O projektach reformy szkolnictwa wyższego rozmawiamy z przedstawicielami Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej.
Zofia Sikorska: Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego przygotowuje Ustawę 2.0, która ma zreformować uniwersytety. Czy powinniśmy się niepokoić, czy może już bać?
Mateusz Piotrowski: Na pewno trzeba działać, ponieważ wszystkie trzy projekty założeń do tzw. Ustawy 2.0, które zyskały namaszczenie ministra Gowina są antydemokratyczne. Projekty oczywiście różnią się w istotnych szczegółach. Ale można z nich i z wypowiedzi samego ministra Gowina odczytać pewną wspólną i zdecydowanie antydemokratyczną tendencję. Projekt Instytutu Allerhanda głosi wprost, że „nadmierna demokratyzacja ustroju uczelni jest systemem dysfunkcyjnym”. Chyba każdy, kto miał przyjemność zetknąć się z polską akademią przyzna, że jej głównym problemem raczej nie jest nadmiar demokracji i demokratycznej transparentności. By zlikwidować ten rzekomy demokratyczny eksces, autorzy projektów proponują zasadniczo dwie drogi. Chcą skupić władzę w rękach jednostek (w ręku rektora-jedynowładcy lub w ręku niewybieralnego prezydenta uczelni) albo outsourcować ją do kontrolujących uczelnie quasi-biznesowo-politycznych rad powierniczych.
Monika Helak: Kolejną prawdopodobną zmianą jest wprowadzenie w jakiejś formie, być może niepełnej, odpłatności za studia. To jest rzecz, o której fantazjuje minister Gowin. Na nasze szczęście ta zmiana jest dużo trudniejsza do przeprowadzenia ze względu na orzecznictwo sądów, wyroki Trybunału Konstytucyjnego oraz potencjalnie wysoki opór społeczny.
czytaj także
Jaki pomysł ma ministerstwo na odpłatność studiów?
MH: Na ten moment trudno rozstrzygnąć, niemniej kierunek jego myślenia może wyznaczać w tej kwestii projekt zespołu z SWPS. Ich propozycja zakłada wprowadzenie podziału kierunków studiów na trzy kategorie. Pierwsze z nich to kierunki certyfikowane przez MNiSW, czyli takie, których program byłby kształtowany odgórnie. Realizowałyby one wyznaczoną przez ministerstwo misję. Do kolejnej kategorii należą kierunki finansowane z budżetu państwa, definiowane jako mające istotne znaczenie dla nauki, co do których uczelnie decydują zarówno o programach, jak i o certyfikacji. Ostatnia kategoria to kierunki, przy tworzeniu których uczelnie mają całkowitą dowolność, ale pieniądze na ich prowadzenie muszą zapewnić sobie same.
Najważniejszym pytaniem jest to, jak będzie wyglądało decydowanie o przynależności kierunków do konkretnych kategorii. Decyzje mogą mieć charakter polityczny. Mechanizmy, które na pierwszy rzut oka wyglądają niewinnie albo rozsądnie, mają duży potencjał do bycia nadużywanymi.
To znaczy?
MH: Rządzący próbują wprowadzić zmiany w białych rękawiczkach, wykorzystując to, że kwestia jest formalnie skomplikowana, a opinia publiczna nie jest nią zainteresowana, ponieważ nie jest jeszcze świadoma konsekwencji, jakie może przynieść w przyszłości.
Jak pokazać niezainteresowanym niebezpieczeństwo zmian?
MP: Trzeba zbudować konsensus wokół pewnych podstawowych dóbr. Takim dobrem jest autonomia uczelni. Rozsądni liberałowie, rozsądni konserwatyści i rozsądni lewicowcy zgadzają się, co do tego, że muszą istnieć pewne instytucje publiczne, instytucje dobra wspólnego, które nie mogą być zredukowane do roli narzędzi w bezpośredniej walce politycznej. Bo cenę za upolitycznienie uczelni, za złamanie ich autonomii, za ograniczenie wolności badań naukowych i za ograniczenie dostępu do bezpłatnego szkolnictwa zapłacimy wszyscy, jako państwo i jako społeczeństwo. A przede wszystkim zapłacą sami studenci i ich rodziny.
Jednocześnie minister Gowin podkreśla w wypowiedziach, że ustawa ma służyć przede wszystkim studentom.
MP: To tylko deklaracje. Zwróćmy uwagę, jak niewiele miejsca poświęcają studentom i studentkom te projekty. Przykładowo zespół prof. Kwieka przygotował blisko 150 stron, diagnozy i rekomendacji (nie licząc wprowadzenia). Rozdział dotyczący problemów związanych ściśle ze sprawami studencko-doktoranckimi liczy zaledwie ok. 12 stron. Co prawda w innych modułach znajdziemy również odniesienia do studentów i doktorantów. Ale te regulacje (poza wartym rozważenia postulatem zniesienia studiów doktoranckich funkcjonujących w trybie niestacjonarnym) nie są prostudenckie, dążą do ograniczenia realnego wpływu studentów i doktorantów na ich uczelnie. Zespół Kwieka rekomenduje rezygnację z ustawowej gwarancji 20% udziału przedstawicieli studentów i doktorantów w organach kolegialnych uczelni i wydziałów. Studentki i studenci są więc traktowani nie jako podmiot, który mógłby współkształtować akademię rozumianą jako demokratyczna wspólnota, ale wyłącznie jako przedmiot odgórnego zarządzania i regulacji.
Warto przyjrzeć się bliżej – na konkretnym przykładzie – jak wygląda ta quasi-rynkowa regulacja i zarządzanie członkami akademii, bo pozwoli nam to lepiej uchwycić ideologię stojącą za lansowanymi przez ministra projektami. Minister Gowin chętnie mówi o deregulacji. Nie tak dawno, gdy był jeszcze ministrem w rządzie Platformy Obywatelskiej, Donald Tusk, reklamował go mówiąc, że Gowin ma „pozytywną szajbę na punkcie deregulacji”. Gdy Jarosław Gowin był ministrem sprawiedliwości reformował sądownictwo likwidując sądy, zwłaszcza w pozametropolitalnych ośrodkach. Podobnie gowinowska reforma nauki i szkolnictwa wyższego dąży do likwidacji publicznych uczelni, zwłaszcza tych regionalnych. A co za tym idzie do oddalenia instytucji publicznych od obywateli, do utrudnienia im dostępu do kluczowych, gwarantowanych przez państwo usług.
Deregulacja to jednak tylko jedna strona tego procesu. Jeśli przyjrzymy się uważniej, zobaczymy, że mamy tu jednocześnie do czynienia z bardzo silną i bardzo zakazową regulacją. Jednym z ważnych rozwiązań proponowanych przez krąg związany z Gowinem jest przecież zakaz zatrudnienia na macierzystej uczelni. Po doktoracie młody pracownik naukowy będzie miał literalny zakaz zatrudnienia, w miejscu, gdzie skończył studia. Pracownicy naukowi mają być regulowani, czy „bodźcowani” (by użyć wyrażenia Instytutu Allerhanda). W tym wypadku bodźcowani do mobilności, do przeniesienia się do innego miasta – właśnie przez zakaz. Oczywiście zamiast wspierać np. żłobki przy uczelniach dla młodych naukowczyń przenoszących się za pracą, prościej wprowadzić zakaz zatrudnienia. Najzabawniejsze jest to, że ustawę projektują profesorowie, którzy zdobyli magisteria, doktoraty, habilitacje najczęściej na swoich macierzystych uczelniach.
MH: W zupełnie innych niż nasze, a więc zdecydowanie lepszych, cieplarnianych warunkach.
MH: To regulacja wręcz okrutna.
Dlaczego?
MP: Eksperci tworzący ustawę proponują rozwiązania w stylu Bronisława Komorowskiego, polecającego młodym ludziom pracującym na niestabilnych umowach, by zmienili pracę i wzięli kredyty. Profesor Andrzej Jajszczyk powiedział niedawno w wywiadzie, że jako naukowiec nie miał problemu z mobilnością, bo po prostu sprzedał dom i przeniósł się do innego miasta, gdzie kupił nowy.
MH: Co więcej, zapytany o sytuację biedniejszej młodzieży, odpowiedział, że jak ktoś jest biedny, to jeszcze lepiej – bo nie ma różnicy czy nie ma nic tu czy tam. To pokazuje lekceważący stosunek do młodych pracowników i do studentów. Opowiada się, że ta rewolucja na uczelniach jest dla nich, a tak naprawdę w dalszym ciągu są oni paternalistycznie i feudalnie traktowani. Ta regulacja to tak naprawdę dokręcanie komercjalizacyjnej śruby, a nie wprowadzanie większej wolności czy podmiotowości.
czytaj także
Jaki wpływ na młodych naukowców będzie miała przymusowa mobilność?
MP: Ta regulacja jest ślepa na zróżnicowanie regionalne. Zakaz zatrudnienia w Warszawie niekoniecznie spowoduje, że nagle w Gorzowie Wielkopolskim pojawi się praca w danej specjalizacji. Dotyczy to zwłaszcza kierunków mniej masowych. Ta reforma otwarcie za główny cel stawia sobie pogłębianie – odziedziczonego po rządzie Platformy Obywatelskiej – polaryzacyjno-dyfuzyjnego modelu rozwoju. Taki model oznacza, że środki są koncentrowane w metropoliach, czyli w tych uczelniach, które i tak są bogate, a szeroką sieć publicznych uczelni regionalnych, które wypracowała Polska, czeka likwidacja. Ta logika tylko pogłębia nierówności między regionami i marnuje potencjał intelektualny ludzi z mniej uprzywilejowanych grup i regionów. Osobom z mniejszym kapitałem finansowym będzie znacznie trudniej robić karierę naukową, jeśli takie możliwości będą tylko w Warszawie i Krakowie.
Co się stanie z regionalnymi uczelniami?
MH: W krótkiej perspektywie każda woli przetrwać kolejną reformę niż długotrwale budować ponadregionalną solidarność, która pozwoliłaby działać wspólnie dla lepszej legislacji. Trudno mówić o samonaprawie, kiedy trzeba walczyć o przetrwanie.
MP: Potwierdzają to doświadczenia z reformy minister Kudryckiej – zwiększona konkurencja o zmniejszone środki tak naprawdę wzmacnia feudalizm, wzmacnia sieci układów i konformizm akademicki.
A co ze studentami?
MH: Gowin jest apologetą prywatnego szkolnictwa wyższego. Reforma może spowodować, że skurczy się rynek publicznych akademii i studenci zostaną wypchnięci na prywatne uczelnie. Niektóre regiony mogą zostać zupełnie pozbawione możliwości kształcenia w wybranych dziedzinach. Im biedniejszy region, mniej uprzemysłowiony, z uboższą infrastrukturę drogową i komunikacyjną, tym ta sytuacja będzie gorsza. Studenci warszawscy mogą w ogóle tego nie odczuć, a np. na Podkarpaciu czy w Lubuskim mogą mieć miejsce autentyczne dramaty życiowe. Szanse socjalne, jakie stanowi dostęp do rozbudowanej infrastruktury uczelnianej, zostaną zabrane.
Na tej ustawie najbardziej skorzystają uczelnie prywatne?
MP: Próby ministrów Kudryckiej i Gowina można postrzegać jako obronę ekonomicznego interesu prywatnych uczelni, zagrożonych przez niż demograficzny.
MH: Zwróćmy uwagę, skąd wywodzą się kierownicy zespołów przygotowujących projekty zmian – dwóch z trzech jest z uczelni prywatnych, mimo że przedmiotem ich zainteresowania są regulacje dotyczące uczelni publicznych.
Małe uczelnie prywatne najczęściej łudzą kandydatów na studia oszałamiającymi perspektywami życiowymi zapewnionymi przez prowadzone w nich kierunki, nie mając im nic do zaoferowania, a jednocześnie stanowią często jedyną ofertę edukacyjną w mieście czy regionie. To jest właśnie ten sektor, który powinien być pod większą kontrolą ministerstwa. Dziwnym trafem uwaga i główne ostrze krytyki skupia się jednak na uczelniach regionalnych i publicznych. Czemu? To powinno nas wszystkich niepokoić.
MP: Wolna amerykanka na rynku prywatnych uczelni kończy się takimi skandalami jak niedawna sprawa Wyższej Szkoły Gospodarowania Nieruchomościami w Warszawie, która przez pół roku ukrywała upadłość. A teraz studenci nie mogą odzyskać dyplomów, a pracownicy PITów. Trzeba też powiedzieć, że większość uczelni prywatnych (z nielicznymi chlubnymi wyjątkami, takimi jak Uczelnia Łazarskiego czy właśnie USWPS) reprezentuje znacząco niższy poziom niż uczelnie publiczne. Uczelnie prywatne nie prowadzą niemal badań podstawowych, niechętnie inwestują w kosztochłonne kierunki, wymagające drogiego specjalistycznego sprzętu. Zwróćmy uwagę, co oferuje Wyższa Szkoła Europejska w Krakowie, której rektorem był obecny minister Gowin. Studia licencjackie to m.in.: grafika reklamowa i multimedia, psychologia, lingwistyka dla biznesu. Studia drugiego stopnia: filologia angielska i psychologia w biznesie. Studia podyplomowe: e-product manager IP, zarządzanie projektami, psychologia zwierząt towarzyszących… Nie znajdziemy tu nie tylko takich kierunków jak filozofia, ale nie znajdziemy też matematyki czy fizyk. Nie znajdziemy też raczej biotechnologii czy inżynierii materiałowej.
Minister Gowin za cel ustawy stawia lepsze przygotowanie przez uczelnie wyższe do wejścia absolwentów na rynek pracy. Czy to powinien być cel, który stawia sobie minister szkolnictwa wyższego? Bardziej pasuje on do celu działań ministra pracy.
MP: W gabinetach Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego wciąż jeszcze pokutuje przekonanie, że rolą uczelni jest reaktywne dostosowywanie się – zawsze z opóźnieniem – do kolejnych fluktuacji na rynku pracy. Ale skąd minister wie, jak będzie wyglądał ten rynek za 5 lat? Obiecywanie studentom, że dziś zaczną studia, które za 5 lub 10 lat zapewnia im zawód w warunkach dzisiejszego niestabilnego i nieprzejrzystego rynku pracy – jest co najmniej nierzetelne. To, co jest rzeczywiście niezbędne na takim rynku, to przede wszystkim: dobra orientacja w regulujących go przepisach, świadomość swoich praw oraz umiejętność współpracy i budowania podmiotowej pozycji w miejscu pracy. Dziś uczy się studentów właściwie tylko, jak napisać CV albo wypaść dobrze na rozmowie kwalifikacyjnej. Tymczasem na dzisiejszym rynku pracy potrzebna jest także wiedza, jakie konsekwencje prawne i ekonomiczne będzie miało podpisanie umowy-zlecenia, a jakie podpisanie umowy o pracę. Potrzebna jest umiejętność partnerskiego negocjowania z szefem podwyżki. Potrzebna jest zdolność do budowania innej, mniej folwarcznej, a przez to bardziej efektywnej, kultury organizacyjnej. Komitet, wspólnie ze swoimi partnerami społecznymi, rozpoczął już prace nad takimi rozwiązaniami. Uczelnie zamiast ciągnąć się w ogonie polskiego, niezbyt innowacyjnego rynku pracy, muszą zacząć go wreszcie aktywnie współkształtować, zmieniać w bardziej cywilizowanym kierunku. Także wprowadzając wysokie standardy zatrudnienia we własnych murach.
Skąd minister Gowin wie, jak będzie wyglądał ten rynek za 5 lat?
MH: Uczelnie mają bardzo ograniczony wpływ na to, jak wygląda polska gospodarka, jakie jest zapotrzebowanie na siłę roboczą, jakie specjalizacje są pożądane. To, czy się wykształci więcej kulturoznawców, filozofów czy chemików, ma ograniczony wpływ na życiowe szanse absolwentów. Bez kompleksowego myślenia władz o polityce gospodarczej, o rynku pracy, uczelnie same nic nie zdziałają. Mogą proponować działania komplementarne, wzmocnienie indywidualnych starań, poszerzanie horyzontów czy zdobywanie wiedzy, ale to, na ile ona będzie użyteczna, jak absolwent sobie poradzi, zależy od dużo większych procesów, niż tylko od ułożenia programu studiów.
MP: Ponadto widać sprzeczności między deklarowanymi celami Ministerstwa Rozwoju, czyli zrównoważonym rozwojem regionalnym, czy celami Ministerstwa Pracy – a polityką Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, świadomie dążąca do pogłębiania nierówności regionalnych i niestabilności zatrudnienia.
Czy istnieje jakakolwiek szansa na spójną politykę?
MH: Przez lata uczelnie spełniały ukrytą funkcję odciążania rynku pracy od młodych absolwentów. Na polskie rodziny przerzucono koszt utrzymywania coraz starszych dzieci, żeby te mogły się uczyć – a jednocześnie zmniejszać konkurencję między pracownikami. Tak samo jest z emigracją – żaden rząd nie chciał powstrzymywać emigracji młodych, bo to odciążało rynek pracy i pozwalało polskim władzom nie zastanawiać się, jak systemowo rozwiązywać problem niezaspokajanych aspiracji. Jednocześnie młodych ludzi mobilizowano do tego, żeby się uczyli, łudzono ich perspektywą, że w wyniku indywidualnych starań polepszą swój los. Mieli aspiracje, a trudno ich nie mieć, skoro wkłada się w coś dużo wysiłku, a rodziny biorą kredyt na to, by dziecko mogło się wykształcić. Okazało się, że cały ten wysiłek jest niepotrzebny, bo młodzi absolwenci niestety często trafiają do miejsc pracy, w których niepotrzebne są języki obce czy specjalistyczna wiedza. Z perspektywy rynku pracy inwestycja w edukację była nietrafiona. Ale to nie jest wina uczelni, tylko braku spójnej polityki państwa w kwestii edukacji i rozwoju gospodarczego.
Jakie mogą być polityczne konsekwencje niespełnienia aspiracji edukacyjnych młodych?
MH: Jeśli dojdzie do tego, że ludzie, którzy chcą się kształcić, nie będą mogli tego robić z powodu pieniędzy, narodzi się ogromna frustracja społeczna. Oni poszli na wyższe uczelnie dlatego, że mówiono im, że to jest dla nich najlepsza szansa życiowa.
MP: Co więcej rząd powinien być świadomy, że najmocniej uderzy to w mieszkańców regionów pozametropolitalnych, czyli tych, w których Prawo i Sprawiedliwość miało wysokie poparcie.
czytaj także
Jaką widzicie najlepszą strategię oporu wobec proponowanych zmian?
MP: Przede wszystkim przedstawimy propozycje alternatywnych rozwiązań. Nasze propozycje pozytywne przedstawimy je w najbliższym czasie, wspólnie z innymi społecznymi partnerami podczas Kongresu KKHP. Jako społeczność akademicka jesteśmy najbliżej tej reformy i najwyraźniej widzimy, jakie będą jej konsekwencje. Pewnie wielu czytelników i wiele czytelniczek tego wywiadu, to akademicy i akademiczki. Wielu z nas udziela się w różnych organizacjach społecznych, walczy o różne sprawy poza murami akademii. Ale teraz sytuacja wymaga od nas również tego, byśmy zajęli się własnym śmietnikiem. Żebyśmy jako studenci i pracownicy uczelni zaangażowali się również w tym miejscu, w którym uczymy się i pracujemy.
MH: Socjalizacja do pracy akademickiej właściwie wyklucza postawę buntowniczą. Przywiązanie do hierarchii, grzeczności, elastyczne dostosowywanie się do rzeczywistości, wykazywanie się wynikami bez względu na narzucone reguły gry – to wyżej waloryzowane postawy przez dużą część polskiego środowiska akademickiego. Ale bez zaangażowania środowisk akademickich i ich aktywnego sprzeciwu niewiele zdziałamy. Nie możemy liczyć na to, że ktoś to za nas załatwi.
***
Monika Helak – aktywistka Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej i Uniwersytetu Zaangażowanego.
Mateusz Piotrowski – członek Zarządu Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej. W 2017 obronił doktorat poświęconym krytyce pojęcia pracy i kapitału w doktrynie szkoły austriackiej na Wydziale Teologii i Religioznawstwa Nottingham University.