Ego architekta kontra empatia architektki

Jeśli mamy do wyboru he-future i she-future, to tylko ta druga może uratować świat. Nie dlatego, że kobiety są lepsze, lecz z uwagi na to, że za feminizmem idzie nie tylko emancypacja i wyzwolenie kobiet, ale także ekologia, prawa mniejszości seksualnych, osób starszych, dzieci, grup nieuprzywilejowanych ekonomicznie.
Panorama Wrocławia z wieżowcem Sky Tower. Grafika ilustracyjna. Fot. Michu17/Wikimedia Commons, ed. KP

Z politechnik wychodzą ludzie, którzy myślą, że są bogami, i wiedzą lepiej od Kowalskiego, czego ten potrzebuje. A przecież to Kowalski będzie mieszkał w domu i przestrzeni, którą oni zaprojektują. Sprzeciwiamy się temu, a o zdanie pytamy też Kowalską – mówią Joanna Aleksandrowicz i Ewelina Jaskulska z kolektywu Architektoniczki.

Paulina Januszewska: Czy ulice w polskich miastach są demokratyczne?

Joanna Aleksandrowicz: Nie są, bo zdominowały je auta. Choć powinnyśmy raczej stwierdzić, że w polskich miastach mamy nie ulice, a autostrady. Warszawę przecina siatka szerokich arterii komunikacyjnych biegnących po osi północ–południe, wschód–zachód. Z jednej strony można powiedzieć, że rozwiązuje problem komunikacyjny, z drugiej przecina strukturę miejską, tworząc zamknięte kwartały.

Skąd pomysł, by tworzyć je w środku stolicy?

J.A.: Może chodziło o to, żeby w razie wojny armia mogła się sprawnie tamtędy przemieszczać, ale nie znalazłam potwierdzenia tej tezy. Z drugiej strony jednak wiadomo, że wąskie ulice charakterystyczne dla przestrzeni miast zachodnich, takich jak Paryż, też mają swoje wady i okazują się mniej demokratyczne niż choćby stołeczna, szeroka Marszałkowska.

Autoholizm – uzależnienie, które zabija [rozmowa z Martą Żakowską]

Dlaczego?

Ewelina Jaskulska: Bo uniemożliwiają obywatelom ucieczkę przed policją w czasie protestów, co było dość dobrze widać w trakcie demonstracji żółtych kamizelek we Francji.

J.A.: Może po prostu tam, gdzie nie ma dobrze zorganizowanego aparatu policji, jest więcej wąskich ulic. Gdy Polki wyszły na ulice przeciwko zaostrzeniu aborcji, najwięcej „łapanek” i blokad urządzano w bocznych ulicach. Na głównych było zdecydowanie bezpieczniej.

Zdjęcia z pełnych demonstrantek ulic w centrum Warszawy z października 2020 roku robią wrażenie.

E.J.: Ale na co dzień są one zdominowane przez samochody i dopiero od niedawna, bardzo powoli i częściowo, oddaje się je pieszym czy rowerzystom. To też element manifestacji stosunków władzy. Możliwość wyrażania społecznego sprzeciwu lub jej brak, jak również to, kto w mieście czuje się najlepiej, to elementy przestrzeni równoprawnej, które badamy jako kolektyw Architektoniczki.

Czym jeszcze się zajmujecie w ramach kolektywu?

E.J.: Badamy rzeczywistą demokrację w kontekście architektury i urbanistyki oraz to, jakie znaczenie mają architektura i przestrzeń, do której zmierzają nasi politycy. A także jak przekłada się splendor architektoniczny na realne posiadanie władzy nie tylko w kraju, ale na arenie międzynarodowej.

J.A.: W krajach reżimowych z premedytacją kształtowano architekturę tak, żeby każdy, kto znajdzie się w jej pobliżu, nie mógł poczuć się podmiotowo. Otaczające gmaszyska mają za zadanie symbolicznie odebrać jednostce siłę i sprawczość. Idąc tym tokiem myślenia, należy przyjąć, że siedziby władzy prawdziwie demokratycznych społeczeństw, gdzie przedstawiciele są wybierani przez naród nie po to, by kadencyjnie „zasiadać na tronie”, ale działać społecznie w imieniu i na rzecz wyborców, powinny pokazywać to architekturą. Jestem przeciwna dziedziczeniu obiektów, gdy w dawnych pałacach i budynkach reprezentacyjnych władzy monarszej urzęduje obecnie władza demokratyczna. W najbardziej demokratycznym państwie, za jakie uznaje się Islandię, „pałac” prezydencki to dawna farma.

Ale wielkie place, które sprzyjają obywatelskiemu buntowi, kojarzą mi się bardziej z defiladami wojsk w krajach reżimowych niż demokracją.

E.J.: Relacja pomiędzy władzą a obywatelami znajduje odzwierciedlenie w rodzaju obiektów uprzywilejowanych, czyli takich, które miały prawo zaistnieć przy samej „wielkiej osi”. Widać to na przykładzie analizy porównawczej osi urbanistycznych Delhi, Waszyngtonu i Berlina (projektowanego za czasów Hitlera). Pokazała ona, że najbardziej demokratyczne są te miasta, w których oś łączącą dwa ważne elementy – np. Kapitol i Memoriał Lincolna – otaczają przestrzenie dostępne dla „zwykłego” obywatela – jak parki, przestrzenie kultury, muzea. Przestrzeń, która jest epicentrum demokracji, musi reprezentować demokratyczne ideały i mieć prawdziwie publiczny charakter, a zatem nie może być zdominowana przez władzę. W państwach autorytarnych osie te obwarowane są ministerstwami czy innymi budynkami rządowymi, czyli przestrzeniami, które „nie żyją” i mają sprawiać, że szary człowiek tam nie wchodzi.

W Polsce otrzymaliśmy w spadku trochę takich nieżyjących przestrzeni.

J.A.: Mam duży problem z okresem międzywojnia. Z jednej strony staram się zrozumieć ambicje i cele polityczne budowania wizerunku na nowo powstałego po latach kraju. Doceniam powstałą w tamtym okresie architekturę, której przykłady reprezentowały poziom europejski. Natomiast w strukturze państwa utworzonego z trzech zaborów, a więc tyglu różnych narodowości i klas społecznych, w dużej mierze ludzi żyjących w nędzy, brakuje mi działań prospołecznych i odzwierciedlającej to architektury. Odczuwam wstyd, widząc bogate budynki ministerialne przy ul. Szucha (obecnie Ministerstwo Edukacji i Nauki) czy przy ulicy Tytusa Chałubińskiego (obecne Ministerstwo Infrastruktury i Budownictwa), mając w wyobraźni, że jednocześnie po drugiej stronie ulicy mamy zacofane w rozwoju miasto, z brakiem kanalizacji i drewnianymi slumsami w północnej jego części.

O PRL-owskich budynkach władz też nie można powiedzieć, by były prospołeczne, ale chyba o ówczesnych zielonych, planowanych w pobliżu szkół, przedszkoli itp. osiedlach – już tak?

E.J.: Owszem, to była o niebo lepsza urbanistyka niż dzisiejsza. Gdy weszliśmy w epokę kapitalizmu, zabrakło refleksji o przestrzeniach wspólnych, uwzględniających zróżnicowane potrzeby ludzi. PRL-owskie bloki mają wprawdzie jedną podstawową wadę – niską jakość materiałów, które były tam użyte – ale cała myśl architektoniczno-urbanistyczna, która za nimi stała, jest jak najbardziej warta naśladownictwa także dziś. Można powiedzieć, że historia zatacza koło, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, bo wiemy, jak ulepszyć to, co kilkadziesiąt lat temu nie działało, i wykorzystać sprawdzone rozwiązania.

Prywatni deweloperzy są tym zainteresowani? Pytam o nich, bo sektor publiczny nie jest zbyt aktywny.

E.J.: Nie jest to łatwe, ale tu wchodzimy my. Spotykamy się z nimi, uświadamiamy i pokazujemy, jak można projektować inaczej, jakie zalety ma program strukturalno-użytkowy, który realizowano w PRL-u. Głównie dotyczy to projektowania przestrzeni wokół osiedli, ale też takich miejsc jak wspólne pralnie czy świetlice, które pozwalają zbudować lokalną społeczność.

J.A.: Prawie jak Alternatywy 4. Tylko Anioła brakuje!

E.J.: Można się śmiać, ale mówimy poważnie. Używamy zresztą w tym kontekście terminu ekologia społeczna. Na Międzynarodowym Sympozjum Polish Green Building Symposium wygłosiłyśmy prelekcję na ten temat, wyskakując z nią trochę jak królik z kapelusza, bo spotkania dotyczyły głównie współczesnych nowych technologii w budownictwie, a nie człowieka. A my zadawałyśmy pytanie: gdzie w tym wszystkim jest człowiek? Słyszymy o tym, jak filtrować powietrze, jakie nowoczesne izolacyjne termomodernizacyjne materiały zastosować, a zapominamy o clou tego całego myślenia. Dlatego musimy zdefiniować, czym może być społeczeństwo ekologiczne i jakie ma potrzeby. Na potrzeby wykładu zaczęłyśmy badać miasteczko Wilanów.

Architektura PRL: nie tylko polityka

I co zwróciło tam waszą uwagę?

E.J.: Zdałyśmy sobie sprawę, że to, co było naturalnym zjawiskiem w PRL-owskich urbanistykach, czyli lokalna społeczność, nie ma szansy wydarzyć się w osiedlach budowanych według współczesnego modelu, czyli zamkniętych i niesprzyjających nawiązywaniu relacji, jak to ma miejsce w Wilanowie. Uważam, że za pracami poszczególnych inwestorów powinno iść wyznaczanie szerszych wytycznych w kształtowaniu przestrzeni urbanistycznej.

J.A.: Urbanistycznej, ale także architektonicznej, bo same budynki też powinny ulec przekształceniu. Powinny być projektowane w taki sposób, żeby sprzyjały naturalnemu kontaktowi człowieka z człowiekiem. Już wejście do jakiegoś obiektu powinno nam pozwalać na wchodzenie w interakcje. Pamiętajmy też, że pralnie, świetlice i inne strefy wspólne powstawały ze względu na małą przestrzeń do zagospodarowania, bo w PRL-u borykaliśmy się z problemami mieszkaniowymi. Może się okazać, że Polskę ominie dobrobyt, którym Europa Zachodnia cieszyła się w latach 80, bo wkracza kryzys i okres świadomego ograniczenia konsumpcji z uwagi na zagrożenia klimatyczne.

E.J.: Już w nim jesteśmy. Musimy mieć świadomość, że patrząc już nie na własne podwórko, ale globalnie, liczba ludzi wzrasta, a miejsca jest coraz mniej.

J.A.: Myślimy więc o przestrzeniach wspólnych pod takim kątem, żeby budować lokalne społeczności, ale też wiedząc, że przestrzeń mieszkalna będzie nam się coraz bardziej kurczyć. A skoro tak, to może warto na przykład wyrzucić z niej rzeczy na zewnątrz po to, by mogła z nich skorzystać większa liczba osób.

I Polacy przywiązani do własności prywatnej to kupią?

E.J.: Przemawiają też za tym względy finansowe. Gdy rozmawiamy z inwestorami i próbujemy przekonać ich do naszej koncepcji budowania przestrzeni wspólnych, nie bardzo znajdujemy zrozumienie, więc powołujemy się na prosty przykład. Ktoś, kto kupuje mieszkanie w Warszawie, za metr kwadratowy płaci średnio 12–15 tys. Jeśli powiemy takiej osobie, że tyle kosztuje miejsce dla pralki (bo z otwarciem drzwi zajmuje ona właśnie metr kwadratowy), to czy nie lepszą perspektywą będzie wyrzucenie jej na zewnątrz? Wtedy na taką pralkę na holu zrzucają się wszyscy, a dodatkowy metr w domu można wykorzystać na coś innego. Sumując takie metry kolejnych pralek, mamy kolejne mieszkania.

J.A.: Mamy złe skojarzenia z okresem PRL-u i słusznie, bo pralnie były wówczas słabo wyposażone, najczęściej znajdowały się w piwnicach, suszarnie z kolei sytuowano na strychach. Dostęp do nich był słaby, a przebywanie w nich – niezbyt przyjemne. Nic zatem dziwnego, że rzadko kto jest w stanie sobie wyobrazić wspólną pralnię, która może dobrze działać i przyciągać mieszkańców.

A może?

J.A.: W Katalonii oglądałyśmy takie realizacje.

E.J.: To wielki hol, wyposażony oprócz pralek w wielki stół, przy którym każdy może sobie siąść. Dzieci rysują, ktoś pracuje na laptopie, ktoś inny rozmawia z sąsiadem.

J.A.: Przestrzeń wieńczą ogromne witryny, przez które można sobie wyjść na zewnątrz. Wszystko w drewnie, w przyjemnej estetyce, często wyglądające lepiej niż wnętrza mieszkań. W polskim budownictwie są na to pieniądze, ale brakuje woli i pomysłu.

A czy oszczędność na tych pralkowych metrach nie stanie się pokusą dla patodeweloperki, żeby budować jeszcze mniejsze klitki albo – mówiąc ich językiem – mikroapartamenty, które sprzedaje się potem za grube pieniądze?

J.A.: To szeroki temat, nie ma tu jednego winnego czy jednego rozwiązania. Przede wszystkim uważamy, że prawo do miejsca zamieszkania powinno być jednym z nadrzędnych praw każdego obywatela, a nie dobrem luksusowym, i od tego należałoby zaczynać każdą dyskusję dotyczącą mieszkalnictwa. Według nas problemy leżą po stronie ustawodawczej oraz regulacji rynkowej.

J.A.: Brakuje planowania urbanistycznego w skali mikro. Gminy opracowują Plany Zagospodarowania Przestrzeni, definiując ogromne hektarowe połacie terenów jednakowymi współczynnikami, deweloperzy dzielą to na działki inwestycyjne i tak okazuje się, że deweloper nie tylko kształtuje budynek, ale i wpływa na całe nowo urbanizowane obszary. Poza tym deweloper w „dostarczaniu” mieszkań jest na rynku polskim praktycznie monopolistą, i tu wracamy do założenia, że do działania powinno przystąpić państwo, tworząc konkurencję dla dewelopera, ale przede wszystkim alternatywę dla obywatela. Powinniśmy pamiętać też, że same ograniczenia narzucane na deweloperów mogą skończyć się jeszcze większym wzrostem cen.

Skąd dzisiejsza popularność idei miast 15-minutowych?

J.A.: Między innymi z uwzględnienia perspektywy kobiet. Jako feministki uważamy, że zamknięcie kobiety na osiedlu, na którym może ona kursować wyłącznie pomiędzy sklepem a żłobkiem czy szkołą, jest po prostu niehumanitarne i wymaga zmiany. Właśnie dlatego skłaniamy się ku temu, by miasto było wymieszane: wszyscy powinni mieć równy dostęp zarówno do placówek edukacyjnych, opiekuńczych i sklepów, jak i pracy czy instytucji kultury w zasięgu kwadransa.

Kwadrans na odbudowę i lata na zieloną transformację. Jak światowe metropolie walczą z pandemią?

E.J.: To nie jest proste, jeśli nie ma przestrzeni do debaty uwzględniającej inne spojrzenie niż męskie. Brałam niedawno udział w panelu dyskusyjnym na temat miast stworzonych przez kobiety i dla kobiet. Wraz z innymi architektkami opowiadałyśmy ze swojej feministycznej perspektywy o otaczającej nas przestrzeni. Na koniec spotkania głos zabrał pan typu dziaders: „Co wy opowiadacie o wykluczeniu w miastach? Byłem w warszawskim miasteczku Wilanów na kawie. Jest tam pięknie, wspaniale, nowocześnie, czysto, świeżo. A poza tym przecież rynek krakowski też zbudowali mężczyźni i jest super”. Po czym stwierdził, że to wszystko, co chciał powiedzieć, podziękował i polecił nam, żebyśmy sobie dalej rozmawiały w babskim gronie, kierując się do wyjścia. Ta scena dokładnie symbolizuje wszystko, z czym jako architektki i kobiety w ogóle się spotykamy i co można streścić w zdaniu: „wy tu sobie, dziewczynki, pogadajcie, a ja, facet, biorę się za prawdziwy biznes”.

Zareagowałaś na to?

E.J.: Tak, bardzo się zdenerwowałam, chwyciłam za mikrofon i powiedziałam: „zaraz, zaraz, nie tak się uczestniczy w dyskusji. Nie zrzuca się bomby po to, by za chwilę wyjść”. Zapytałam go też o to, o której godzinie był na Wilanowie. Okazało się, że o osiemnastej. Gdyby odwiedził miasteczko w ciągu dnia, na przykład o 11, zobaczyłby matki z wózkami i dziećmi, które nie mają bezpłatnej przestrzeni wspólnej, parków, nawet placyków, na których można by na przykład kogoś poznać, odpocząć, spędzić czas na świeżym powietrzu.

J.A.: Nawet ławek tam nie ma!

E.J.: Pojechałyśmy badać miasteczko Wilanów wraz z Honoratą Grzesikowską, która współtworzy z nami Architektoniczki i jest bardzo utalentowaną urbanistką mieszkającą pod Barceloną. Udałyśmy się tam komunikacją miejską. Trwało to dość długo, kolejne pół godziny zajęło nam dotarcie z przystanku do miasteczka. Byłyśmy głodne, więc kupiłyśmy drożdżówki, ale nie miałyśmy gdzie siąść i ich zjeść. Jeśli tam nie mieszkasz, nie przynależysz – nie za bardzo masz się gdzie podziać. To część miasta, która wyklucza, ale też jest przestrzenią epatowania władzą: klasową, bo mieszkają tam zamożne osoby, patriarchalną, bo kobiety, które najczęściej wykonują pracę opiekuńczą, nie mają się gdzie podziać, ale i kościelną, bo kolos Świątyni Opatrzności góruje nad całą dzielnicą, definiuje też jej otoczenie – całe zabetonowane.

Prowadząca bloga Pieing architektka i urbanistka, Magdalena Milert, powiedziała mi, że jednym z powodów, dla którego przestrzenie publiczne wyglądają tak źle i nie są inkluzywne, było zlikwidowanie Izby Urbanistów i zanikanie tego zawodu. Czy widzicie jakieś szanse albo próby zatrzymania tego procesu?

E.J.: Bardzo ubolewam nad zlikwidowaniem Izby Urbanistów, bo uważam, że to odłam projektowania, który powinien być bazą w tworzeniu przestrzeni, czymś, co stanowi pomost łączący architekturę – budynki – i miasto. W tej chwili musimy wybierać, czy zajmujemy się makro, czy mikroskalą. Honorata, która kończyła w Holandii studia typowo urbanistyczne, jest podobnego zdania. Wprawdzie na SGGW istnieje taki kierunek jak planowanie przestrzenne, ale tak naprawdę niewiele za tym idzie.

J.A.: Wracamy do miasteczka Wilanów, ale właśnie ono pokazuje, czym skutkuje brak urbanistyki. Rozbudowane osiedla projektują deweloperzy. A jedyne działanie urbanistyczne, jakie tam podjęto, to podział działek oraz wytyczenie głównych ciągów komunikacyjnych.

E.J.: Bez refleksji, czym ono jest w kontekście różnych grup społecznych i lokalnych, miasta, a nawet regionu czy kraju. Pytanie, czy ta refleksja pojawi się teraz, w kontekście przebudowy Alej Jerozolimskich czy konkursu na projekty trzech placów w centrum. Musimy sobie zdać sprawę, że ulica to nie jest wyłącznie płaszczyzna pozioma definiująca komunikację i zieleń, ale też płaszczyzna pionowa ze wszystkim, co do niej przylega bezpośrednio i w dalszej perspektywie. Urbaniści łączą te różne perspektywy, ale nie wiem, czy jest jakiś pomysł na renesans tego zawodu.

Kobieta w mieście to persona non grata

Brak regulacji i wolna amerykanka, która wyraża się w przekonaniu „buduję, jak chcę”, powodują, że mamy szyldozę, reklamozę, betonozę, samochodozę i brak spójności w ładzie przestrzennym. Jak w takim razie pogodzić wolność twórczą z estetyką i dobrem publicznym?

J.A.: Regulacje są jak najbardziej potrzebne. Patrzę na przykłady z Europy Zachodniej, Wielkiej Brytanii – tam te obostrzenia są jeszcze bardziej restrykcyjne niż w Polsce, bo określa się nawet rodzaj materiałów elewacyjnych. Ale jednocześnie wszędzie jest dopuszczana możliwość rozmowy, przedstawienia projektu, zarówno w urzędzie, jak i w społeczności, wspólnego wypracowania rozwiązań, idei, formy, partnerskiego podejścia do danej realizacji. I tego właśnie obok elastyczności, ale też inkluzywności i intersekcjonalizmu w myśleniu o przestrzeni w Polsce brakuje najbardziej.

E.J.: Materiały elewacyjne, dachy i ich formy określa się w celu uzyskania spójnej estetyki przestrzeni. Dla mnie to jest ok, pod warunkiem że owa estetyka przestrzeni, do której mamy się dostosować, się sprawdza i już jest rzeczywiście estetyczna. U nas panuje ta z lat 90., której do spójności jest bardzo daleko, i dlatego potem jeździmy na Zachód, zachwycamy się, jak tam jest pięknie, dlaczego u nas nie może? A nie może, bo w Polsce nie ma rozmowy z osobami decydującymi o przestrzeni, tylko składanie dokumentów i pism. Architekci w ten sposób są pozbawiani sprawczości i sensu swojego zawodu. Kolejna sprawa to wieloletni czas procedowania uchwał czy planów miejscowych.

Szybko się przeterminowuje?

E.J.: Tak. Na przykład teraz uchwalamy plan dla rozwoju Warszawy na najbliższe trzydzieści lat, ale projekt powstawał już kilka lat temu. Założenia, które wtedy przyjęto, już teraz są nieaktualne, ale rozpoczęto procedowanie, więc brniemy w to dalej, bo jeden wydział w urzędzie się wypowiedział, drugi coś podpisał, inny wydał zgodę i tak dalej. A może się okazać, że technologia pójdzie mocno do przodu i wiele się zmieni. Dojdą też nowe społeczno-polityczne wydarzenia, jak wojna w Ukrainie, która zmieniła przecież zasady gry na rynku mieszkaniowym. Czekają nas inne potrzeby, zupełnie inne palące problemy, w tym ekologiczny i klimatyczny.

Niemeyer: Sama architektura może zdziałać niewiele

czytaj także

Na to Barcelona odpowiada na przykład wcielaniem ekonomii obwarzanka w politykę miejską i przestrzenną. Wspomniałyście, że wasz kolektyw tworzy Honorata, która działa w stolicy Hiszpanii. Wy reprezentujecie Gdańsk i Warszawę. Co łączy te trzy miasta?

E.J.: Połączyłyśmy się we trzy baby po prostu.

J.A.: Ale nasze miasta łączy też to, że są to miejsca z dużym potencjałem zmian. Patrzymy w stronę Barcelony z zachwytem, ale Warszawa też jest bardzo aktywnym, energicznym miejscem, w którym mieszka mnóstwo osób chcących sprawić, że będzie tu lepiej. Wbrew naszym narzekaniom spotykamy je także w ratuszu. Barcelonę traktujemy jako pewien wzór oraz zbiór doświadczeń, którymi możemy się inspirować i na nich uczyć.

E.J.: Z Barceloną łączy nas też kolektyw feministyczny Punt 6, który działa od kilkunastu lat i powoduje istotne zmiany, takie jak wyłączenie poszczególnych kwartałów miasta z ruchu kołowego, tworzenie skwerów dla mieszkańców. Pamiętajmy jednak, że wizja wszystkich miast zachodnich, które obserwujemy, jest bardzo specyficzna, czasem wyidealizowana, bo zwykle jedziemy tam na chwilę i wszystko się nam podoba. Natomiast lokalsi wciąż mierzą się z wieloma nierozwiązanymi problemami.

Na przykład?

E.J.: Jeśli spojrzymy na Barcelonę z perspektywy rodziny, w której są małe dzieci, to okazuje się niezbyt dobrym miastem do życia. Honorata, która jest matką, wyprowadziła się z niej, bo przeszkadza jej betonoza, brak bliskiego dostępu do parku i tak dalej. Niemniej jednak to miasto pionierskie pod względem zmian w duchu urbanistyczno-feministycznym. Podpatrujemy więc, co tam się udało i jak możemy to przepisać na nasz lokalny rynek. Zdaję sobie jednak sprawę, że poza Warszawą niekoniecznie widać do tego gotowość.

J.A.: Wspominałaś też o Gdańsku. Mimo że wiele nas z nim łączy i ma ono wielki potencjał, nie jest łatwym polem do zmian. Tamtejsza społeczność okazuje się znacznie mniej otwarta i nowoczesna niż ta warszawska.

Obwarzankiem w kryzys. Barcelona gotowa na nową ekonomię

Otwarty nie tylko na zmiany, ale wręcz rewolucję jest wasz manifest, w którym ogłaszacie „koniec architektury jako narzędzia wielkich narracji”. Co to znaczy?

E.J.: Manifest napisałyśmy, gdy pracowałyśmy nad wystawą w Muzeum Sztuki Nowoczesnej Walka o ulice, organizowaną w ramach 14. edycji festiwalu Warszawa w Budowie. Na warsztat wzięłyśmy wtedy Aleje Jerozolimskie, by zbadać je z różnych perspektyw, w czym wspierały nas socjolożki pod kierownictwem prof. Danuty Duch-Krzystoszek, artystki z Fundacji Katarzyny Kozyry, psycholożki, feministki, aktywistki. Okazało się, że tych spojrzeń jest znacznie więcej, niż się spodziewałyśmy. Wprawdzie potwierdziło się coś, co jest już dość powszechnie wiadome: przestrzeń, w której funkcjonujemy, jest zaprojektowana przez i dla mężczyzn – ale doznałyśmy szoku w intensywności wykluczenia kobiet (i nie tylko). Żaden z urbanistów i architektów, którzy dotychczas zajmowali się miastem, nie tylko nie brał pod uwagę potrzeb kobiet, nie tylko nie analizował ich drogi do domu czy trasy opiekuńczej, ale także nie zastanowił się nad emocjami uczestniczek i uczestników przestrzeni. Postanowiłyśmy to zmienić i zbadać Jerozolimskie pod względem odczuwanych tam emocji, estetyki, wykluczenia i bezpieczeństwa.

Jaki to ma związek z wielkimi narracjami? Przestają być męskie?

E.J.: Architektura wielkich narracji to coś, co wpojono mi do głowy jeszcze na studiach. Słyszałam, że jeśli skończę architekturę, to stanę się bogiem decydującym o tym, jak inny człowiek będzie funkcjonował, którędy będzie się poruszać, gdzie będzie mógł wejść, a gdzie nie, co będzie czuł w danej przestrzeni i jak się w niej zachowywał. Z politechnik architekci wychodzą uzbrojeni w tak wielkie ego, że uzurpują sobie prawo do bycia lepszymi, lepiej znającymi się na projektowaniu niż zwykli ludzie. Przestaliśmy pytać społeczeństwo, dla którego tworzymy budynki i przestrzenie, czego potrzebuje, zakładając, że sami powiemy mu, jak ma funkcjonować.

Słowem: buntujecie się więc przeciwko poczuciu boskiej dominacji i wszechwiedzy utrwalanej przez architektów, ale także urbanistów?

E.J.: Tak. Akurat pracując nad metodologią badawczą, odniosłyśmy się do krzywej wrażeń Kazimierza Wejcherta, więc trochę buntujemy się przeciwko niemu, a może bardziej – wchodzimy z nim w polemikę.

Proponujecie redefinicję stworzonej przez niego idei ciągu czasoprzestrzennego, „krzywej wrażeń i doznań emocjonalnych, jakie powoduje układ architektoniczno-urbanistyczny”. Wasz ciąg, który nazwałyście równoprzestrzennym, opiera się – jak piszecie – na empatii, gdyż chcecie wywołać dyskusję nad problemem bezpieczeństwa i wykluczenia przestrzennego. Realizację tego przedsięwzięcia można było oglądać w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Na czym ona polegała?

E.J.: Krzywą wrażeń Wejcherta zastąpiłyśmy krzywą emocji i dlatego stwierdziłyśmy, że on wiedział, jak przestrzeń ma wyglądać, a my nie, i dlatego musimy ją osobiście zbadać. Wraz z Honoratą chodziłyśmy przez wiele dni o różnych porach Alejami Jerozolimskimi, nagrywałyśmy dźwięki, obserwowałyśmy ludzi, pytałyśmy ich o odczucia, eksplorowałyśmy panujące tam obyczaje. Pamiętam na przykład sytuację pod Marriottem, gdy zmęczone przycupnęłyśmy na chwilę na krawężniku i nagle podszedł do nas chłopczyk z akordeonem, mówiąc: „przepraszam, czy mogą się panie posunąć, bo ja tutaj gram”. Pod mostem Poniatowskiego rozmawiałyśmy z przebywającą tam młodzieżą, pośród której znalazły się nastolatki przyjeżdżające nas Wisłę aż z Ursynowa, bo w miejscu zamieszkania nie mają przestrzeni dla siebie.

Reakcja na modernizm – architektura Adolfa Szyszko-Bohusza

A wieczorem jak to wyglądało?

E.J.: Umówiłyśmy się o północy pod hotelem Marriott. Przyjechałam taksówką, kierowca na mnie co chwilę zerkał, jakby próbował zgadnąć, co kobieta o północy może robić pod hotelem. Wysiadłam, czekałam na Aśkę i stwierdziłam, że sobie zacznę tę przestrzeń analizować. Od razu zawyrokowałam, że czuję się bezpieczna, teoretycznie jest fajnie, dużo ludzi, wiele się dzieje. Gdy tylko zdążyłam tak pomyśleć, przejeżdżające ulicami auta zaczęły na mnie trąbić, stałam na przystanku autobusowym, niektóre samochody się zatrzymywały, siedzący w nich mężczyźni otwierali szyby, krzyczeli niecenzuralne rzeczy. Wiem, że kobiety nie powinny tłumaczyć się z tego, jak są ubrane, bo to nie daje nikomu mandatu do zachowywania się tak, a nie inaczej. Ale stwierdziłam: kurczę, mam na sobie długą bluzę i dresy, dlaczego zwracam ich uwagę? Przestałam czuć się komfortowo. Może nie sądziłam, że coś złego mogło mnie tam spotkać, ale jednak ta przestrzeń mnie wykluczała.

J.A.: To jest właśnie urbanistyka w skali mikro, o której cały czas mówimy. Nie da się projektować, przebudować nawet fragmentu miasta z perspektywy wielkiej mapy na zasadzie: my tu sobie teraz zaznaczymy na papierze, że tu nasadzimy trawę, a tam zrobimy ścieżkę rowerową. Aby móc to zrobić, trzeba najpierw w tych miejscach pobyć i je poczuć. Wtedy wiemy, jakie emocje mogą towarzyszyć przebywającym w nich ludziom, jak możemy pod względem urbanistycznym i architektonicznym tak zadziałać, żeby zminimalizować czy wykluczyć negatywne odczucia albo wywołać i spotęgować te dobre i pożądane.

E.J.: Byłyśmy także bardzo ciekawe – przy okazji badania – jak działają w mieście pracownicy i pracownice seksualne, by faktycznie uwzględnić wszystkich uczestników tej przestrzeni. Bardzo długo starałyśmy się o rozmowę z Sex Work Polska. Jedna z dziewczyn poleconych przez tę organizację opowiedziała nam na przykład, że musi omijać poszczególne przestrzenie, bo wie, w których może zostać zaatakowana przez mężczyzn. Chodzi nie tylko o bramy czy ciemne zaułki, wąskie chodniki, wzdłuż których jest mur i nie ma tzw. oczu na ulicę z przylegających budynków, ale też o przestrzenie typowo imprezowe w Warszawie, gdzie homoseksualna kobieta jest napastowana przez cis mężczyznę. To też forma wykluczenia, skoro płeć określa to, gdzie czujesz się swobodnie, gdzie możesz wejść, a gdzie nie, podczas gdy inna osoba w ogóle nie musi się nad tym zastanawiać. To budzi nasz sprzeciw.

Samochodoza – droga donikąd

Kiedy przeczytałam o końcu wielkich narracji, pomyślałam sobie też o fallocentryzmie architektury, która mierzy wysoko i nie pozwala zobaczyć tego, co na dole. Woli hierarchię i dominację jednostek od wspólnot kolektywnych. Jak to określa pisarka Agnieszka Szpila – sterczy, zamiast się płożyć.

E.J.: I zmusza człowieka do funkcjonowania w nienaturalny sposób. Poruszamy się przecież w poziomie. Wieżowce totalnie zmieniają naszą perspektywę i zachowania. W Arabii Saudyjskiej jednak nie projektuje się już wysokich, szklanych drapaczy chmur, ale długie, 170-kilometrowe miasto. Do niedawna rzeczywiście największym prestiżem cieszyli się starchitekci. Dziś to już nieco passé. Wcześniej toczył się wyścig o to, kto sięgnie wyżej, co miało świadczyć o wielkości męskiego przyrodzenia, ale skoro architektom wiek nie pozwala już na pion, to może muszą konkurować inaczej.

Co uratuje planetę? Upadek wszystkiego, co w erekcji

Ale w tym wyścigu nie dba się o „najsłabszych” czy marginalizowanych. Tymczasem logiczne jest, że jeśli zaprojektujemy przestrzeń, w której odnajdą się ci najmniej uprzywilejowani, to ci pozostali też sobie poradzą. Co dla was oznacza uwzględnienie podmiotowości wszystkich w przestrzeni? Czy to, jak wyglądają miasta, łączy się z konstatacją, że postulat feministek, które chciały odzyskać miejsca publiczne dla kobiet i wyprowadzić je ze sfery prywatnej, nie został w pełni zrealizowany?

E.J.: Nie odeszliśmy od podziału sfery prywatnej i publicznej jako tych, do których wszyscy mają równoprawny dostęp, ponieważ przyszedł kapitalizm. Przestrzenią publiczną rządzą, choć nie powinny, pieniądze, a te mieli (i w dalszym ciągu mają) głównie mężczyźni. Kryzysy, które się dzieją i nadchodzą, są szansą na widoczność grup, które nie były do tej pory słuchane. Z opinii futurologa Jamesa Robertsona, który w książce The Sane Alternative nakreślił wizje przyszłości, wynika, że jeśli mamy do wyboru he-future i she-future, to tylko ta druga może uratować świat. Nie dlatego, że kobiety są lepsze, lecz z uwagi na to, że za feminizmem idzie nie tylko emancypacja i wyzwolenie kobiet, ale także ekologia, prawa mniejszości seksualnych, osób starszych, dzieci, grup nieuprzywilejowanych ekonomicznie. Ci mężczyźni (ale i kobiety), którzy teraz krzyczą, że np. zabierzemy im samochody, za 20 lat znajdą się w położeniu, o którego dobre warunki walczymy teraz. Będą potrzebować tego, o co obecnie się upominamy, by było dostępne dla wszystkich, czyli niewykluczająca przestrzeń, dobry transport publiczny, możliwość zawiązywania międzyludzkich interakcji itd. Naszą największą tragedią jest to, że sprowadziliśmy siebie do roli ofiary systemu, który stworzyliśmy. Ale nie wszyscy chcą to zobaczyć.

Masz na myśli samochodziarzy?

E.J.: Wszystkich. Wielu i wiele z nas myślało, że kapitalizm i wolność rynkowa zapewnią nam dobrostan i nie pogłębią nierówności. Tymczasem żyjemy w rzeczywistości, w której zyski czerpie jednostka, a masy są poszkodowane. Wbrew pozorom ten dobrobyt, którym się zachłysnęliśmy, sprawił, że jesteśmy jeszcze większymi ofiarami. To się już tak zapętliło, że wymaga użycia naprawdę radykalnych środków. Wszystko musi runąć, żeby zbudować coś na nowo.

Inkluzywne dla ludzi, wykluczające dla aut. Takie mają być miasta

Jeśli kobiet w architekturze, w samorządach, biurach projektowych i na uczelniach będzie więcej, stanie się to łatwiejsze? Wasz kolektyw stawia sobie taki cel, żeby grupy zajmujące się organizacją przestrzeni były bardziej różnorodne?

E.J.: Myślę, że nasze cele się zmieniają. Pierwotnie rzeczywiście Architektoniczki były reakcją m.in. na nasze rozmowy z Katarzyną Kozyrą, która opowiadała nam o sytuacji kobiet w sztuce, a my jej – o kobietach w architekturze. Długo ubolewałyśmy nad tym, jak nam jest źle, jak bardzo staramy się przebić ten szklany sufit, ale się nie udaje, bo intensywnie doświadczamy seksizmu. Ale zamiast dalej narzekać, postanowiłyśmy pokazać wartość dodaną, czyli to, co kobiety mogą wnieść do przestrzeni na przykładzie różnych wykonanych przez nie realizacji i w ten sposób uświadamiać samorządy, prywatnych inwestorów, a także dawać architektkom czy urbanistkom mandat do projektowania większych założeń niż tylko wnętrza. Ale potem napotkałyśmy kolejny problem.

Jaki?

E.J.: Długo szukałyśmy przestrzeni większego założenia, które byłoby zaprojektowane przez kobietę lub zespół kobiet. Nie dlatego, żeby ciągle dyskutować o tym, czy architektura ma płeć. Same nie wiemy, czy tak na pewno jest. Chciałyśmy sprawdzić, czy architektki robią coś inaczej niż ich koledzy. Zrealizowany projekt znalazłyśmy dopiero pod Paryżem. Chodzi o osiedle Iwony Buczkowskiej w Le Blanc Mesnil. Potem nadeszła pandemia i architekci nagle zaczęli się wypowiadać o architekturze postcovidowej – jak powinna wyglądać, by odpowiedzieć na potrzeby budowania lokalnych społeczności. Uświadomiłyśmy sobie, że Buczkowska odpowiedziała na ten problem już w latach 80.

Jako jedyna?

E.J.: Odkryłyśmy też architektkę w Sztokholmie, która bada przestrzeń pod kątem doświadczenia nastoletnich dziewczyn. W Berlinie trwa projekt zmian pod kątem urbanistyczno-feministycznym. W ten sposób zaczęłyśmy działać i wiedzę, którą zdobyłyśmy przez nawiązywanie międzynarodowych kontaktów, badania, spotkania, przełożyłyśmy na swoją metodologię. Czasem okazuje się też, że rozwiązania nie muszą być rewolucyjne technologicznie. Wystarczy chociażby postawić trzepak. Niuansowe zmiany dają niekiedy nieniuansowe efekty.

Czy znacie przykłady projektów, które uwzględniają trzy jakości, o których mówicie w swoim manifeście: emocje, refleksję i podmiotowość, czyli antytezę tego, o czym mówimy w przypadku wielkich narracji tworzonych przez mężczyzn? Idea 15-minutowego miasta jest odpowiedzią na wielość potrzeb, ale może jest jeszcze coś?

E.J.: Już nawet nie 15-minutowego, ale jednominutowego. To jest coś, co dopiero kiełkuje. Chodzi o przestrzeń, z którą mamy styczność po wyjściu z bloku, mieszkania. Czy mamy tam ławkę, na której spotkam sąsiada? Plac zabaw, na który mogę wyjść z dzieckiem? Wspomniany projekt Buczkowskiej to dla mnie najlepszy przykład feministycznej, równoprawnej przestrzeni. Osiedle odkrywamy już tuż po wyjściu z metra. Nie ma ogrodzenia. W przestrzeń może wejść każdy, ale jednak mimo braku płotów czy bram czuć, że to już nie jest ulica, miasto, ale jakieś założenie półprywatne, które nikogo nie wyklucza, ale daje bezpieczeństwo mieszkańcom. Nie czułyśmy się tam obco. Wszędzie były murki, ławki, mosteczki. Dużo przestrzeni do spacerowania i odpoczynku. Buczkowska opowiadała, że na zaprojektowanym przez nią osiedlu żyły różne narodowości, osoby różnych wyznaniach religijnych, z każdej warstwy społecznej. Obok lekarza czy burmistrza dzielnicy mieszkały tam rodziny korzystające ze wsparcia socjalnego. I wbrew temu, co tym ostatnim insynuuje się często w Polsce, nie dewastowały otoczenia. Wszystko funkcjonuje dobrze do dziś. Z osiedla biła normalność, naturalność, brak napompowania i przyjemność emocjonalna w jego odbiorze.

J.A.: Z innych przykładów dobrym rozwiązaniem jest tworzenie parków kieszonkowych w różnych miastach. Mamy przykład dwóch wyremontowanych przez prywatnego inwestora kamienic na Pradze, włącznie z podwórkiem. W tych budynkach partery oddano na części wspólne. Są tam przestrzenie co-workingowe, jest minikuchnia z barem, automaty do gry. Dziedziniec urządzono w taki sposób, by każdy z mieszkańców był w jakiś sposób usatysfakcjonowany. Są części dla dzieci, a także przestrzenie wynajęte pod warsztaty – tam działają drobni rzemieślnicy. Pomieszczenia te mają bezpośrednie wyjście na ulice, dlatego prażanie często tam przychodzą i nawiązują kontakty. Mieszkańcy kamienic na zachętę wystawiają tam krzesła, dzięki czemu wytworzyła się bardzo zgrana, fajna, otwarta społeczność. Nie są tam potrzebne żadne wysokie bramy, zamknięcia. Na razie nie ma problemów z włamaniami czy aktami wandalizmu.

Nieludzcy świadkowie Zagłady potrafią nam wiele powiedzieć [rozmowa]

E.J.: To chyba wynika z faktu, że Praga nie została tak mocno dotknięta gentryfikacją jak inne dzielnice, np. stara Sadyba, na której mieszkam od 2006 roku. Pamiętam, że kiedyś było tu dużo lokalsów z różnych grup społecznych. Dziś wszystkie miejscowe sklepy wyparły sieciówki i bardziej luksusowa oferta handlowa. Brakuje kawiarni, w których można czasem popracować czy zjeść tani lunch. Są tylko drogie restauracje, co pokazuje, że gdy przestrzeń w ciekawy sposób się zmienia, napływają tam pieniądze. I wtedy osoby mniej zasobne są z niej wypierane.

Mówiłyście o radykalnych zmianach. Gdybyście miały tu i teraz wprowadzić jakąś, to co by to było?

J.A.: Moim marzeniem byłoby stworzenie projektu miasta z udziałem samych kobiet. Jestem ciekawa, czy moglibyśmy wtedy odpowiedzieć na pytanie: „jak wyglądałby świat stworzony przez kobiety?”. Poza tym uważam, że powinniśmy dać zwierzętom prawa równego z ludzkim korzystania z planety. Stworzyłoby to szansę na powolną odbudowę środowiska naturalnego, poprzez ochronę miejsc życia zwierząt. Wyeliminowałoby to egoistyczne myślenie człowieka „ja to kupiłem, zagospodarowałem, a tu dziki. Za dużo dzików. Do odstrzału!”. Poza tym chciałabym ulice miast zamienić w zielone parki komunikacyjne.

E.J.: Jednym z takich rewolucyjnych pomysłów jest dla mnie nowe podejście do cmentarzy, których powierzchnie zajmują obecnie w Polsce ponad 18 tys. ha. A co, gdyby zamiast kamiennych grobów wraz z prochami sadzić drzewa? Nie dość, że byłoby to coś niezwykłego, by móc po śmierci zostać drzewem, to zyskalibyśmy sporo terenów zielonych. Kolejnym pomysłem jest takie zaprojektowanie miast, aby na części ulic to samochody musiały „naciskać” guziki przy przejściach, aby móc przejechać, a pierwszeństwo mieli piesi. Chciałabym – już poza obszarem architektonicznym – żeby feminizm był słowem, które jest postrzegane neutralnie, a nie negatywnie. Ale chyba zaczęłabym od edukacji. Pracujemy w końcu dla przyszłych pokoleń, co brzmi trochę tak, jakbyśmy były już po osiemdziesiątce, ale niestety działania w przestrzeni to wieloletnie perspektywy.

Czyli na przykład na plastyce, zamiast robić tulipany z bibuły, lepiej uczyć się estetyki?

E.J.: To też, ale szczególnie ciężkie działa wytaczamy przeciwko futbolocentryzmowi, który charakteryzuje tereny przyszkolne. Nasz stosunek do przestrzeni bierze się z wychowania społecznego, którego uczymy się w szkole. Uświadomiłyśmy sobie, że największą powierzchnię obszarów wokół placówek edukacyjnych zajmują boiska do piłki nożnej, poza którymi zazwyczaj dzieciaki i młodzież nie mają niczego do dyspozycji. Tymczasem jeśli stereotypowo przyjmiemy, że 50 proc. osób w szkole to dziewczynki, które wciąż są mniej zainteresowane futbolem niż chłopcy, a wśród chłopców fani piłki wcale nie stanowią większości, to okaże się, że największą przestrzeń oddajemy mniejszości, która też na tym cierpi.

Dlaczego?

E.J.: Bo boisko to przestrzeń kształtowana centrycznie. Buduje przekonanie, że futbol rządzi, że „klasyczna męskość” jest najważniejsza, a ten, kto ma większą siłę i bardziej się rozpycha, zawsze zwycięża. To od małego ustawia dzieciaki w kierunku nieinkluzywności. Dlatego stworzyłyśmy wytyczne do niefutbolocentrycznej szkoły integracyjnej w Żyrardowie. Jednym etapów naszej pracy był warsztat z dzieciakami. Nie pytałyśmy, co one chcą mieć przed szkołą, tylko co się im tam podoba. Wokół betonoza i parking. Dzieci były przejęte: „przecież tu nic nie ma”. Znalazły jednak murek, po którym można było skakać, było jedno drzewo, pod którym można usiąść w słoneczny dzień i coś poczytać. Potem kupiłyśmy materiały budowlane i wspólnie tworzyliśmy przestrzeń ich marzeń. Okazało się, że wyobraźnia dzieci to skarbnica wiedzy i pomysłów dla architektek.

J.A.: W dodatku zobaczyłyśmy, jak różne i inne od naszych przypuszczeń są potrzeby dzieci. Przyjęło się na przykład, że maluchy potrzebują się wybiegać, tymczasem wykazują większą chęć do eksplorowania przestrzeni. Większą konieczność ruchu odczuwają uczniowie i uczennice klas IV–VI, z wiekiem ona maleje. Nastolatki potrzebują więcej odpoczynku, zadumy i wspólnych interakcji.

E.J.: To zweryfikowało też nasze myślenie o chłopcach uznawanych za takich, którzy świetnie sobie radzą i głównie grają w piłkę. Okazuje się, że społecznie ponoszą wysoką cenę bycia stawianymi na świeczniku.

J.A.: Nawet jeśli chodzili w koszulkach ze swoimi idolami, piłkarzami, podkreślając, że piłka jest dla nich najważniejsza, potem okazywało się, woleliby inaczej spędzać czas wolny – lub nie tylko na boisku. A jeśli nawet na nim, to niekoniecznie w otwartej rywalizacji, tylko bardziej kameralnie, w miejscu, gdzie ustawia się kilka bramek i można sobie z kolegą w parze poćwiczyć strzelanie do nich.

Czyli nie zabierzecie chłopakom boisk?

E.J.: Oczywiście, że nie. Ale musimy odejść od myślenia, że to jest być must-have, że boisko powinno zająć całą przestrzeń wokół szkoły. Może pomyślmy o boisku wielofunkcyjnym? Może też zacznijmy zastanawiać się nad tym, że w szkole są różne dzieci i że stereotyp: spokojna, grzeczna uczennica kontra niegrzeczny, ruchliwy uczeń to przeżytek i nieprawda. Powiedziałam o szkole jako wyjściowym pomyśle, bo wydaje mi się, że jest to jedno z miejsc, które najszybciej może się radykalnie zmienić z uwagi na mniejszą skalę niż ulica i łączenie znacznie mniejszej liczby interesariuszy.

J.A.: Słowem: to jest budowanie społeczeństwa od podstaw.

**

Ewelina Jaskulska – architektka z wieloletnim doświadczeniem zawodowym zdobytym podczas pracy w renomowanych pracowniach projektowych. Brała udział w realizacji wielu prestiżowych inwestycji, m.in. wieżowca Rondo1 w Warszawie. Kierowała projektem Stadionu w Gdańsku wybudowanego na Euro 2012. W 2019 roku The European Centre for Architecture and Urban Studies umieściło ją na liście „40 under 40” – jako kolejne pokolenie najbardziej obiecujących i rozwijających się talentów projektowych, które wpłynie na kształt przestrzeni w przyszłości. Laureatka wielu międzynarodowych konkursów. Od 2019 jest współzałożycielką Molekuły, biura badawczo-projektowego. Jest współinicjatorką projektu badawczo-naukowego Architektoniczki prowadzonego przez Fundację Katarzyny Kozyry. Laureatka wielu międzynarodowych konkursów, np. World Architecture Comminity Awards (2016).

Joanna Aleksandrowicz – architektka z wieloletnim doświadczeniem zawodowym zdobytym podczas pracy w renomowanych pracowniach projektowych polskich i zagranicznych. Od 2019 jest współzałożycielką Molekuły, biura badawczo-projektowego. Jest współinicjatorką projektu badawczo-naukowego Architektoniczki prowadzonego przez Fundację Katarzyny Kozyry. Jest laureatką wielu międzynarodowych konkursów. Zdobyła wyróżnienie za projekt Pawilonu Museum Gardens w Londynie (2019). Jej projekty były wystawiane w kraju i za granicą, m.in. w Warszawie, Londynie, Nowym Jorku.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij