Kraj

Lektura jako źródło cierpień, czyli czego oczekujemy od szkolnego kanonu

Kiedy Barbara Nowacka powiedziała w jednym z wywiadów, że nie będzie ręcznie dopychała czy usuwała konkretnych lektur, wzięłam to za dobrą monetę. Bo kanon bywał jak te przysłowiowe gimnazja, sześciolatki czy drożdżówki – populistycznym hasłem, na którym kolejny minister pragnie zaprezentować swoje pawie pióra.

W ciągu ostatnich miesięcy w kontekście popaździernikowych oczekiwań wobec progresywnego rządu znowu rozmawiamy o liście lektur. To jeden z tych tematów, który się klika i służy do tego, aby każdy wypowiedział swoje różne opinie, a następnie wszystko zostało po staremu. Przed wyborami dyskusja też się tliła, ożywając w określonych momentach, jak temat rasizmu u Sienkiewicza czy dorzucanie słusznych pozycji. To właśnie rocznikowi po pisowskiej deformie dostały się nowe-stare lektury; żeby wszystko było jak za młodości twórców spisu, nawet Konrad Wallenrod nie znajdował szczęścia w domu, bo go nie było w ojczyźnie.

W debacie o kanonie powiedziano już wiele rzeczy, pod którymi mogę się podpisać: uczniowie nie chcą czytać już niemal niczego, a nauczyciele mają dość udawania, że tego nie widzą. Teksty dobrane są z klucza „historia literatury polskiej”, a o niezmienność kanonu dbamy tak obsesyjnie, że potrafimy go tylko wydłużać. Uczymy zajadle według epok, rzadko kiedy uda nam się coś powiedzieć o tej współczesnej, kochamy najbardziej XIX wiek, cierpienie i ofiary.

Młodzież mówi, jak powinna wyglądać szkoła. Minister Czarnek wybiera wojnę

Ale nie chcę napisać kolejnego tekstu, który będzie polemizował z założeniem, że młody człowiek po tym, jak już przejrzy rolki i obejrzy mecz, z radością usiądzie do analizy Wielkiej Improwizacji, a potem z zapałem zabierze głos w dyskusji: czy Gloria victis przekonująco pokazuje problem pamięci o powstaniu styczniowym?

Porzućcie nadzieję, którzy tu wchodzicie

Po 15 października liczyliśmy jednak na nowe otwarcie lub choćby minimalny postęp, złudzenie, że będziemy funkcjonować w rzeczywistości, w której grona ekspertów i praktyków, w tym również – o rety! – uczennic i uczniów, będą miały na cokolwiek wpływ. Nowa ministra Barbara Nowacka zapowiadała m.in., że „warto się zastanowić nad tym, że jak chcemy mieć młodzież z wiedzą, otwartą na świat, to muszą też czytać literaturę współczesną”, co brzmiało w równym stopniu obiecująco, co ogólnie. Moi bardziej zaangażowani koledzy i koleżanki pojawiali się nawet w ministerstwie, tłumacząc, jak wygląda świat w szkole, jakie są siedzące w ławkach nastolatki i w jaki sposób we współczesnej rzeczywistości prowadzi się z nimi zajęcia na temat symboliki określeń „czerep rubaszny” i „dusza anielska”. Polecam przejście tego procesu każdej osobie decyzyjnej z ministerstwa.

Jakież było zdziwienie, kiedy nowa podstawa programowa okazała się prawie zupełnie taka sama jak stara – z uszczkniętymi nieśmiało kilkoma pozycjami. Powstała petycja rozczarowanych polonistów, słusznie oburzonych tym, że nawet w prekonsultacjach kształt prezentowanych im nowych lektur był nieco bardziej ludzki. W tle buzuje afera, jakoby ekspercka debata została sparaliżowana przez tysiące krytycznych, spreparowanych przez Ordo Iuris uwag. Nawet jeśli nie jest to cała prawda, wygląda na to, że ktoś postanowił coś zmienić, a następnie to wycofać, przestraszywszy się oskarżeń o narodową zdradę. W tle natomiast widnieją te same nazwiska z CKE – Marcina Smolika i Wioletty Kozak. Ta ostatnia odpowiadała za dorzucanie do lekturowego worka za PiS-u. Teraz uznano, że jest odpowiednią osobą, żeby zbędne rzeczy z niego wyrzucać.

Rasistowskie „W pustyni i w puszczy”? To dopiero początek problemu [rozmowa]

Nie jestem zaskoczona takim przebiegiem wydarzeń. Mam wrażenie, że od lat kręcimy się w kółko, tyle że to kółko robi się coraz bardziej wydeptane. Wszyscy uważają, że młodzież powinna coś tam w tej szkole czytać, niektórzy uważają, że ma mieć tak samo źle jak my, niektórzy – że powinniśmy dać im coś ciekawszego do czytania. Unikamy jednak pytania: po co ma to robić? Czemu ta lista książek ma służyć? Dyskusja toczy się wiecznie wokół przesunięć, gustów, cięć, dorzucania czy odmładzania, ale nie wokół tego, jaki ma być człowiek, który wyjdzie ze szkoły, i czego jako państwo oczekujemy od instytucji zwanej kanonem lektur.

Lektury są po to, aby zdać maturę

Sytuacja prezentuje się obecnie tak: skoro Barbara Nowacka zleca Centralnej Komisji Egzaminacyjnej pieczę nad konsultacjami, to oznacza, że to, co czytają dzieci i młodzież, zależy od egzaminów zewnętrznych. Młodzież czyta lektury po to, aby zdać maturę. Cała mniej lub bardziej wzniosła dyskusja o czytelnictwie i kanonach jest bezzasadna. System nakręca się sam: lektury są po to, żeby być na wymaganiach maturalnych, a wymagania są po to, żeby pokazać, co tam na liście stoi. A najgłębiej i najpilniej strzeżoną – niczym nowe szaty cesarza – tajemnicą tego systemu jest to, że nikt tego nie czyta, może oprócz nauczycieli, którzy muszą się przygotować do lekcji. Wystarczy skupić się na opracowaniach i kursach „jak napisać wypracowanie maturalne, żeby ukryć fakt nieczytania niczego”. Nic dziwnego, że nauczyciele odchodzą z systemu złudzeń i często zakładają intratne komercyjne działalności właśnie tego typu. Przynajmniej mają poczucie obcowania z jakimś rodzajem prawdy, za którą w dodatku ktoś płaci pieniądze.

Tu mała dygresja: matura nie wygląda tak jak 20 lat temu. Wolałabym, żeby o tym egzaminie wypowiadać się ze świadomością, jak wygląda obecnie, zwłaszcza że piszę ten tekst w dniu, w którym wszyscy wrzucają swoje maturalne zdjęcia z młodości jako rodzaj wsparcia dla młodzieży. Niektórzy, uważający się za bardziej zorientowanych, mówią coś o „kluczu” – też pudło, bo klucza nie ma już od 2015 roku. Obecnie są trzy części: test „języka polskiego w użyciu”, test historycznoliteracki wprowadzony przez poprzednią ekipę, żeby młodzież trochę się jednak ogarnęła z tym lekturowym pionem moralnym, no i wypracowanie, o kryteriach oceniania, które zajmują 15 stron, zawierają różne ciekawe tabelki i kombinacje punktacji, którym może nie poświęcę tutaj miejsca, bo po co się denerwować. W każdym razie polecam serdecznie każdemu niezorientowanemu lekturę informatora CKE.

Z tej dyskusji wokół lektur wynika jednak kilka strategii, jakie moglibyśmy rozważyć, gdyby ktoś o tym myślał serio. Nie oceniając do końca żadnej z nich, chciałabym, żeby ktokolwiek w naszym kraju zastanowił się, czy któraś jest szczególnie potrzebna dziś Polsce.

Radość czytania

Część ekspertek, słusznie łącząc istnienie żelaznego kanonu lektur z niskim poziomem czytelnictwa rodaków, głosi: odzyskajmy radość czytania. Polskie nastolatki czytają nawet sporo, tylko inne rzeczy niż Nie-Boska komedia, trzeba ich posłuchać. W wielu krajach zachodniej Europy przeplata się nowe i stare książki, listy istnieją, ale tylko jako sugestie. Odpowiedniki polonistów i polonistek pełnią funkcję elastycznych przewodników po tekstach. W filmie Paryż – 13 dzielnica Jacques’a Audiarda jeden z głównych bohaterów, nauczyciel, wymienia z koleżanką uwagi o tym, co jest bardziej adekwatne dla danej klasy, a co za trudne. Potem spotyka najlepszego ucznia przy remoncie i raczej nie jest zadowolony z takiego rozwoju sytuacji, ale to temat na inny tekst i na inny film.

Ta strategia ma wiele wariantów, ale zakłada całkowite przeformułowanie pracy szkół. I przemyślenie formy egzaminów: kto ma je przeprowadzać i co chcemy na nich sprawdzać? Obawiam się, że radość z czytania może nie być mierzalnym kryterium.

Tak wyglądałaby lekcja religii w zgodzie z prawami człowieka i konwencją praw dziecka

I czy wówczas należałoby kanon znieść zupełnie? Niesie to za sobą konsekwencje – odpowiedzialność za edukację literacką będzie spoczywała wyłącznie na nauczycielach, a ten, kto źle trafi, nie będzie miał podobnych szans jak rówieśnicy. Obecność kanonu – jakiejkolwiek wspólnej wersji, nawet jeśli lektur ma być tylko kilka – jest jednak gwarancją uwspólnienia uczniowskich doświadczeń.

Wszechstronnie wykształcony młodzieniec

Inna, powracająca w debatach opcja wyraża się w przekonaniu, że lektury powinny być oderwane od kwestii egzaminów i stanowić podstawę ogólnego i solidnego wykształcenia młodego człowieka, który ma iść w świat, dysponując różnymi narzędziami przebijania się przez trudne teksty. To zakłada, że może nie wszystkie książki muszą być tylko polskie i nie wszystkie muszą być „łatwe do czytania”. Ale może również oznaczać, że liceum ogólnokształcące będzie szkołą raczej elitarną, nastawioną na kształcenie tylko tych, którzy będą później szli w akademickim kierunku (niekoniecznie humanistycznym). Czy wtedy rozmawialibyśmy o kilku listach i kilku poziomach czytania? Czy znowu: oderwalibyśmy egzaminy na studia od szkoły średniej i znieślibyśmy maturę? Chciałabym, żeby ktoś zaczął nie tylko zadawać te pytania, ale zastanowił się nad długofalowymi konsekwencjami odpowiedzi.

Możemy też udawać, jak próbowała poprzednia władza, że kanonem kształtujemy narodową tożsamość i staramy się pokazać specyfikę naszej kultury. O ile wydaje mi się, że znajomość kulturowych kodów jest ważna, o tyle zawsze kończy się ona w tym samym punkcie wyjścia, czyli czytania wszystkiego, co powstało w XIX wieku. Możemy rozmawiać, jak postuluje Aleksandra Korczak, o ideach, o których chcemy uczyć, dając pozycje na liście lektur jako spektrum, które nauczyciel ma do wyboru. Możemy stawiać na narzędzia: rozbierać narracje i style, analizując tylko jedną, góra dwie książki rocznie, resztę zostawiając do przeczytania samodzielnie.

Czegokolwiek byśmy jeszcze nie wymyślali, prawie wszyscy się zgadzają, chociaż niewielu chce słuchać, że w dobieraniu i planowaniu listy muszą uczestniczyć praktycy, jak zauważa inna polonistka, Małgorzata Niemczyńska – tacy, którzy pracowali z 30-osobowymi przeciętnymi klasami w publicznej szkole i to naprawdę niedawno. A ci powinni „zacząć od uczciwego rozkładu materiału, żeby zobaczyć, ile potrzeba czasu na realizację rzeczy ważnych. Naprawdę ważnych. Nie delektujemy się więc tym, jak Wojski grał na rogu, tylko szukajmy w literaturze spraw istotnych”.

Lektury do śmietnika

Niektóre z tych strategii są pewnie stopniowalne, inne można połączyć. Mam jednak ciągle wrażenie, że brak tej realnej zmiany w myśleniu bierze się z tego, że nie tylko polska edukacja nie ma pomysłu na siebie, ale żyjemy ogólnie w kraju niechęci wobec jakichkolwiek długofalowych strategii.

Kiedy Barbara Nowacka powiedziała w jednym z wywiadów, że nie będzie ręcznie dopychała czy usuwała konkretnych lektur, wzięłam to za dobrą monetę. Bo kanon bywał jak te przysłowiowe gimnazja, sześciolatki czy drożdżówki – populistycznym hasłem, na którym kolejny minister pragnie zaprezentować swoje pawie pióra. W tym kontekście zepchnięcie tej odpowiedzialności na „ekspertów” dawało nadzieję, że ktoś w końcu się nad tym pochyli. Ale dopóki tym gronem decyzyjnym będzie CKE, to przypominam, że są to, zgadza się, eksperci, ale eksperci od egzaminów: nie od dzieci, młodzieży, lektur, czytania, pracy w szkole, a nawet (zwłaszcza?) literatury. I jeśli chcemy przebudować albo znieść listę lektur, to nie da się uciekać od wielkich pytań, nie da się dryfować dalej bez planu, żyć w wiecznej prowizorce. Chociaż najbardziej obawiam się tego, że w Polsce właśnie się da.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Justyna Drath
Justyna Drath
Nauczycielka
Absolwentka polonistyki i filmoznawstwa na UJ. Nauczycielka, działaczka społeczna, członkini ZNP i uczestniczka Kongresu Ruchów Miejskich. Była członkinią partii Razem. Broniła Krakowa przed likwidacją szkół i Młodzieżowych Domów Kultury. Współtworzyła kampanię referendalną komitetu Kraków Przeciw Igrzyskom. Organizowała działania na rzecz demokracji lokalnej, kierowała klubem Krytyki Politycznej, pomagała w organizacji Manify.
Zamknij