Oparta na kredycie i grodzonym osiedlu stabliność klasy średniej jest dziś taką samą iluzją, jak każda inna stabilność w realiach chwiejnej gospodarki.
W poniedziałek sąd ogłosił upadłość kolejnej firmy deweloperskiej. Tym razem chodzi o Gant Development, nie żadną „firmę krzak”, ale wielkie przedsiębiorstwo, które na fali mieszkaniowego boomu zdołało wybudować i sprzedać tysiące mieszkań, głównie we Wrocławiu, a inwestowało również w Opolu, Warszawie, Krakowie i Poznaniu. Gant to spółka akcyjna plasująca się – do poniedziałku – w czołówce polskich firm deweloperskich. Wszystkie atrybuty „porządnej marki”, z notowaniami na giełdzie włącznie, nie mają jednak żadnego znaczenia dla ludzi, którzy zainwestowali pieniądze w marzenia o mieszkaniu z widokiem na Odrę, czy w wersji mniej spektakularnej – o kilkudziesięciu metrach z łazienką. Zamiast kluczy do mieszkania i stabilizacji dostaną tej stabilizacji przeciwieństwo: comiesięczne wezwanie do spłaty kredytu, dziurę w ziemi, być może wieloletnie oczekiwanie na odzyskanie zainwestowanych do tej pory pieniędzy.
Co zostaje po deweloperze?
Co jednak zostanie z katastrofy Ganta, poza sprzętem biurowym do zlicytowania i kilkoma rzewnymi telewizyjnymi reportażami o klientach poszkodowanych przez dewelopera? W poniedziałek niedoszli właściciele niedoszłych mieszkań przeżyli brutalne spotkanie z rzeczywistością – rzeczywistością, która zgodnie z liberalną obietnicą miała nie rzucać kłód pod nogi tym, którzy będą wystarczająco wcześnie wstawać, ciężko pracować, przelewać 1% podatku na cele charytatywne, zbierać kupy po psie i regularnie dbać o domowe rośliny.
Obietnica znów się nie sprawdziła, rzeczywistość znów okazała się ślepa na karmę dobrych, mieszczańskich uczynków.
Co to oznacza w praktyce? Upadek Ganta potwierdza słuszność diagnoz socjologów mówiących, że przynależność do, nawet wielkomiejskiej, klasy średniej w Polsce to niekoniecznie ciepłe mieszkanko w Wilanowie i sushi, ale także życie w ciągłym strachu przed deklasacją. Życiowa trauma porzuconych przez Ganta klientów nie jest w żadnym wypadku powodem do mojej radości, ani złośliwego schadenfreude. To wymagałoby wybitnie złej woli i braku empatii.
Nie mogę powstrzymać się jednak od spoglądania z nadzieją na sytuację, w której kryzys zaufania – obwieszczany alarmującym tonem od dobrych kilku lat – ma szansę zakreślić za sprawą tej upadłości jeszcze szerszy krąg. Jeżeli tak się stanie, pochłonie wtedy już nie tylko partie polityczne, komercyjne media, instytucje publiczne i instytucję rodziny, ale również wielkie przedsiębiorstwa, zbijające kapitał na marzeniach o stabilizacji, których nie są w stanie zrealizować.
Nie wierzę, że „im gorzej tym lepiej”, w ten rewolucyjny cynizm, który każe witać z okrzykiem radości każdą kolejną zbiorową tragedię. Automatycznie z tego „gorzej” nie wyłoni się jakieś „lepiej”. Więcej sensu zdaje się mieć hasło tegorocznej Manify w Krakowie: „Samo się nie zrobi”. To bez wątpienia prawda. Ale kryzys zaufania, kładący się cieniem na to, co bezpodstawnie występuje w roli gwaranta stabilności, może okazać się w paradoksalny sposób pomocny.
Zakredytowana dziura w ziemi może być impulsem do przemyślenia, na czym opieramy polski sen o awansie i stabliności. A także stawia nas przed pytaniem: czy jego kolejna kompromitacja nie powinna być początkiem pewnej zmiany?
Kredyt i spółdzielnia
Pewne eksperymentalne formy współżycia społecznego, jak spółdzielnie, kooperatywy czy wieloosobowe relacje partnerskie obśmiewane są dziś jako idealistyczne, pięknoduchowskie i pozbawione przyszłości, podczas gdy wiara w to, że ścieżka: studia, umowa o pracę, kredyt, rodzina, dom i zgon, jest dostępnym i oczywistym wariantem dla wszystkich, wciąż pozostaje synonimem trzeźwego realizmu. Czy nie ma w tym jakiejś głębokiej niesprawiedliwości?
Skoro każdy z tych modeli ma konkretne problemy z przezwyciężeniem zasady rzeczywistości – a o tym świadczy upadek Ganta i brutalne wybudzenie jego klientów z amerykańskiego snu w peryferyjnych warunkach – może warto postawić na eksperymenty, u podstaw których leży coś więcej niż indywidualistycznie rozumiany sukces i konsumpcyjna przyjemność? Ścieżka eksperymentu ma tę jeszcze zaletę, że nie miała szansy się skompromitować. Nie ma żadnych przesłanek, które kazałyby pokładać więcej zaufania w zapewnieniach przedstawicielki handlowej spółki notowanej na giełdzie niż w planach miejskiej aktywistki szukającej chętnych do założenia spółdzielni.
Pozostaje jednak istotny problem: jak wpisać w narrację o zmianie świata tych, którzy kiedy tylko mieli taką możliwość, kurczowo trzymali się ograniczonej i właściwie antywspólnotowej wizji życia społecznego? Lista zarzutów pod adresem mieszczańskiej klasy średniej nie jest przecież krótka – zupełny zanik jakichkolwiek wspólnotowych odruchów, izolacja i segregacja manifestująca się w fiksacji na punkcie grodzenia osiedli, parków, placów zabaw, parkingów, ławek, na śmietnikach kończąc. Zamknięcie się, nie tylko za płotem i bramką z kodem, ale także w twierdzy wzniesionej wokół życia rodzinnego również nie pomaga. Jak pogodzić ekskluzywność i okopanie się w prywatności, z przyłączaniem się do inicjatyw obsługujących inne niż indywidualistyczne i statusowe ambicje pojedynczych członków i członkiń rodziny z wielkomiejskiej klasy średniej? Wreszcie: być może podstawowym elementem tożsamości tej akurat grupy jest pogarda dla wszystkiego, co chamskie, prostackie i wiejskie, a tak naprawdę biedne, wykluczone, ludowe.
I nie jest to problem z zakresu teorii, ale uporczywie powracająca przeszkoda na poziomie politycznej praktyki. Nie dalej jak kilka dni temu Piotr Ikonowicz, podczas dyskusji w na temat kierunków rozwoju pozaparlamentarnej lewicy rzucał protekcjonalne komentarze pod adresem działalności miejskich aktywistów, zajmujących się między innymi poprawą jakości ruchu rowerowego w mieście. W politycznej wizji Ikonowicza centralną pozycję okupuje postać „zwykłego człowieka z ludu” – będąca de facto uwewnętrznioną projekcją klasy średniej o klasie ludowej – dlatego trudno się dziwić, że najważniejszą opozycją, wokół której zamierza on budować konflikt społeczny, jest populistyczne przeciwstawienie biednych i bogatych. Na poziomie popularnego wyobrażenia te trzy grupy – „miejscy aktywiści”, „miejska klasa średnia” i „lud” – odróżnia nie tylko styl życia i ambicje, ale też przepaść majątkowa. I nikogo właściwie nie dziwi, że nie mogą się spotkać. Te grupy i klasy – choć przeczy to liberalnemu mitowi o awansie, który przynajmniej dla jednej z nich jest fundamentalnie ważny – wyobrażone są jako sztywno określone i spójne.
Szkopuł jednak w tym, że o ile nie brakuje biednych, to ci uznawani za bogatych są nierzadko bogaci tymczasowo. I nie mam na myśli tutaj mitycznego jednego procenta, wobec którego występował ruch Occupy Wall Street, bo on rzeczywiście jest bogaty na stałe, z pokolenie na pokolenie, bez podatku od dziedziczenia. Nie zanosi się na to, żeby upadek jednej czy drugiej firmy deweloperskiej miał w najbliższym czasie powodować nocne koszmary tej grupy i realnie godzić w jej interes.
Iluzja stabilności na kredyt
W sprawie Ganta mamy i biednych, i bogatych – tragedia polega na tym, że w obydwu rolach zostali obsadzeni ci sami ludzie. Znamy ich już dobrze z telewizyjnych wiadomości. To ci, co utopili pieniądze w kredytach na mieszkania, w których nigdy nie zamieszkają, zainwestowali w sztabki złota z Amber Gold, widziane jedynie przez ekran telewizora, albo klienci, którzy stracili kilkuletnie oszczędności, wykupując wycieczkę w agencji turystycznej Sky Club, którą teraz odbyć mogą ewentualnie palcem po mapie.
W polskich warunkach klasa średnia może odgrywać pewien lifestyle’owy spektakl przy użyciu sushi, wakacji last minute, ubrań z sieciówek i kredytów hipotecznych, ale przez to nie przestanie być częścią globalnego prekariatu. Wystarczy, że potknie się w jednym aspekcie swojego życia – kupi mieszkanie w budowie u dewelopera na skraju bankructwa – i staje przed widmem osunięcia się w rejony wcześniej z całą mocą pogardzane. Ale nie jest w tym fundamentalnie różna od innych klas, które na inny sposób grają swój spektakl, rządzą się innymi ambicjami i pożądają innych materialnych dowodów swojej przynależności – a jednocześnie żyjących w tych samych realiach niestabilności. Jeśli typowa dla klasy średniej droga życiowa – symbolizowana przez kupiony na kredyt dom czy mieszkanie – okazuje się nie zapewniać stabilności, oznacza to, że cała narracja o tym, co stabilność właściwie oznacza, jest zbudowana na chwiejnych podstawach. Po prostu nieprawdziwa.
Zdając sobie z tego sprawę, należałoby choćby rozważyć rozwiązania alternatywne, które jakiś czas temu z wyżyn bezpiecznej pozycji mogły wydawać się absurdalne. Bo czy jest coś bardziej absurdalnego niż spłacanie przez kilkadziesiąt lat kredytu za mieszkanie, które nawet nie zostało wybudowane?