Działamy w dziwnym państwie bez polityki antynarkotykowej.
Jest w Polsce zaledwie kilku lekarzy, którzy głośno mówią o medycznych zastosowaniach konopi. Jednym z nich jest dr Jerzy Jarosz, do niedawna mazowiecki konsultant wojewódzki ds. medycyny paliatywnej. Z sukcesami wykorzystuje marihuanę w swojej praktyce lekarskiej i zachęca do dalszych badań nad jej właściwościami leczniczymi. Przekonuje, że wielu lekarzy w Polsce ma doświadczenia z kuracją cannabis, choć nie ujawniają się oni publicznie – ze strachu bądź dla własnej wygody. Nie wszędzie jednak kuracja ta jest kontrowersyjna – o medycznej marihuanie można porozmawiać np. w specjalnym punkcie konsultacyjnym w warszawskiej Fundacji Hospicjum Onkologiczne.
**
Jerzy Afanasjew: Przy warszawskim Hospicjum Onkologicznym św. Krzysztofa uruchomił pan punkt konsultacyjny, w którym można szukać informacji na temat medycznej marihuany. Będzie pan zachęcał do palenia?
dr Jerzy Jarosz: Większości chorych, którzy zadzwonią do punktu powiem, że leczenie marihuaną nie jest na razie udowodnione. Na pewno nie radzę jej stosować bez wiedzy lekarza prowadzącego – nie dlatego, że mogłoby się stać coś strasznego, ale po prostu lepiej, aby lekarz o tym wiedział. Zresztą lekarze z reguły i tak wiedzą, który z pacjentów je hubę, który pije mocz, a który jeszcze co innego – i często przymykają oczy. Ale konopi lekarze mogą się bać, bo wiedzą, że ma jakieś działanie, ale niekoniecznie wiedzą, jakie.
Jak zainteresował się pan tematem konopi?
Zainteresowałem się nim poprzez udział w badaniach klinicznych Sativeksu – pierwszego leku na bazie marihuany zarejestrowanego w Europie. To specyfik w postaci spreju, który podaje się bezpośrednio do śluzówki jamy ustnej. Zgodnie z międzynarodowymi standardami, badania nad lekiem muszą być prowadzone w wielu ośrodkach i w wielu krajach po to, żeby były wiarygodne i mogły doprowadzić do rejestracji i wprowadzenia leku do obrotu. Sativex w Polsce jest badany i sprawdzany od sześciu lat.
I co wykazały te badania? W jakich przypadkach przepisuje pan Sativex?
Stosuję go w leczeniu bólów nowotworowych opornych na leczenie lekami opioidowymi lub w przypadkach, gdy występuje tak dużo objawów ubocznych, że wskazane jest zmniejszenie dawki opioidów.
Po opioidach częstym uczuciem jest znużenie i zmęczenie, natomiast po kannabinoidach występują one rzadziej. Po opioidach zdarza się obniżenie nastroju, po kannabinoidach, jeśli już, to nastrój się poprawa.
Po opioidach występuje utrata apetytu, a kannabinoidy niekiedy stosowane są po to, by poprawić apetyt u chorych.
Premier Kopacz stwierdziła, że w Polsce są przecież dostępne legalne preparaty z marihuany i ona nie do końca rozumie, w czym tkwi problem. Czy uważa pan że faktycznie potrzebne jest ułatwienie potrzebującym dostępu do konopi?
Po pierwsze Sativex w całej Europie jest zarejestrowany jako lek do leczenia spastyczności w przebiegu stwardnienia rozsianego, to jest jedyne wskazanie, w którym jest oficjalnie dozwolony. Po drugie, jest drogi. Mamy aptekę, w której miesięcznie ten środek kosztuje dwa i pół tysiąca złotych. To jest cena kuracji, jaką stosuje się w leczeniu bólu, czyli do dziesięciu psiknięć dziennie. Nie wiem, ile trzeba podawać w leczeniu padaczki, nie znam takich danych. Są więc dwie bariery: finansowa i rejestracyjna.
Ograniczenie leku do tak rzadkiego zastosowania trudno nazwać dostępnością.
Takich chorych jest mało w populacji generalnej, więc to nie jest żadna dostępność. Jest jeszcze import docelowy, czyli sprowadzanie leków zza granicy. Artur Fałek z Depertamentu Polityki Lekowej i Farmacji Ministerstwa Zdrowia powiedział, że w tym roku złożono już np. około trzydziestu zamówień na Bedrocan [suszone kwiatostany wydawane na receptę w Holandii – przyp. JB].
Czyli po jednym na milion obywateli.
Ale po co ta cała procedura? O import docelowy wnioskuje lekarz, który leczy pacjenta, ale decyduje o nim tak zwany ekspert. Kiedyś w komisji bioetycznej zapytałem, kogo można uznać za eksperta. Powiedziano mi, że na przykład konsultanta wojewódzkiego. Odpowiedziałem, że ja się nie mogę zgodzić z tą interpretacją przepisów. Kiedy jeszcze niedawno byłem konsultantem wojewódzkim, nie miałem o marihuanie pojęcia.
Jest pan autorem pracy naukowej o samodzielnym stosowaniu leków bez recepty. Czy uważa pan, że konopie powinny być dostępne bez ograniczeń, na przykład na zasadzie upraw domowych?
Akurat w przypadku konopi nie wydaje mi się to sensowne – z dwóch powodów.
W kraju, w którym nie ma żadnej polityki antynarkotykowej, tylko działa się od akcji do akcji, takie zezwolenie do niczego nie prowadzi. Działamy w dziwnym państwie.
Np. Holendrzy pokazali, że żeby uzyskać redukcję szkód związanych z np. infekcjami i stabilizację na stosunkowo średnim czy niskim poziomie zużycia marihuany, potrzeba 25 lat bardzo skoordynowanej polityki profilaktycznej i wychowawczej. I dopiero to ma szansę poskutkować. A takie działania, jak w Polsce, że tu się raptem iluś ludzi zamknie do więzienia, a potem kilku z tego więzienia wypuści, to nie jest żadna polityka.
Więc opowiedzenie się za tym, czy jestem za, czy przeciw, byłoby nie na miejscu. Ja po prostu uważam, że ludzie, którzy mają na przykład problemy bólowe, powinni mieć dostęp do konopi o ile sprawdzimy i wiemy, że one im faktycznie pomagają. Powinien to być dostęp nadzorowany i zestandaryzowany, żeby było wiadomo, jakie odmiany i składniki mogą zagwarantować dobre leczenie.
W Czechach marihuana będzie dostępna w całkowicie znormalizowany sposób, w kontrolowanych punktach w aptekach.
Jak każdy inny lek, marihuana powinna być dostępna na receptę. Jeśli jest wskazanie, to lekarz wystawia receptę, a chory kupuje lek w aptece, ze znanego źródła. Może mieć pewność, że otrzymuje preparat czysty i sprawdzony.
W Hiszpanii i Belgii popularne są kluby konopne, które są spółdzielniami pacjentów. To prostszy dostęp, ale czy taki model może mieć negatywne skutki społeczne?
Nie wiem, czy jakby zalegalizować sytuację, w której każdy może robić co chce z marihuaną, to byłoby gorzej, czy lepiej niż jest w tej chwili. Nawet w leczeniu bólu nie uważam, żeby konopie były cudownym lekiem. Mam pacjentów, dla których okazały się takim, ale ich nie jest znowu tak wielu. Natomiast wiedza o innych zastosowaniach, potencjalnie bardziej oczekiwanych przez pacjentów, jak działanie przeciwnowotworowe, jest jeszcze w powijakach. Ale badania są bardzo obiecujące i nie dziwię się pacjentom, którzy już teraz szukają leczenia w tym zakresie. Chciałbym dopingować naukowców, żeby szybciej badali konopie i – jeśli okażą się skuteczne – szeroko je stosowali.
Czy Sativex ma szansę zostać wpisanym na listę leków refundowanych?
Lek refundowany wpisuje się przy konkretnym wskazaniu, przy którym jest zarejestrowany. W Kanadzie jest on zarejestrowany do leczenia bólów nowotworowych opornych na opioidy, ale w Europie nie. Oczywiście gdyby Sativex był refundowany, dla chorych ze stwardnieniem rozsianym byłoby to duże udogodnienie. Dla pozostałych to byłby tylko sygnał, że skoro przy jednym wskazaniu jest refundowany, to – jeśli uda się potwierdzić skuteczność – w innym refundacja mogłaby nastąpić szybciej.
Chciałbym nawiązać do zatrzymania państwa Dołeckich, którzy sprowadzili litr oleju konopnego dla chorej na nowotwór trzustki matki. Czy nabycie takiego zapasu jest uzasadnione?
Tak, oczywiście. Moim zdaniem jeśli sprowadzają, bo będą leczyć, to przewidują, że leku muszą mieć odpowiedni zapas, taki, żeby po tygodniu nie musieć powiedzieć: „skończył się, jedziemy dalej, znowu urządzamy kontrabandę”. Zasadnicze pytanie brzmi więc: na ile miało go wystarczyć? Czy sąd zna dawkowanie? Na jakiej podstawie orzekł, że to za dużo?
W przypadku Kuby Gajewskiego, pierwszej głośnej sprawy zatrzymania z olejem konopnym, prokuratura również nie łączyła sprawy z zastosowaniem medycznym.
Właśnie o to chodzi. Jeśli ktoś wie, że leczenie ma podstawy, to powinien móc sprowadzić tyle, żeby miało ono sens. To nie jest zbudowane na jakimś zabobonie, tylko na tym, że badania naukowe istnieję i to pokazują.
Z mojego punktu widzenia jeszcze gorszą sprawą niż zatrzymania z olejem jest sprawa chłopaka, który cierpi na chorobę Lou Gehriga [stwardnienie zanikowe boczne, ALS – przyp. JB] i został złapany na hodowli medycznej „trawki”. Jest wychudzony, przeszedł kilka operacji i wyczerpał możliwości terapii konwencjonalnej. Zastosował marihuanę i – co najciekawsze – uzyskał efekt leczniczy, opanował apetyt i ból.
Znalazł dla siebie lekarstwo, które mu pozwalało funkcjonować, ale go złapali i mu je zabrali. Czyli nie tylko skazali go za uprawę, bo drugi i boleśniejszy wymiar kary to przymusowy powrót do objawów choroby.
W dodatku nie może sobie kupić lekarstwa u dilera, bo ma wyrok w pierwszej instancji – w zawieszeniu na trzy lata. Jeśli da się złapać, pójdzie do więzienia.
Dyrekcja Centrum Zdrowia Dziecka oświadczyła, że dr Marek Bachański prowadził nielegalny eksperyment badawczy. Zakazano mu wystąpień w mediach i odsunięto od pacjentów. Nagle zmieniono lekarza i kuracje 9 pacjentom z padaczką lekooporną.
Wie pan… ja już żyłem w takiej rzeczywistości, urodziłem się w 1950 roku, więc to znam. Pracowałem przez lata w świecie, w którym jeden dyrektor może powiedzieć każdemu człowiekowi, z kim mu wolno rozmawiać i co może mówić. Ale ja po prostu z tego wyrosłem.
Natomiast słyszałem o tych badaniach i ja również planuję się w nie zaangażować. Między innymi dlatego właśnie otworzyłem punkt konsultacyjny. Są dowody, że użytkownicy konopi, nawet ci rekreacyjni, wiedzą dużo więcej o ich działaniu farmakologicznym niż lekarze. Lekarzy nie uczy się stosowania środków zabronionych.
Czy w związku z głośnymi wydarzeniami ostatnich tygodni myśli pan, że środowisko lekarskie pozwoli rzucić nieco światła na cannabis i oparte na tej roślinie preparaty?
Najważniejsze zadanie w moim punkcie konsultacyjnym to wysłuchać, jakie są głosy, co mówią pacjenci i czego potrzebują. Chcę zebrać grupę lekarzy i naukowców, żeby rozpocząć badania ukierunkowane na cannabis i jego zastosowania. W Polsce w warunkach eksperymentu medycznego można prowadzić badania na konopiach, tylko musi to być dobry projekt. Wymogi są dosyć restrykcyjne, ale to jest do przejścia.
W tej chwili nie widzę jednak szans na inicjatywę całego środowiska lekarskiego… Jeden lekarz leczy padaczkę, drugi glejaka, a ja leczę ból. Niewiele wiemy o swoim dawkowaniu, a nawet za bardzo o swoim wzajemnym istnieniu. W temacie cannabis lekarze nie zabierają też głosu publicznie. W jednym z najlepszych ośrodków rekrutujących do badań Sativeksu w Polsce była pewna lekarka z Gdańska, która w publicznej dyskusji o medycznej marihuanie w ogóle się nie ujawnia. Może nie chce, bo tak jej wygodniej. Bezpieczniej? To nie jest tak, że my nie mamy w Polsce lekarzy, którzy nie mieliby już usystematyzowanego doświadczenia, ale konieczne są szersze obserwacje, analizy, porównania, wymiana doświadczeń. Dyskusja, jak ta podczas warsztatów zorganizowanych przez dra Bachańskiego, jest zdecydowanie potrzebna. Kiedy ludzie się spotykają i współpracują, to mogą szybciej zrozumieć, co trzeba zrobić i co z tego da się zrobić wspólnie.
**Dziennik Opinii nr 230/2015 (1014)