Polska szkoła nie jest i nigdy nie była specjalnie „cyfrowa i nowoczesna”. Ale jestem ostatnią osobą, która chciałaby wskazywać to jako źródło obecnych problemów.
Od dwóch tygodni polska szkoła funkcjonuje w trybie nieustannego sztabu kryzysowego. Ten intensywny proces adaptacyjny jest o tyle specyficzny i męczący, że zachodzi głównie w głowie, w świetle niebieskich monitorów i przy dźwiękach stukotu klawiatury laptopa. Brakuje w nim tego, co najważniejsze w pracy z żywymi osobami: gestów, mimiki, fochów, inside joke’ów, przestrzeni, nawet brudnych naczyń, które ktoś zostawił w pokoju nauczycielskim.
Całe lata wierzyłam, że edukacja opiera się na relacjach z żywym człowiekiem, nie bezdusznymi maszynami, a na proces dydaktyczny składa się także wysokość kwiatka na szkolnym parapecie (czy ktoś je teraz podlewa?), jakość kanap w holu i poczucie humoru woźnej, jeśli w szkole doby outsourcingu pracują woźne. I że te czynniki sprawiają, że proces dydaktyczny jest taki trudny do zmierzenia i tak bardzo można się mylić, kiedy czytamy wszystkie na pewno pożyteczne badania PISA i słupki EWD (edukacyjnej wartości dodanej).
I teraz mam. Dostałam za swoją niezgodę i upór – platformami do przeprowadzania zajęć, zacinającym się mikrofonem i setką nowych dla mnie narzędzi, testami online, zawieszonym obrazem i czytaniem po nocy cudzych historii na sutori [narzędzie do prezentowania materiałów na osi czasu – przyp. red.]. Jest w tym, przyznaję, mnóstwo gorączkowej fascynacji. Ulegam urokom tutoriali, w których e-koledzy z e-doświadczeniem opowiadają kojącym głosem o moich przyszłych idealnych prezentacjach, fantazjuję o ruchomych animacjach ukazujących złożoność barokowych metafor, chociaż jeszcze przed chwilą nie umiałam robić niemal żadnych prezentacji.
Wyzwania, które stawia edukacja w formie sterylnej i bezkontaktowej, są oczywiście liczne i nawet trudno opisać je komuś, kto nigdy nie uczył. Moja mikroperspektywa nie jest jednak wcale najgorsza; ten przyśpieszony kurs postępowania w nietypowych warunkach uczy mnie, jakich rozwiązań szukać, jak się doskonalić. Mam duże wsparcie, otaczają mnie ludzie życzliwi, mogę pracować na służbowym sprzęcie. Chęć niewpychania uczniów w rozwiązywanie stosu monotonnych zadań zmusza nas do bezustannego procesu twórczego. E-kontakt jest zaś dla niektórych nastolatków zaskakująco korzystny, stwarza sytuacje, które być może w zwyczajnej codzienności nie byłyby do końca możliwe. Najważniejszym z wyzwań wciąż pozostaje zniwelowanie, chociaż w niewielkim stopniu, uczucia klaustrofobii – w końcu szkoła ma nam opowiedzieć, jak wygląda świat na zewnątrz, jaki jest piękny, różnorodny i złożony, czego teraz nie mamy okazji doświadczać.
Zdaję sobie jednak sprawę, że moja perspektywa – zadowolonej nauczycielki z autorskiej szkoły w centrum największego miasta w Polsce – jest dość odrębna. Z obrazu, który rysuje się wokół, trudno wyciągnąć jakiekolwiek pozytywy.
Wbrew temu, co chcieliby niektórzy, koronawirus, o dziwo, nie zamienia jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ludzi w dobroczyńców – zgryźliwi i sceptyczni pozostają zgryźliwymi i sceptycznymi, a PiS pozostaje PiS-em. Podobnie nie zmienia polskiego systemu edukacji w spójny projekt, który ma plan, cele, kierunek działań.
czytaj także
Polska szkoła jest nadal tym samym smutnym miejscem, w którym odpowiedzialny za nią minister gardzi swoimi kluczowymi współpracownikami i do problemów, z jakimi się zmagają, ochoczo dorzuca niemądry przytyk na temat lenistwa, jakby nie był w stanie zmarnować żadnej okazji do kopnięcia leżącego. Jest też tym samym znanym wszystkim miejscem, w którym wszystko zależy od pojedynczych, nieskoordynowanych działań i heroizmu poszczególnych jednostek. Nie ma zasobów, nie ma narzędzi, brakuje odgórnego wsparcia, nie mówiąc już o jakiejkolwiek koordynacji.
Pandemia pogłębiła praktycznie każdy z problemów: rodzice są zagubieni, zapracowani, dostrzegają problem chaosu i przeciążenia uczniów, uczniowie – dostali na swoje barki jak zwykle zbyt dużo gęstych podpunktów do odbębnienia zamiast wsparcia, którego teraz potrzebują, dyrektorzy są obarczeni odpowiedzialnością za organizację zdalnego nauczania i mierzą się z odgórnymi naciskami, wreszcie nauczyciele, miotający się od buntu przeciw organizowaniu edukacji w takich warunkach i rozdzierania szat do heroicznej misji klejenia wi-fi i zooma z taśmy, plastikowych rurek i plasteliny – to przecież potrafią najlepiej: działać wbrew warunkom, wierzyć wbrew nadziei.
czytaj także
A gdzieś w tle tego całego procesu rozgrywa się ten najgorszy scenariusz – pogłębiania nierówności w dostępie do edukacji. To, czego nie zdołała jeszcze zupełnie zdusić pisowska demolka oświaty publicznej w postaci najpierw likwidacji gimnazjów, a potem strajkowego fermentu, dogorywa na naszych oczach. Bo ten, kto nie umiał śmigać w narzędzia, nie umie jeszcze bardziej. Ten, kto nie ma w domu trzech tabletów, a cała jego rodzina korzysta z jednego starego Acera, któremu psują się trzy litery w klawiaturze i mikrofon – nie tylko nie doświadczy żadnej e-jakości, ale przestanie mieć dostęp do edukacji w ogóle.
Czy muszę dodawać, że pandemia nie sprawiła też, że magicznie znikły domowa przemoc i nastoletnia depresja; że nie zniknie, a pogłębi się bieda i wykluczenie? Różnica będzie taka, że wiele tych, dla których szkoła bywała nie tylko dostępem do wiedzy, lecz także źródłem kontaktów towarzyskich, straci jakąkolwiek łączność z ważnymi dla siebie osobami i dostęp do miejsca, w którym mogli być przynajmniej zauważeni.
czytaj także
Oczywiście, polska szkoła nie jest i nigdy nie była specjalnie „cyfrowa i nowoczesna”. Ale jestem ostatnią osobą, która chciałaby wskazywać to jako źródło obecnych problemów. Swoje zrobiły raczej lata inercji, braku zadawania podstawowych pytań i rozmawiania o szkole w kontekście zrujnowanych budżetów gmin, wyników testów, rywalizacji w rankingach, liczby klas czy wątpliwych wartości odżywczych drożdżówek. Świadomość, że gdzieś istnieje inny, lepszy cyfrowy świat, taki, jaki znamy z zachodnich seriali, niepasujący do latami niemalowanych wnętrz i odrapanych lamperii, wywoływała tylko szereg nerwowych ruchów – jakieś szkolenie z narzędzi multimedialnych, jakaś tablica wygrana w konkursie, tablety podarowane uczniom. Wszystkie te działania naklejano w postaci plastrów z muminkami na sączącą się zaropiałą ranę.
Gdzieś w tle tego całego procesu rozgrywa się ten najgorszy scenariusz – pogłębiania nierówności w dostępie do edukacji.
I czy teraz, w warunkach pandemicznego niepokoju, zwątpienia i chaosu – czynników, które wpływają na szkołę jak najgorzej – coś ma się szanse nagle zmienić? Jak sobie poradzą z tym nauczyciele i uczniowie? Jak zniosą to rodzice? Czy dyrektorzy będą potrafili odpuścić? Czy w spirali sprzecznych interesów i oczekiwań wszyscy wymienieni przeze mnie uczestnicy tego procesu zdobędą się na zadawanie podstawowych pytań?
Jedyna nadzieja w tym, że przecież niektórzy z nas to właśnie w sytuacjach kryzysowych odnajdują się lepiej niż w normalnym, poukładanym codziennym trybie. I może zdobędą się na fundamentalne rozważania, które w skrócie powinny brzmieć: czy aby na pewno wobec stanu, w jakim jest obecnie świat, najważniejsze są stopnie, procenty i paragrafy podstawy programowej?