Lekarze powoli znów odkrywają, że są pracownikami. Logika komercjalizacji prowadzi bowiem do oszczędzania nie tylko na pielęgniarkach, ale w ogóle na kosztach pracy.
Jeśli nic się nie zmieni, za dziesięć lat w zawodzie pozostanie 185 tysięcy pielęgniarek. A potrzebnych będzie prawie dwa razy więcej. To jednak tylko jeden z efektów pogłębienia komercjalizacji systemu ochrony zdrowia, który zafundowała nam ekipa Tuska. Cenię sobie inicjatywę Twojego Ruchu na rzecz wprowadzenia przepisów, które zapewnią lepsze warunki pracy pielęgniarkom i przyciągną młodych do zawodu. Potrzeba jednak czegoś więcej niż nowych przepisów – siły zainteresowanej i zdolnej do wprowadzenia zmian. Dlatego oprócz pielęgniarek będzie też o lekarzach.
Komercjalizacja wprowadzana była przy entuzjazmie liberalnych mediów. Wiadomo przecież, że prywatne jest zawsze bardziej efektywne niż państwowe. Dało się jednak przewidzieć, na czym polegać będzie większa efektywność szpitali: na likwidowaniu mniej rentownych oddziałów, ograniczaniu tańszych procedur oraz redukcjach etatów.
Dobrze wiedziały to pielęgniarki, które protestowały przeciw komercjalizacji. Lekarze siedzieli wtedy cicho.
Milczenie na pewno miało kilka przyczyn. Zarobki lekarzy znacznie poprawiły się po 2004 roku, kiedy sporo z nich opuściło Polskę, a ci, którzy zostali, mogli zostać lepiej opłaceni z rosnących składek na NFZ. Wielu lekarzy przekonanych było, że od teraz ich płace mogą tylko rosnąć. Pamiętam rozmowę sprzed dwóch lat z rezydentką zbliżającą się do egzaminu specjalizacyjnego, która stwierdziła, że nie zacznie rozmowy o pracę, jeśli ktoś nie zaoferuje 10 tysięcy na rękę. W takiej atmosferze trudno jest racjonalnie myśleć.
Świat lekarzy mocno też podzielił się w ostatnich latach. Najlepiej ustawieni nie mają problemu z zarobieniem 30 tysięcy miesięcznie. Reszta musi sporo się napocić, żeby dociągnąć do średniej pensji klasy średniej. Dlatego pracują po dziesięć godzin dziennie i biorą po sześć dyżurów w miesiącu. Na razie gniew na nierówności zagłuszają marzenia, że kiedyś zajmie się miejsce na wierzchołku. Jeszcze tylko specjalizacja, doktorat, prywatna lecznica. W takiej atmosferze łatwiej konkurować, niż współdziałać.
Do milczenia przyczynił się też pewnie trudny do zasypania podział na lekarzy i pielęgniarki. Różnice dotyczą wykształcenia, prestiżu, pieniędzy i władzy. Do tego dochodzą jeszcze negatywne wzajemne stereotypy. W takiej atmosferze niełatwo o solidarność.
Coś jednak chyba się zmienia. Lekarze powoli znów odkrywają, że są pracownikami. Logika komercjalizacji prowadzi bowiem do oszczędzania nie tylko na pielęgniarkach, ale w ogóle na kosztach pracy. Jeden z warszawskich szpitali pozbył się w zeszłym roku kilkunastu specjalistów, bo taniej było na ich miejsce przyjąć rezydentów opłacanych przez Ministerstwo Zdrowia. Szpitale poszukują też oszczędności na dyżurach. Na przykład w weekendy wielki elitarny stołeczny szpital obsługuje jeden radiolog opisujący w pośpiechu badania.
Kiedy czytam list ministra Arłukowicza „Do przyjaciół lekarzy”, w którym piętnuje zanik lekarskiego etosu, czuję zażenowanie, bo widzę polityka, który firmuje komercjalizację prowadzącą do złych praktyk i jednocześnie namawia lekarzy, żeby przeciwdziałali patologiom, bo tak jest etycznie.
Gdy chodzi o pieniądze i organizację pracy, lekarzy traktuje się już wyłącznie jako dostarczycieli procedur i siłę roboczą. O etosie przypomina się wtedy, gdy system się zaciera. Wiem, na tym polega neoliberalizm, że dokonuje się ekonomicznej racjonalizacji, a jej koszty przerzuca na pracowników i klientów. Wiem to i może powinienem się przyzwyczaić, ale wciąż mnie to wkurza.
Mam nadzieję, że wkurzy to też lekarzy. Nie liczę na protest motywowany etosem służby. Sporo rozmawiam z lekarzami i chyba nigdy nie słyszałem oburzenia związanego z kolejkami, zaniedbaniem pacjenta czy koniecznością poszerzenia dostępu do badań. Słyszałem natomiast złorzeczenia na jakość szkolenia, finansowanie kursów czy płace. Poza tym, jak widać po liście Arłukowicza, etos to dziś suplement do komercjalizacji, a nie język oporu.
Chociaż system wspiera u lekarzy indywidualizm, który, gdy źle się dzieje, skutkuje raczej rozstaniem niż krytyką, to widzę dziś potencjał protestu. W końcu przez ostatnie dziesięć lat wielu lekarzy jednak się urządziło, posłało dzieci do przedszkola i wzięło kredyty. Nie tak łatwo jest teraz wszystko rzucić i wyjechać za granicę. Poza tym rewolucje, jak wiadomo, zdarzają się, gdy ludności pogorszy się po okresie prosperity. Liczę na to, że lekarze dostrzegą, że są pracownikami i przypomną sobie o pielęgniarkach, z którymi łączy ich ten status. Wtedy będzie szansa, aby zawalczyć jednocześnie o interes pracowników i jakość opieki zdrowotnej.