Kraj, Weekend

Głupia władza niejednokrotnie przegrywała z dobrym kinem

Za zarzutami wobec Agnieszki Holland kryje się niebezpieczne przekonanie, że zadaniem kina jest służyć jako audiowizualny PR rządu, a przynajmniej państwa. Twórcy, którzy nie wywiązują się z tego obowiązku, popełniają coś w rodzaju aktu zdrady narodowej. To przekonanie jest typowe dla reżimów autorytarnych, nawet w PRL dominowało ono tylko w bardziej represyjnych okresach.

To naturalne, że filmy budzą kontrowersje. Czasem są one dowodem, że film trafił w swój czas, poruszył jakieś istotne struny wśród widzów, do których był adresowany. Trzeba jednak rozróżnić kontrowersje od hejtu. A w przypadku filmu Zielona granica mamy do czynienia z kampanią zorganizowanego hejtu, prowadzoną przez polityków ze szczytów władzy. Po ’89 roku nigdy w polskim kinie nie mieliśmy takiego przypadku.

Ten hejt rozsiewany jest, zanim film wszedł na polskie ekrany i zanim najbardziej zaciekle atakujące go osoby miały go w ogóle okazję zobaczyć. Ja film widziałem i mogę powiedzieć tylko, że większość stawianych Holland zarzutów po prostu nijak ma się do tego, co w Zielonej granicy można rzeczywiście zobaczyć.

Tu chciałbym skupić się na czymś innym: na kwestii wolności twórczej w kinie. Bo hejt, jaki wylewa się na Zieloną granicę i Agnieszkę Holland, zmusza do upomnienia się o wolność kina i zadanie pytania o to, co właściwie reżyserka może pokazać w Polsce PiS.

Kino nie jest od tego, by robić rządowi dobry PR

W atakach na Zieloną granicę i jej reżyserkę powtarzają się ciągle te same zarzuty: że film to prezent dla Łukaszenki i Putina, że to element ataku hybrydowego na Polskę, że przedstawia Polaków jako zbrodniarzy nękających bogu ducha winnych uchodźców, że realizuje interesy ośrodków wrogich polskiej racji stanu. Za wszystkimi tymi zarzutami kryje się pewne bardzo niebezpieczne dla wolności sztuki filmowej – i w ogóle wolności artystycznej – przekonanie, że zadaniem kina jest służyć jako audiowizualny PR rządu, a przynajmniej państwa, a twórcy, którzy w uznanych przez władzę za szczególnie wrażliwe kwestie nie wywiązują się z tego obowiązku, popełniają coś w rodzaju aktu zdrady narodowej.

To przekonanie jest typowe dla reżimów autorytarnych, nawet w PRL dominowało ono tylko w bardziej represyjnych okresach. Niestety, stanowi ono fundament myślenia obecnej władzy o kulturze, a zwłaszcza kinie.

Film, którego Polacy nie obejrzeli, ale już go nienawidzą

Program PiS z 2014 roku wprost uzależniał wsparcie państwa dla kultury od tego, czy ta realizuje bliskie władzy wartości. Czytamy w nim: „Kultura potrzebuje pomocy ze strony państwa i powinna je otrzymać […] Oczywiście, zakres tej pomocy musi iść w parze ze sferą tych wartości, które są promowane przez państwo”. Jako przykład kultury, który na takie wsparcie nie zasługuje, wprost wymieniony został film Pokłosie Władysława Pasikowskiego: „Przypadek ten jest ewenementem w skali światowej. Za pieniądze polskich podatników propaguje się kłamliwą wizję historii Polski”.

Po Pokłosiu na celowniku środowisk bliskich PiS znalazła się Ida, którą Reduta Dobrego Imienia – organizacja założona przez obecnego prezesa Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, Macieja Świrskiego – zaatakowała jako „film antypolski”, który może wytworzyć w widzach zagranicznych przekonanie, że „Polacy są współwinni Holocaustu”. Reduta domagała się poprzedzenia Idy czołówką „wyjaśniającą historyczny kontekst niemieckiej okupacji” – w takiej wersji film wyemitowała później TVP.

PiS uruchomił też produkcję filmów historycznych realizujących bliską władzy wizję polskiej przeszłości. Ostatni przykład – Raport Pileckiego – możemy oglądać właśnie w kinach. Kosztujący wielokrotność przeciętnej polskiej produkcji Raport jest klęską jako widowisko filmowe (wygląda w większości jak teatr telewizji), dzieło sztuki, a nawet jako narzędzie skutecznej prawicowej polityki historycznej. Po 10 dniach w kinach zgromadził niecałe 55 tysięcy widzów, co jak na tak drogą produkcję jest dramatem.

Biorąc pod uwagę to, jak histerycznie władza reagowała na filmy, inaczej niż ona sama interpretuje szczególnie drażliwe momenty polskiej historii – zwłaszcza te dotyczące relacji polsko-żydowskich – w sumie trudno się dziwić jej reakcji na film, który wprost krytykuje jej politykę, w dodatku w obszarze, który stanowi rdzeń jej przekazu w tegorocznej kampanii wyborczej.

Pokazać coś, czego wolelibyśmy nie widzieć

W przypadku Zielonej granicy prawica uruchamia ten sam mechanizm szantażu moralnego, co w wypadku takich filmów jak Ida i Pokłosie. Przy okazji dyskusji o tych ostatnich środowiska bliskie PiS przekonywały, że przeciwko Polsce toczy się coś w rodzaju „narracyjnej wojny”, której celem jest przerzucenie odpowiedzialności za Zagładę Żydów z Niemców na Polaków. Tymczasem filmowcy, zamiast używać swoich talentów do obrony Polski – np. pokazując historie takich postaci jak rotmistrz Pilecki – z głupoty lub złej woli wpisują się we wrogie Polsce działania. Analogicznie dziś, zdaniem PiS, Holland wpisuje się w cele wojny hybrydowej prowadzonej przeciw Polsce przez Putina i Łukaszenkę, przedstawiając Polaków jako winnych horroru migrantów na granicy – co swoją drogą, w świetle tego, co naprawdę zostało pokazane w Zielonej granicy, jest po prostu nieprawdą.

PiS nie chodzi przy tym realnie o „wizerunek Polski” – bo temu bardziej niż najbardziej krytycznie patrzące na Polskę filmy zaszkodzą informacje, że władza próbuje je cenzurować, zakrzyczeć albo zamknąć twórcom usta hejtem. Chodzi o mobilizacje elektoratu wokół haseł „obrony dobrego imienia Polski”, a przy okazji o zawężenie granic tego, co o Polsce można swobodnie powiedzieć w kinie.

Leder: „Pokłosie”, czyli uśpiony hegemon

Jednym z powracających motywów w hejcie wymierzonym w Agnieszkę Holland są porównania Zielonej granicy do Powrotu do ojczyzny (1941) Gustava Ucicky’ego, także nagrodzonego w Wenecji nazistowskiego filmu propagandowego, przedstawiającego atak III Rzeszy na Polskę w 1939 roku jako wyzwolenie prześladowanych przez państwo polskie Niemców. To porównanie jest nie tylko niegodne moralnie, ale też całkowicie nietrafione. Nie można zestawić ze sobą propagandowego dzieła totalitarnego państwa, uzasadniającego jego agresję na sąsiedni kraj, z filmem, który jest głosem zatroskanej obywatelki o to, co robi jej ojczyzna.

Stefan Żeromski pisał, że „trzeba rozrywać rany polskie, by nie zabliźniły się błoną podłości”. Myśl ta, jak to często bywa u Żeromskiego, wyrażona została w dość grafomański sposób, ma ona jednak głęboki sens. Artyści, w tym reżyserki filmowe, mają prawo, a czasem obowiązek „rwać rany”, pokazywać społeczeństwu to, czego to nie chce widzieć, a zwłaszcza to, czego władza nie chce, by zobaczyło.

Także w okresie PRL polskie kino szukało dla siebie, mimo cenzury, przestrzeni do takiej komunikacji z publicznością. Zielona granica wpisuje się w tę tradycję obywatelskiego, zaangażowanego kina, w którym reżyserka przystawia społeczności lustro i zmusza ją do zmierzenia się z trudnymi pytaniami moralnymi na swój własny temat.

I nie pluć na mundur

Innym zarzutem, jaki często wraca w atakach na Zieloną granicę, jest to, że film rzekomo „pluje na mundur” polskiego żołnierza i strażnika granicznego, który z poświęceniem broni bezpieczeństwa Polski i całej Europy. Obsesja na punkcie rzekomego „znieważania munduru” przez artystów cechowała i do dziś cechuje ruchy autorytarnej prawicy. Gdy w 1930 roku w końcówce Republiki Weimarskiej do niemieckich kin weszła hollywoodzka adaptacja Na zachodzie bez zmian Remarque’a w reżyserii Lewisa Milestone’a, naziści fizycznie zakłócali projekcję i atakowali publiczność, krzycząc o „żydowskim filmie” – wszystko ze względu na to, jak film i powieść rzekomo „znieważały niemieckich żołnierzy” walczących w Wielkiej Wojnie.

Nie wiem, czy w Polsce zobaczymy podobne sceny przy okazji Zielonej granicy, ale język, jakiego używa się w „obronie munduru” do ataku na ten film, budzi najgorsze skojarzenia. Tym większe, że w demokratycznym państwie prawa noszenie munduru nie zwalnia od krytyki ze strony opinii publicznej. W demokracji to armia, straż graniczna, policja służą społeczeństwu i ponoszą przed nim odpowiedzialność, nie na odwrót. Mamy prawo krytykować wszelkie mundurowe służby, zajmować się przypadkami łamania przez nie prawa i zasad przyzwoitości – także w kinie.

„Pięciu braci” to ludowa, nie-biała historia wojny w Wietnamie

W atakach na Zieloną granicę często wraca przykład kina amerykańskiego, które rzekomo sławi amerykański wysiłek wojenny. To prawda, można znaleźć też takie amerykańskie filmy. Ale wielkość amerykańskiego kina – i Ameryki jako kraju wolności słowa – polega na tym, że jest nie tylko takie. Tamtejsze kino tworzyło też przecież obrazy o żołnierzach pogrążających się pod wpływem wojny w szaleństwie (Czas apokalipsy F.F. Coppoli i Łowca jeleni Michaela Cimino), popełniających zbiorowe gwałty na cywilach w Wietnamie (Ofiary wojny Briana de Palmy) i Iraku (Redacted tego samego twórcy) i inne zbrodnie (Pluton Olivera Stone’a). Ten ostatni film, bardzo krytyczny wobec amerykańskiego zaangażowania w Wietnamie, triumfował na Oscarach w 1987 roku, w środku drugiej kadencji konserwatywnego prezydenta Reagana, którego polityka za cel stawiała sobie moralną rehabilitację wietnamskiej wojny.

Głupia władza wielokrotnie przegrywała z mądrym kinem

Na szczęście niejednokrotnie głupia władza przegrywała z dobrym kinem. Nie dotyczy to zresztą tylko PRL. Francuskie władze na lata zablokowały premierę Ścieżek chwały (1957) Stanleya Kubricka nad Sekwaną. Film pokazuje, jak w trakcie I wojny światowej dowództwo, naciskane przez prasę i polityków, wysyła żołnierzy na samobójczy atak na umocnienia wroga, a następnie winą za niepowodzenie akcji obwinia rzekomo „tchórzliwych” żołnierzy. Trzech z nich „dla przykładu” zostaje skazanych na śmierć w pokazowym procesie.

Film rozsierdził francuskie władze, kraj zaangażowany był w konflikt w Algierii i histerycznie reagował na wszelkie antywojenne kino. Do tego dochodziło przekonanie, że film obraża honor francuskiej armii i pamięć o Wielkiej Wojnie. Francja wymusiła na festiwalu w Berlinie zablokowanie pokazu filmu Kubricka, jego seanse w Berlinie Zachodnim były atakowane przez Francuzów. Podobne sceny miały miejsce w Belgii, gdzie przed jednym z kin doszło do starcia między grupą demonstrujących swoje poparcie dla filmu pacyfistów a francuskimi weteranami.

Film stał się jednak klasykiem kina XX wieku, a na pewno filmu wojennego. Sama Francja w końcu musiała zmierzyć się z problemem tego, jak III Republika traktowała swoich żołnierzy w trakcie Wielkiej Wojny. Przypadek pokazany przez Kubricka nie był bowiem zmyślony ani odosobniony, francuska armia chętnie sięgała po karę śmierci za „tchórzostwo”, jako środek dyscyplinowania żołnierzy. Temat został poruszony w trakcie oficjalnych obchodów stulecia wybuchu Wielkiej Wojny.

Ścieżki chwały są ciągle dziełem niezwykłym, o głupich politykach próbujących zdławić film mało kto pamięta. A historia, jak wiadomo, lubi się powtarzać.

Brońmy prawa do krytycznego kina

Sami będziecie za chwilę mogli wyrobić sobie zdanie, czy wizja przedstawiona przez Holland jest sprawiedliwa i dostatecznie złożona, czy nie. Ale jaka nie będzie wasza ocena, warto przeciwstawić się nagonce na reżyserkę. Bo stawką nie jest tu ten konkretny film, a to, czy w Polsce będzie przestrzeń dla krytycznego, stawiającego władzy i społeczeństwu niewygodne pytania kina. Jaka ta władza nie będzie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij