Kraj

Szkoła jako sztab kryzysowy

Fot. eduspaces/flickr.com CC BY 2.0

Polska szkoła nie jest i nigdy nie była specjalnie „cyfrowa i nowoczesna”. Ale jestem ostatnią osobą, która chciałaby wskazywać to jako źródło obecnych problemów.

Od dwóch tygodni polska szkoła funkcjonuje w trybie nieustannego sztabu kryzysowego. Ten intensywny proces adaptacyjny jest o tyle specyficzny i męczący, że zachodzi głównie w głowie, w świetle niebieskich monitorów i przy dźwiękach stukotu klawiatury laptopa. Brakuje w nim tego, co najważniejsze w pracy z żywymi osobami: gestów, mimiki, fochów, inside joke’ów, przestrzeni, nawet brudnych naczyń, które ktoś zostawił w pokoju nauczycielskim.

Całe lata wierzyłam, że edukacja opiera się na relacjach z żywym człowiekiem, nie bezdusznymi maszynami, a na proces dydaktyczny składa się także wysokość kwiatka na szkolnym parapecie (czy ktoś je teraz podlewa?), jakość kanap w holu i poczucie humoru woźnej, jeśli w szkole doby outsourcingu pracują woźne. I że te czynniki sprawiają, że proces dydaktyczny jest taki trudny do zmierzenia i tak bardzo można się mylić, kiedy czytamy wszystkie na pewno pożyteczne badania PISA i słupki EWD (edukacyjnej wartości dodanej).

I teraz mam. Dostałam za swoją niezgodę i upór – platformami do przeprowadzania zajęć, zacinającym się mikrofonem i setką nowych dla mnie narzędzi, testami online, zawieszonym obrazem i czytaniem po nocy cudzych historii na sutori [narzędzie do prezentowania materiałów na osi czasu – przyp. red.]. Jest w tym, przyznaję, mnóstwo gorączkowej fascynacji. Ulegam urokom tutoriali, w których e-koledzy z e-doświadczeniem opowiadają kojącym głosem o moich przyszłych idealnych prezentacjach, fantazjuję o ruchomych animacjach ukazujących złożoność barokowych metafor, chociaż jeszcze przed chwilą nie umiałam robić niemal żadnych prezentacji.

Wyzwania, które stawia edukacja w formie sterylnej i bezkontaktowej, są oczywiście liczne i nawet trudno opisać je komuś, kto nigdy nie uczył. Moja mikroperspektywa nie jest jednak wcale najgorsza; ten przyśpieszony kurs postępowania w nietypowych warunkach uczy mnie, jakich rozwiązań szukać, jak się doskonalić. Mam duże wsparcie, otaczają mnie ludzie życzliwi, mogę pracować na służbowym sprzęcie. Chęć niewpychania uczniów w rozwiązywanie stosu monotonnych zadań zmusza nas do bezustannego procesu twórczego. E-kontakt jest zaś dla niektórych nastolatków zaskakująco korzystny, stwarza sytuacje, które być może w zwyczajnej codzienności nie byłyby do końca możliwe. Najważniejszym z wyzwań wciąż pozostaje zniwelowanie, chociaż w niewielkim stopniu, uczucia klaustrofobii – w końcu szkoła ma nam opowiedzieć, jak wygląda świat na zewnątrz, jaki jest piękny, różnorodny i złożony, czego teraz nie mamy okazji doświadczać.

Zdaję sobie jednak sprawę, że moja perspektywa – zadowolonej nauczycielki z autorskiej szkoły w centrum największego miasta w Polsce – jest dość odrębna. Z obrazu, który rysuje się wokół, trudno wyciągnąć jakiekolwiek pozytywy.

Wbrew temu, co chcieliby niektórzy, koronawirus, o dziwo, nie zamienia jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ludzi w dobroczyńców – zgryźliwi i sceptyczni pozostają zgryźliwymi i sceptycznymi, a PiS pozostaje PiS-em. Podobnie nie zmienia polskiego systemu edukacji w spójny projekt, który ma plan, cele, kierunek działań.

Edukacja w czasie koronawirusa. Idźcie i sobie radźcie

Polska szkoła jest nadal tym samym smutnym miejscem, w którym odpowiedzialny za nią minister gardzi swoimi kluczowymi współpracownikami i do problemów, z jakimi się zmagają, ochoczo dorzuca niemądry przytyk na temat lenistwa, jakby nie był w stanie zmarnować żadnej okazji do kopnięcia leżącego. Jest też tym samym znanym wszystkim miejscem, w którym wszystko zależy od pojedynczych, nieskoordynowanych działań i heroizmu poszczególnych jednostek. Nie ma zasobów, nie ma narzędzi, brakuje odgórnego wsparcia, nie mówiąc już o jakiejkolwiek koordynacji.

Pandemia pogłębiła praktycznie każdy z problemów: rodzice są zagubieni, zapracowani, dostrzegają problem chaosu i przeciążenia uczniów, uczniowie – dostali na swoje barki jak zwykle zbyt dużo gęstych podpunktów do odbębnienia zamiast wsparcia, którego teraz potrzebują, dyrektorzy są obarczeni odpowiedzialnością za organizację zdalnego nauczania i mierzą się z odgórnymi naciskami, wreszcie nauczyciele, miotający się od buntu przeciw organizowaniu edukacji w takich warunkach i rozdzierania szat do heroicznej misji klejenia wi-fi i zooma z taśmy, plastikowych rurek i plasteliny – to przecież potrafią najlepiej: działać wbrew warunkom, wierzyć wbrew nadziei.

Szkolna rewolucja w cieniu pandemii

A gdzieś w tle tego całego procesu rozgrywa się ten najgorszy scenariusz – pogłębiania nierówności w dostępie do edukacji. To, czego nie zdołała jeszcze zupełnie zdusić pisowska demolka oświaty publicznej w postaci najpierw likwidacji gimnazjów, a potem strajkowego fermentu, dogorywa na naszych oczach. Bo ten, kto nie umiał śmigać w narzędzia, nie umie jeszcze bardziej. Ten, kto nie ma w domu trzech tabletów, a cała jego rodzina korzysta z jednego starego Acera, któremu psują się trzy litery w klawiaturze i mikrofon – nie tylko nie doświadczy żadnej e-jakości, ale przestanie mieć dostęp do edukacji w ogóle.

Czy muszę dodawać, że pandemia nie sprawiła też, że magicznie znikły domowa przemoc i nastoletnia depresja; że nie zniknie, a pogłębi się bieda i wykluczenie? Różnica będzie taka, że wiele tych, dla których szkoła bywała nie tylko dostępem do wiedzy, lecz także źródłem kontaktów towarzyskich, straci jakąkolwiek łączność z ważnymi dla siebie osobami i dostęp do miejsca, w którym mogli być przynajmniej zauważeni.

Uczenie jako nieśmiertelność

Oczywiście, polska szkoła nie jest i nigdy nie była specjalnie „cyfrowa i nowoczesna”. Ale jestem ostatnią osobą, która chciałaby wskazywać to jako źródło obecnych problemów. Swoje zrobiły raczej lata inercji, braku zadawania podstawowych pytań i rozmawiania o szkole w kontekście zrujnowanych budżetów gmin, wyników testów, rywalizacji w rankingach, liczby klas czy wątpliwych wartości odżywczych drożdżówek. Świadomość, że gdzieś istnieje inny, lepszy cyfrowy świat, taki, jaki znamy z zachodnich seriali, niepasujący do latami niemalowanych wnętrz i odrapanych lamperii, wywoływała tylko szereg nerwowych ruchów – jakieś szkolenie z narzędzi multimedialnych, jakaś tablica wygrana w konkursie, tablety podarowane uczniom. Wszystkie te działania naklejano w postaci plastrów z muminkami na sączącą się zaropiałą ranę.

Gdzieś w tle tego całego procesu rozgrywa się ten najgorszy scenariusz – pogłębiania nierówności w dostępie do edukacji.

I czy teraz, w warunkach pandemicznego niepokoju, zwątpienia i chaosu – czynników, które wpływają na szkołę jak najgorzej – coś ma się szanse nagle zmienić? Jak sobie poradzą z tym nauczyciele i uczniowie? Jak zniosą to rodzice? Czy dyrektorzy będą potrafili odpuścić? Czy w spirali sprzecznych interesów i oczekiwań wszyscy wymienieni przeze mnie uczestnicy tego procesu zdobędą się na zadawanie podstawowych pytań?

Jedyna nadzieja w tym, że przecież niektórzy z nas to właśnie w sytuacjach kryzysowych odnajdują się lepiej niż w normalnym, poukładanym codziennym trybie. I może zdobędą się na fundamentalne rozważania, które w skrócie powinny brzmieć: czy aby na pewno wobec stanu, w jakim jest obecnie świat, najważniejsze są stopnie, procenty i paragrafy podstawy programowej?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Justyna Drath
Justyna Drath
Absolwentka polonistyki i filmoznawstwa na UJ
Absolwentka polonistyki i filmoznawstwa na UJ. Nauczycielka, działaczka społeczna, członkini ZNP i uczestniczka Kongresu Ruchów Miejskich. Była członkinią partii Razem. Broniła Krakowa przed likwidacją szkół i Młodzieżowych Domów Kultury. Współtworzyła kampanię referendalną komitetu Kraków Przeciw Igrzyskom. Organizowała działania na rzecz demokracji lokalnej, kierowała klubem Krytyki Politycznej, pomagała w organizacji Manify.
Zamknij