką samą częścią tradycji nowoczesnej Europy co chrześcijaństwo są – często gwałtowne i „bluźniercze” – ataki na nie. Od bezczelnych oświeceniowych satyr; przez Baudelairowskie Litanie do Szatana; Swinburne’a z niemalże fizycznym obrzydzeniem piszącego o „bladym Nazarejczyku”, wsączającym swoją zgubną truciznę w starożytny świat grecko-rzymskiego Erosa, Buñuela przedstawiającego w Złotym wieku Jezusa jako jednego z czterech łotrów (torturujących ofiary w trwającej 120 dni sadycznej orgii) ze 120 dni Sodomy de Sade’a, po Żywot Briana według Monty Pythona.
Nie wiem, jak do tej tradycji ma się spektakl Garcii. Ale na pewno to, na ile tego typu komunikaty mają prawo obecności w przestrzeni publicznej, jest probierzem jakości naszej demokracji.
Czytaj także:
Wojtek Zrałek-Kossakowski, Piknik i panika
Edwin Bendyk, Nici z pikniku. Poznań lubi porządek
Kultura musi być chroniona przed cenzurą! – podpisz list otwarty do Prezydenta RP