Kraj

Gerwin: A gdyby tak wybory były naprawdę proporcjonalne?

Są pomysły, jak sprawić, żeby każdy głos się liczył.

Mamy w Sejmie ciekawą sytuację – po raz pierwszy od kiedy mamy w pełni wolne wybory, jedna partia, Prawo i Sprawiedliwość, uzyskała samodzielną większość i nie potrzebuje koalicjanta do podejmowania decyzji. Dla zdobycia tej większości wystarczyło 37,58 procent głosów. Jak wieść niesie, w wyborach do Sejmu mamy ordynację proporcjonalną, czyli taką, w której liczba głosów, które zdobyła dana partia, przekłada się na mniej więcej taką samą liczbę mandatów. Tak jest to ujęte w Konstytucji, czyż nie? Skoro tak, wówczas PiS powinno otrzymać około 173 mandatów. Tymczasem ma ich 235, czyli 51,09 procent. Jak się to stało?

„Głos narodu” i proporcje

W uzyskaniu tak dużej liczby mandatów PiS najbardziej pomogło to, że trzy partie zdobyły w wyborach dużą liczbę głosów, lecz nie przekroczyły progu wyborczego – Zjednoczona Lewica (7,55 procent), KORWiN (4,76 procent) oraz Partia Razem (3,62 procent). Głosy oddane na te ugrupowania rozłożyły się na PiS i PO. Platforma również uzyskała większą liczbę mandatów niż wskazywałoby jej poparcie wśród wyborców – 30 procent mandatów przy 24,09 procent głosów. Paradoksem tej sytuacji jest to, że samodzielną większość zdobyło PiS nie tyle dzięki głosom wyborców, którzy popierają tę partię, lecz przede wszystkim dzięki głosom tych, którzy oddali głos na partie lewicowe. Bez wyborców partii KORWiN samodzielna większość PiS-u również nie byłaby możliwa, niemniej jednak było ich znacznie mniej niż wyborców partii lewicowych. Pojawia się zatem pytanie: czy skład Sejmu prawidłowo odzwierciedla preferencje wyborcze Polaków i Polek? Czy tego właśnie chcieli wyborcy, wrzucając kartę do głosowania do urny?

Wynik tegorocznych wyborów pokazuje, że trudno jest uznać nasz system za proporcjonalny – kombinacja metody D’Hondta przy przeliczaniu głosów na mandaty plus próg wyborczy na poziomie 5 procent dla zwykłego komitetu oraz 8 procent dla koalicji, owszem, może dać proporcjonalny wynik, jednak wcale nie musi. W ostatnich wyborach właśnie tak się stało. Dla części politologów takie stwierdzenie może brzmieć jak herezja, gdyż system wyborczy z listą partyjną to klasyczny system proporcjonalny. Jak jednak traktować wynik wyborów, w których 37,58 procent głosów daje 51,09 procent mandatów?

Prawo i Sprawiedliwość oczywiście wygrało tegoroczne wybory i uzyskało więcej głosów niż inne ugrupowania.

Samodzielną większość PiS ma jednak nie dlatego, że „naród tak chciał”, lecz dlatego, że w system wyborczy pozwala na to, aby duże partie przejmowały głosy wyborców, którzy głosowali na inne ugrupowania.

Jakkolwiek by na to nie patrzeć, 62,42 procent Polaków i Polek oddało swój głos na inne komitety niż PiS.

Na dobrą sprawę można łatwo to naprawić obniżając próg wyborczy. Przyzwyczailiśmy się, że taki próg istnieje, jednak może go nie być wcale lub może być on niższy. W wyborach do parlamentu w Danii wynosi on 2 procent, natomiast w Hiszpanii, w Grecji czy w Czarnogórze jest to 3 procent. W Irlandii nie ma go w ogóle, gdyż stosuje się tam inny system wyborczy – Pojedynczy Głos Przechodni (STV) i w związku z tym, że można kandydować indywidualnie, próg ten traci sens. Podobnie jest przy jednomandatowych okręgach wyborczych – w Wielkiej Brytanii progu nie ma, gdyż również można kandydować jako osoba niezależna.

Nie oznacza to automatycznie, że okręgi jednomandatowe są świetnym rozwiązaniem, gdyż w praktyce mogą jeszcze bardziej zniekształcać wynik wyborów niż obecny nasz system. Kolejnym paradoksem tych wyborów jest to, że gdyby odbyły się one przy zastosowaniu JOW-ów, wówczas komitet Kukiz’15, którego jednym z głównych celów jest wprowadzenie ich w wyborach do Sejmu, najprawdopodobniej nie dostałby żadnego mandatu. Dziś ma ich 42 przy 8,81 procent głosów poparcia, czyli proporcjonalnie. Natomiast przy zastosowaniu JOW-ów, te 8,81 procent głosów najprawdopodobniej przełożyłoby się na 0 mandatów. Nawet bowiem w powiecie brzeskim (w pobliżu Opola), w którym mieszka Paweł Kukiz, jego komitet otrzymał mniej głosów niż Prawo i Sprawiedliwość. Gdyby przyjąć zasadę z JOW-ów, że mandat otrzymuje tylko jedna osoba, która otrzymała najwyższy wynik, wówczas zapewne przypadłby on komuś z PiS-u. Co jeszcze jest potrzebne, aby Paweł Kukiz doszedł do wniosku, że to, co proponuje w ramach zmian w ordynacji, nie jest jednak dobrym pomysłem?

Za wysokie progi

Przykładem na to, że wysoki próg wyborczy może spowodować spore zamieszanie na scenie politycznej, jest Turcja, gdzie wynosi on aż 10 procent. W wyborach w 2002 r. próg ten przekroczyły tylko dwie partie, a pozostałe musiały pozostać poza parlamentem, choć uzyskały całkiem spore poparcie: 9,55 procent, 8,34 procent czy 7,25 procent głosów. Po wyborach z tamtego roku aż 46,33 procent głosujących nie miało swojego przedstawiciela czy też przedstawicielki w parlamencie, do czego przyczynił się jeden element systemu wyborczego, a mianowicie próg.

Z kolei w Polsce uderzające jest również to, jak znaczne są różnice w wielkości okręgów wyborczych – w jednych jest do zdobycia 7 mandatów, jak w Elblągu, a w innych aż 20, jak w Warszawie. Wielkość okręgu wyborczego ma istotne znaczenie dla małych ugrupowań, gdyż łatwiej jest zdobyć mandat w okręgu, który jest duży niż w małym. Byłoby bardziej sprawiedliwie, gdyby wszystkie okręgi były zbliżonej wielkości.

Gdyby jednak wprowadzić tylko zmiany odnośnie progu wyborczego, wielkości okręgów czy metody przeliczania głosów (metodę D’Hondta można zamienić na bardziej proporcjonalną metodę Sainte-Laguë), byłoby to o wiele za mało. System wyborczy może być bowiem bardziej korzystny i przyjazny dla obywateli i obywatelek, niż obecna ordynacja z listą partyjną, nawet po wprowadzeniu do niej poprawek.

Co z tym zrobić?

Można bowiem wprowadzić zasadę, że kandydować można indywidualnie, czego w przypadku ordynacji z listą wyborczą zrobić się nie da. Można przy tym zachować proporcjonalny wynik głosowania, nie muszą to być więc JOW-y. Odejście od listy wyborczej oznacza od razu koniec problemów z ustalaniem „jedynek”, z układaniem kolejności na listach czy z zapraszaniem kandydatów i kandydatek, którzy rolą jest jedynie zapełnienie listy, a w rzeczywistości nie biorą udziału w kampanii. Przede wszystkim jednak system wyborczy może zapewniać obywatelom i obywatelkom możliwość szczerego głosowania, bez taktycznego rozważania co się bardziej opłaca lub martwienia się o to, że mój głos może się zmarnować. Taką możliwość daje głosowanie preferencyjne, w ramach którego możemy wskazać kilka osób i to z różnych partii, w kolejności naszych preferencji – 1, 2, 3, itd.

W tych wyborach część osób mogła zastanawiać się, czy lepiej zagłosować na kogoś ze Zjednoczonej Lewicy czy może z Razem, czy oddać głos na kogoś z Nowoczesnej czy może jednak z PO. Gdy mamy do dyspozycji głosowanie preferencyjne, taki dylemat znika. Jeżeli ktoś chce, może zagłosować nawet na te cztery partie na raz. Dzięki temu, że można tak zagłosować, zyskujemy istotną korzyść od strony społecznej – głosowanie preferencyjne pozwala zmniejszyć podziały między ludźmi. Już nie można powiedzieć, że ja głosowałem na PO, a ty na PiS. Lub, że ja jestem za Razem, a ty za Zjednoczoną Lewicą. Można poprzeć zarówno kandydata z PO, jak i z PiS, zagłosować zarówno na Razem, jak i na Zjednoczoną Lewicę. Ten jeden krzyżyk, który mamy do dyspozycji obecnie, jest bardzo ograniczający i pozwala ustalić tylko pierwsze preferencje wyborców, pomijając pozostałe.

Do którego systemu wyborczego prowadzą nas te założenia? Do STV, który stosowany jest między innymi w Irlandii i wyborach lokalnych w Szkocji, jak również do mniej znanej metody Bordy z progiem (and. Quota Borda System). Przyznam, że osobiście skłaniałbym się do tego drugiego rozwiązania, gdyż daje bardziej precyzyjny wynik głosowania niż STV, o czym pisał Peter Emerson. Niemniej jednak za STV się nie obrażę, i to nie tylko w wyborach do Sejmu, lecz także do Senatu i w wyborach lokalnych.

 

**Dziennik Opinii nr 310/2015 (1094)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Marcin Gerwin
Marcin Gerwin
Specjalista ds. zrównoważonego rozwoju i partycypacji
Specjalista ds. zrównoważonego rozwoju i demokracji deliberacyjnej. Z wykształcenia politolog, autor przewodnika po panelach obywatelskich oraz książki „Żywność przyjazna dla klimatu”. Współzałożyciel Sopockiej Inicjatywy Rozwojowej, publicysta Krytyki Politycznej.
Zamknij