Lewicowi aktywiści i aktywistki angażują się w walkę z biznesem alkoholowym, pociągając go do odpowiedzialności za łamanie prawa i powodowanie szkód społecznych. W swojej kampanii nie uniknęli jednak protekcjonalizmu.
Majówka co roku stanowi okazję do dyskusji o alkoholu i alkoholizmie w Polsce. Konsumpcja napojów wyskokowych rośnie od lat, a podczas tych kilku dni wolnego osiąga szczyty. Zdaniem wielu ekspertów nie istnieje zdrowa ilość alkoholu, więc problem jest poważny.
W przestrzeni politycznej mamy lewicowców w rodzaju Jana Śpiewaka, którzy grzmią o patologii, upijaniu Polaków przez elity i atakującej ze wszystkich stron truciźnie. Po drugiej stronie barykady znajduje się korzystająca z okazji skrajna prawica – zamiast typowych spotkań wyborczych Mentzen zaprasza na piwo, rozwija własny browar, a słuchaczy straszy wizją lewaków dążących do odebrania im złocistego trunku.
Panika wokół piwa
Historycznie puby i piwiarnie stanowiły bastiony socjalizmu. W nich rozwijały się partie robotnicze, również w okresach ostrych politycznych represji. Między innymi dlatego lewica występowała przeciwko pomysłom prohibicji – socjaliści wskazywali, że popierane przez zamożnych moralistów i zogniskowane na klasie ludowej zakazy były po prostu nieskuteczne. Proponowali uspołecznienie biznesu alkoholowego i wyrwanie go spod logiki nastawionej na zysk producentów.
Współcześnie w środowiskach lewicowych również pojawiają się głosy zwracające uwagę na negatywne aspekty kryminalizacji spożywania alkoholu. Dotyczy to choćby zakazów picia w miejscach publicznych, na przykład parkach. Tego typu legislacje nie wpływają na ilość spożywanego alkoholu. Służą jedynie dyscyplinowaniu grup podporządkowanych, ograniczając ich obecność w przestrzeni publicznej.
W Warszawie kontrowersje wzbudza legalność picia na bulwarach wiślanych. Dotąd najmocniejsze głosy sprzeciwu wobec decyzji miasta i sądów dochodziły ze zgentryfikowanego Powiśla – mieszkańcy nowych prestiżowych osiedli straszyli wizją dzikich tłumów zakłócających porządek nad Wisłą. W końcu alkohol najlepiej spożywać w drogich barach Elektrowni Powiśle, a nie oddawać się pijaństwu pod gołym niebem. To drugie uchodzi za domenę meneli i marginesu społecznego, grup zagrażającym dostojnemu mieszczaństwu.
Podobnymi lękami bywa podszyta chęć uczynienia alkoholu możliwie drogim. Jednym z czołowych pomysłów aktywistów antyalkoholowych jest wprowadzenie minimalnych cen piwa, wina i innych trunków, mimo że jak na razie realizacje tego postulatu przynoszą wątpliwe rezultaty. Po wprowadzeniu takich rozwiązań w Szkocji i Irlandii nawet u biedniejszych trudno dostrzec zmianę nawyków. Natomiast koncerny alkoholowe sytuację wykorzystały do zwiększenia swoich marż.
czytaj także
Głównym efektem podatku od biedy (bo tak w praktyce działają ceny minimalne) jest uspokojenie sumienia klasy średniej. Wyższe ceny jej nie zabolą, a zyska przeświadczenie, że zrobiła coś dla walki z alkoholizmem – problemu błędnie identyfikowanego jako typowy dla nizin społecznych. Tymczasem w Wielkiej Brytanii badania wykazały wyższą konsumpcję alkoholu wśród osób zamożniejszych. W Polsce osoby pracujące intelektualnie nie ustępują tym wykonującym pracę fizyczną w zbyt częstym sięganiu po butelkę.
Patologia celebrytów, ale czy tylko ich?
Trzeba oddać lewicowym aktywistom walczącym z alkoholizmem, że słusznie obrali sobie za cel głównie przedstawicieli elit i influencerów. Jan Śpiewak pozwał Wojewódzkiego i Palikota za nielegalne reklamy alkoholu, Maja Staśko ostrzega przed biznesem alkoholowym, a wolontariusze zgłaszają kolejnych celebrytów i koncerny łamiące prawo.
W kampanii antyalkoholowej zaatakowane zostały między innymi blogerka ucząca robić drinki czy influencerka w ciąży pijąca bezalkoholowe wino, a także wiele innych znanych postaci wrzucających (zwykle sponsorowane) zdjęcia z piwem towarzyszącym różnym formom relaksu. Problem w tym, że nie zawsze krytyka wymierzona w elity trafia w adresatów. Obserwatorzy mogą łatwo dojść do wniosku, że popijając piwo przy grillu czy idąc do pubu po meczu piłkarskim, sami zachowują się patologicznie.
Głośna przy okazji majówki krytyka promocji na alkohol również pokazuje brak zaufania do korzystających z nich ludzi. Pojawiają się wyliczenia, ile butelek przypada na każdy dzień wolnego, tak jakby był obowiązek skonsumowania ich w tym czasie. Co gorsza, alarmistyczne pomstowanie na promocje jest często odbierane przez konsumentów jako stygmatyzujące i wymierzone w nich samych, co widać w licznych odpowiedziach na wpisy Śpiewaka czy Staśko.
czytaj także
W krucjacie antyalkoholowej dostrzegalne jest protekcjonalne traktowanie pijących jako ciemnego ludu, otumanionego wszechobecną propagandą i niezdolnego do odstawienia butelki z „trucizną”. Musi pojawić się zbawca na białym koniu, który zdemaskuje spisek elit. I nawet jeśli konkretne postulaty są słuszne, to ludzie będą mniej skłonni je poprzeć, gdy poczują się traktowani jak idioci. Mając do wyboru sygnalizujących swoją cnotę moralizatorów i zapraszającego na piwo Mentzena, wielu wybierze tego drugiego.
Jak atakować producentów bez upupiania konsumentów?
Daleko mi do libertariańskich bajek w rodzaju „chcącemu nie dzieje się krzywda” i twierdzeń, że nie powinno się w żaden sposób regulować reklamowania i sprzedaży alkoholu. Da się to jednak robić bez wylewania dziecka z kąpielą, czyli nie demonizując wypicia piwa przy grillu i nie dając amunicji manipulatorom, którzy kreują narrację o lewactwie dążącym do pozbawienia ludu prostych przyjemności.
Obecnie mam poczucie, że gdybym wstawił na Twittera zdjęcie z piwem, które wypiłem na grillu OPZZ-u po pochodzie pierwszomajowym, internetowi inkwizytorzy z zapałem zaatakowaliby, jeśli nie mnie (za promowanie pijaństwa), to związkowców za sprzedaż wyjątkowo taniego alkoholu. Można zapomnieć, że lewica co do zasady popiera legalizację lub dekryminalizację różnych używek, mimo ich szkodliwości – wierząc, że ludzie są w stanie podejmować świadome decyzje, o ile stworzy się ku temu odpowiednie warunki.
Antyalkoholowi aktywiści proponują mniej lub bardziej popularne rozwiązania systemowe. Zakaz sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych pewnie większość Polaków byłaby w stanie poprzeć. Ograniczenie powszechności reklam lub ich całkowite usunięcie (czego chce Śpiewak) także znajdzie zwolenników, chociaż już nie tak licznych, podobnie jak ograniczenie godzin sprzedaży. Stworzenie państwowego monopolu na dystrybucję alkoholu (na wzór Szwecji lub Norwegii) jest bardziej kontrowersyjne. Ale może warto pójść krok dalej i odkurzyć postulaty społecznej kontroli nad produkcją używek, aby usunąć patologie związane z polityką wielkich koncernów? Monopole państwowe obejmujące napoje spirytusowe lub wyroby tytoniowe (niegdyś powszechne) umożliwiłyby większą kontrolę nad rynkiem, podczas gdy lokalne spółdzielnie piwowarskie nie wydawałyby miliardów na reklamy.
Konkretne rozwiązania to kwestia otwarta, ale na pewno lepiej o nich dyskutować bez moralizatorstwa. Pozwólmy ludziom w spokoju cieszyć się promocyjnym piwem w majówkę (i nie tylko), a ambicje zbawienia świata realizujmy w bardziej efektywny sposób.