Apostazja nie jest już tylko aktem buntu; nie jest nawet wyłącznie wyrazem solidarności z pokrzywdzonymi przez instytucję Kościoła osobami. Po tym wszystkim, co działo się i dzieje w Kościele, wypisanie się z niego jest zwykłym aktem przyzwoitości.
Wydawałoby się, że nie ma nic prostszego niż odciąć się od Kościoła katolickiego – wystarczy przestać chodzić na msze! Dla upartych jest jeszcze droga formalna zwana apostazją. Ale czy tak naprawdę jesteśmy wtedy poza Kościołem?
Czy Kościół nie wchodzi nam bez pytania do domów i sypialni? Czy nie ingeruje w szkolnictwo? Nie temperuje rozumu i intelektu setkom tysięcy, może milionom ludzi, których mijamy na ulicy – a którzy, gdyby nie jego przemożny wpływ, nie mieliby problemu z tym, żeby kobiety mogły na życzenie poddawać się zabiegowi aborcji? Czy nie bolą nas te tłumy dzieciaków zapędzane przez nauczycielki do kościołów jak bydło na pastwisku? Nie współczujemy starcom i staruszkom, którym kościelni dostojnicy nakazują klęczeć na steranych przez dekady ciężkiej pracy kolanach w świątyniach? Czy nie sympatyzujemy z wszystkimi mniejszościami, które Kościół piętnuje i próbuje wmówić, że nie są prawdziwymi Polakami? Wreszcie: czy nie czujemy się trochę oszukani, że ktoś wciągnął nas w to toksyczne bagno bez pytania – i myślimy w tym momencie nie tyle o naszych rodzicach, ile o patriarchalnej kulturze, która w katolickim modelu rodziny widzi narzędzie władzy i kontroli jednostek?
Dziecko łatwo jest zwabić pod swe skrzydła (przecież, jak mawiał abp Józef Michalik, same „lgną” do księży), przy czym równie łatwo jest je spłoszyć. Nie przypominam sobie żadnego uczucia dziecięcej fascynacji ani „słowem bożym”, ani otoczką kościelnych obrządków. Teoretycznie wszyscy od małego powinniśmy mieć to poczucie przynależności do Kościoła mocno wkodowane w DNA, a to z uwagi na przekleństwo chrztu świętego – plagę, której skutki odczuło na sobie chyba całe moje pokolenie. Zapisywano nas wtedy masowo: małe, niczego nieświadome berbecie, kilkumiesięczne niemowlaki bez swojej zgody stawały się dożywotnimi (zob. doktryna o „niezmazywalności” chrztu) członkami dość szemranej organizacji. Już samo zaoczne akumulowanie kapitału ludzkiego do celów sztucznego pompowania statystyk społeczności powinno wzbudzać podejrzenia u naszych rodziców – a jednak robili to. Trochę bezmyślnie, z uwagi na wielopokoleniową tradycję („wszyscy wtedy was chrzciliśmy” – powie po latach moja matka, kiedy jej to wygarnę), trochę dając Kościołowi jakiś kredyt zaufania, w podzięce za to, że w trudnych czasach komuny to właśnie on dla niektórych był przestrzenią wolności, powiernikiem tajemnic podziemia solidarnościowego czy po prostu „wrogiem” władzy ludowej – przynajmniej w powszechnej opinii. Matka przyznaje, że mało kto spodziewał się tego, że po przełomie Kościół w stosunkowo krótkim czasie zapewni sobie tak silną pozycję, że wyjdzie z kaplic i kościołów i zacznie wiernym wchodzić pod kołdrę bez pytania.
czytaj także
Wychowałem się w rodzinie pozornie katolickiej. Piszę „pozornie”, gdyż w dzieciństwie cała religijność rodziców polegała na ochrzczeniu mnie i siostry, święceniu jajek na Wielkanoc, odbębnianiu pospolitych bożonarodzeniowych rytuałów (na czele z ukatrupianiem karpi w piwnicy i strojeniem choinki) oraz wpuszczaniu faceta w sutannie do domu w okolicach Nowego Roku. Tę ostatnią rzecz pamiętam najmocniej. Traf chciał, że na naszej ulicy „posługę” zwaną też „kolędą noworoczną” zazwyczaj pełnił proboszcz lokalnego kościoła – dwadzieścia parę lat później zostanie oskarżony o molestowanie przez kilku byłych ministrantów. Urodziłem się w połowie lat 80., od małego byłem dosłownie przyklejony do telewizora – jeśli ktoś pamięta telewizję z początku następnej dekady, to wie, że za dnia spośród trzech dostępnych kanałów najbardziej ekscytujący był bodaj Agrobiznes na jedynce, a wieczorami przed snem pozwalano zobaczyć nam wieczorynkę. Nikt z nas nie doceniał wtedy peerelowskich arcydzieł animacji kukiełkowej prezentowanych od piątku do soboty, bo w każdą niedzielę o 19 na antenę wjeżdżał Disney.
Kreskówki z Mickiem, Donaldem, Goofym i Pluto to było coś, na co czekało się cały tydzień, zanim nasza młodociana wyobraźnia została zaanektowana przez paletę bohaterów kina akcji, jak Van Damme czy Schwarzenegger. Disneyowskie wieczorynki były rzeczą świętą. Nie chodziliśmy (ani gromadnie, ani w pojedynkę) do kościoła (czułem się z tym wyjątkowo, bo niektórym kolegom rodzice wykręcali uszy, jeśliby choćby raz opuścili nabożeństwo), ale w każdą niedzielę całą rodziną zasiadaliśmy z wypiekami na twarzy do seansu Walt Disney przedstawia.
Miałem może sześć albo siedem lat, kiedy jeden z tych żelaznych rytuałów został przerwany przez dzwonek do drzwi. Rodzice pośpiesznie zgasili telewizor, zgarnęli mnie i siostrę, podbiegli do drzwi i otworzyli je przybyszowi. Wysoki, ponury facet o niskiej barwie głosu, zaproszony przez matkę do salonu zaczął niezwłocznie wydawać nam wszystkim polecenia, których sensu kompletnie nie rozumiałem: kazał klęczeć, odmawiać modlitwy (do których nigdy nie miałem głowy), moczył nas kranówą z kropidła, nad którą chwilę wcześniej klepał jakieś modły. Te gusła miały być czymś, co zrekompensuje mi przegapianą właśnie („mamo, chodźmy stąd, jeszcze zdążymy przed końcem!”) dobranockę?! Pamiętam, że wpadłem w histeryczny płacz i zalewałem się łzami jeszcze długo po tym, jak tajemniczy gość (przypominający bardziej Bukę z Muminków niż sąsiadów z domu obok) opuścił nasz dom. Zmuszenie dziecka siłą, żeby poświęciło trzydzieści minut, na które czeka cały tydzień (jakaż to wtedy była kupa czasu!) w zamian za serię upokarzających i kompletnie do niczego niepotrzebnych czynności – to było coś, co zapoczątkowało niechęć do Kościoła.
Potem była komunia. Każde dziecko tego dnia (i przynajmniej na pół roku wstecz) myśli tylko o jednym: o prezentach. Ja myślałem o czymś jeszcze. Podczas mszy z sakramentem – w wypełnionym po brzegi kościele, w blasku analogowych aparatów, filmowany przez przynajmniej kilkunastu ojców czy wujków dzierżących wielkie kamery VHS – musiałem wyrecytować modlitwę w intencji. Jak na ironię, ksiądz katecheta wydelegował mnie do odklepania przy mikrofonie zdrowaśki dedykowanej polskiemu papieżowi – temu samemu, z którego ćwierć wieku później będę darł łacha niemal codziennie, żeby trochę wytłumić w sobie złość wywoływaną na okrągło przez słowa i uczynki głównych graczy polskiego Kościoła, z ulubieńcem wielkomiejskiej inteligencji, arcybiskupem Markiem Jędraszewskim na czele. Nie pamiętam, jak wypadłem z tą zdrowaśką i czy bili mi brawo; pamiętam za to, że tego dnia prawdopodobnie niechcący ukatrupiłem żabę, która w ogródku wyskoczyła mi z dłoni wprost na kolczasty krzak róży i znikła gdzieś w jego gęstwinach. Ksiądz na lekcjach religii uczulał, że w dzień komunii świętej nie można popełnić żadnego grzechu, bo sakrament będzie nieważny. Jest więc rzeczą dość oczywistą, że od chwili, gdy żaba zniknęła mi z oczu, żyłem w przeświadczeniu, że Pan Bóg ekskomunikował mnie zaocznie, bez konsultacji z katechetą czy proboszczem. Do czasu drugiej spowiedzi, która miała miejsce jakiś rok później.
Do kościoła szedłem wtedy z ojcem, siąpił deszcz i było chłodno. Nie pamiętam dokładnie, dlaczego poszliśmy na mszę, ale chyba znów kazano nam wyznać grzechy z jakiejś okazji – może chodziło o spowiedź przed rocznicą komunii świętej. Całą drogę wyobrażałem sobie tę biedną żabę, która najpewniej wisi wciąż rozpięta na kolcach róży jak Chrystus butwiejący na krzyżu. I której nie potrafiłem pomóc. Judeochrześcijańska symbolika jest jednak mocno nekrofilska i to bardzo silnie działa na wyobraźnię dziecka – dziś bez wahania mogę stwierdzić, że to chrześcijaństwo jest ową cywilizacją śmierci, którą kapłani najchętniej widzieliby w zachodnich, zlaicyzowanych demokracjach. Stałem bardzo długo w kolejce do konfesjonału, bo zagonili tam tego dnia chyba całą szkołę, żeby każde dziecko mogło poupadlać się przed nieznanym sobie człowiekiem.
Kiedy w końcu nadeszła moja chwila, uklęknąłem, odbębniłem zapisaną na małej, przemyconej w zapoconej z nerwów dłoni kartce formułkę rozbiegową i zacząłem, najciszej, jak się dało, spowiadać się ze swojego żabobójstwa. Nie skończyłem nawet jednego zdania, kiedy starej daty ksiądz huknął na całą świątynię: „No co jest, gnojku!? Czego tak cicho gadasz? Czego się wstydzisz? Bóg i tak wszystko słyszy! Kontynuuj!”. Wyrwał mi tę kartkę, a mnie momentalnie ogarnął trudny do opisania wstyd. Wrzask. Wulgarne inwektywy. Wszystko to wobec ośmiolatka. Wśród tylu ludzi. Byłem tak wstrząśnięty, że pospiesznie i losowo wymieniłem jakieś dwa grzechy, facet wykonał ręką gest krzyża i pobiegłem z płaczem do taty. Ojciec, który był świadkiem całej sytuacji, miał wtedy minę, jakby chciał spuścić łomot temu gburzysku. To zresztą zazwyczaj spotyka ludzi, którzy umyślnie skrzywdzili dziecko i zostali przyłapani na gorącym uczynku – ale w takich chwilach księża są nietykalni. Rodzice jakiś czas później poszli złożyć skargę na tego sędziwego chama w kancelarii parafialnej; pół roku później zmarł. To był pierwszy raz w życiu, kiedy cieszyłem się z czyjejś śmierci.
czytaj także
Nie można pominąć całego okresu edukacji bez choćby ustępu o przedmiocie zwanym religia. Katecheza sama w sobie była zmorą naszego pokolenia – pierwszego, które miało ją obowiązkowo. Osoby w moim wieku miały ją od 1993 do 2005 roku (religię wprowadzono do szkół w 1990 r.) – dwanaście długich lat. Żaden inny przedmiot nie jest „nauczany” przez cały okres edukacji, od początku szkoły podstawowej aż po klasę maturalną, poza językiem polskim, obcym i matematyką. Żaden też nie jest równie bezwartościowy – nie ma nic wspólnego z przekazywaniem wiedzy, jest czystą propagandą wprowadzoną do szkół na podstawie umowy konkordatowej.
Z podstawówki pamiętam raptem jednego księdza, który wydawał się normalny i nie biło od niego bufonadą. Ksiądz ten krótko po tym, jak opuściłem mury szkolne, zrezygnował z posługi, ożenił się i urodziły mu się dzieci. W gimnazjum obowiązkowym punktem był seans (niejeden zresztą) antyaborcyjnego produkcyjniaka pt. Niemy krzyk – przypuszczam, że bardzo wiele głosów sprzeciwu wobec aborcji z wyboru bierze się właśnie stąd, że ten film, którym kler katował nas w gimbazie, wrył się bardzo głęboko w nasze mózgi. Jeśli ktoś nie odrobił potem lekcji w postaci lektury o naukowym stanie wiedzy o przerywaniu ciąży, jeśli nie zrobił odtrutki – bardzo możliwe jest, że będzie do końca życia przekonany, że aborcja to wyciąganie płodu odkurzaczem, do czego ten propagandowy „dokument” z ponurych czasów Reagana skutecznie przekonywał. W liceum zaś dyrektorka stwierdziła, że nie będzie organizować etyki dla kilku osób, więc nie mieliśmy wyjścia – już wtedy zajęcia były układane w ten sposób, żeby religia wypadała w środku. Za brak obecności oczywiście groziły konsekwencje.
Pieniądze dla katechetów (w większości księży) płyną z państwowej kasy. To średnio 1,5 mld złotych rocznie. Dla porównania – Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy przez 27 lat istnienia zebrała ok. 1,1 mld złotych. W chwili kiedy piszę te słowa, całą Polskę obiegła wieść, że w jednej tylko dzielnicy Warszawy, na Ursynowie, rodzice od września do listopada wypisali ponad trzysta dzieci z zajęć z księżmi. Równocześnie, nie przejmując się nieciekawymi dla przyszłości tych zajęć szkolnych trendami, Ministerstwo Edukacji Narodowej pracuje nad tym, żeby uczniowie i uczennice mogli zdawać przedmiot „religia” na maturze. Tylko gdzie się im te wyniki przydadzą, skoro tak katolickie uczelnie, jak i seminaria zaliczają rokrocznie coraz większe spadki, jeśli idzie o zainteresowanych?
Co nas, młodych, pcha do buntu? Między innymi wasza bogoojczyźniana szkoła
czytaj także
Następne wspomnienie to już w zasadzie rozłąka – potwierdzę ją formalnie kilkanaście lat później, na kilka miesięcy przed końcem studiów. Kiedy jednak miałem mniej więcej dwanaście lat, byłem w szóstej klasie podstawówki i zapuszczałem włosy, gdyż podobnie jak wielu moich rówieśników zacząłem zapoznawać się z rockiem. Miałem w tym czasie na chacie pożyczoną od starszej kumpeli kasetę wideo z ponagrywanymi gotyckimi klipami, którą katowałem wielokrotnie na ledwo zipiącym odtwarzaczu VHS. Mięta, którą czułem do gotyckiego rocka, sprawiła, że postanowiłem wybrać się na coś, co nazywało się „roraty”. Najważniejsze w nich było to, że msze odbywały połowicznie po ciemku – zapalało się wtedy lampiony i odmawiało pod nosem jakieś modlitwy. Klimat całkiem mroczny, przyznacie. Pech chciał, że drugiego lub trzeciego razu, kiedy się pojawiłem na tym specyficznym nabożeństwie, prowadzący je ksiądz chciał wtrącić swoje parę groszy do słów liturgii i zaczął pastwić się nad muzyką rockową: że bezbożnicy, że świętokradcy, że Beatlesi puszczani od tyłu to słowa samego diabła. Tego było już za wiele; czara goryczy się przelała. Wcześniej Kościół krzywdził mnie, teraz mówił brednie o moich idolach. Nie doczekałem finału nabożeństwa. Ulotniłem się krótko przed końcem, żeby przetrawić wzbierającą się w środku złość. I nie pojawiłem się już nigdy więcej w kościele z własnej woli.
Do bierzmowania w zasadzie nas już zmuszano: presja szkoły, katechetów, rodziców (któż z nas nie słyszał nigdy tego „no i jak to będzie wyglądało?” albo „jak ci nie będzie wstyd przy innych?”). Razem z mnóstwem rówieśników mieliśmy to kompletnie w dupie, ale grożono nam, że bez tego nikt nam nie da ślubu. Nie planowałem specjalnie kościelnej ceremonii, więc przeszedłem przez całą procedurę tylko z uwagi na rodziców – nie chciałem, żeby wredni ludzie w małym, skołtuniałym miasteczku gadali im za plecami, że ten ich kudłaty syn to szatanista jakiś.
Poza tym dość żenującym doświadczeniem jedyne wspomnienie związane z Kościołem w tym czasie, zresztą bardzo miłe, to tzw. grupy różańcowe – chodziło się raz na jakiś czas do takiej salki w przyziemiach plebanii, siadało w kółku jak anonimowi alkoholicy i gadało o jakichś andronach. Robiliśmy to po to, żeby mieć refundowany koszt wyjazdów w góry. Osobiście miałem też w tym swój interes: podkochiwałem się w jednej z dziewczyn, która tam uczęszczała, więc w trakcie cotygodniowych spotkań mogłem patrzeć na nią, póki się nie zorientowała, co owocowało momentalnym wykwitem rumieńców na twarzy. A podczas wycieczek z księdzem, jak je nazywaliśmy, czyli nagród za partycypowanie w tych tajnych kompletach, nauczyłem się pić alkohol i palić papierosy. Każdego dnia na wyjeździe msze były tylko przed śniadaniem – za każdym razem schodziłem na nie ze strasznym kacem.
Teraz mogłaby być dłuższa pauza, bo niby studia to czas już całkowicie poza Kościołem i bez żadnych urojeń na temat istnienia „siły wyższej” – i to mimo że dopiero w tym okresie po raz pierwszy wziąłem do ręki Biblię, czytałem też sporo literatury, której stelażem były wierzenia judeochrześcijańskie, a kilka razy wpadły mi nawet w ręce teksty stricte religioznawcze. Teoretycznie mógłbym więc przez zgłębienie pewnego zasobu wiedzy zyskać nawet jakiś szacunek do Kościoła. W praktyce jednak – była to niemal cała pierwsza dekada XXI wieku – mieliśmy wtedy serię afer pedofilskich, imperium medialne ojca Rydzyka rosło w siłę (pamiętam zdziwienie, jak na I roku studiów do listy kanałów na kablówce dołączyła TV TRWAM), a związek tronu z ołtarzem tylko się zacieśniał. Działy się też rzeczy autentycznie dziwne, które nie w pełni rozumiałem, ale o których inicjowanie podejrzewałem oczywiście Kościół: pierwsze Marsze Niepodległości, legendarne heilowanie członków Młodzieży Wszechpolskiej czy usunięcie z listy lektur Gombrowicza przez dzisiejszego męczennika KOD-u, a wtedy znanego głównie z fanatyzmu religijnego ministra edukacji Romana Giertycha. Lecz najgorsze było to, że Kościół cały czas, z radia, gazet czy telewizora mówił nam, jak żyć – a przecież wszyscy: młodzi, starzy, wierzący i niewierzący wiedzieliśmy już wtedy, ile kler sam ma za uszami. Trudno było przejść obojętnie wobec tej buty, porażającej skali przestępstw, afer i przekrętów, które niby wstrząsały opinią publiczną, ale z drugiej strony nie spowodowały masowego występowania rodaczek i rodaków z coraz bardziej skompromitowanej instytucji. W tej sytuacji podjęliśmy z przyjacielem trzeźwą decyzję.
Zakonnica, która przyjęła nas w kancelarii parafialnej, aż się zdziwiła: „Apostazja?! Ha, nikt tego nie robił chyba z dziesięć lat u nas”, po czym zerknęła na nas wzrokiem, który mówił jedno: „jesteście straceni”. Wtedy były jeszcze inne zasady wypisu z instytucji i musieliśmy mieć dwóch świadków, a proboszcz parafii, w której otrzymało się chrzest, mógł wyznaczyć dowolny czas na zastanowienie się, czy nasza decyzja jest ostateczna. Po owym czasie, jeśli nadal stało się twardo na swoim, nie miał innego wyjścia niż wysłać akt chrztu do kurii z żądaniem jego unieważnienia (według Watykanu apostazja jest równoznaczna z ekskomuniką: Kościół przez to próbuje zastraszać wszystkich, którzy nie chcą mieć z nim nic do czynienia, że fundują sami sobie wieczność w piekle). W naszym przypadku było jednak inaczej: po pierwsze proboszcz (ten sam, który rzekomo molestował kleryków) zażądał od nas, by jednym z dwójki świadków było któreś z naszych rodziców, co było niezgodne z zapisami watykańskimi. Po drugie, po krótkich rozmowach z nami w cztery oczy (było jasne, że po dwóch tygodniach, które nam dał na możliwość anulowania decyzji, nie zmieniliśmy zdania) zaszantażował naszych rodziców – co było już jawnym skandalem. Ojciec, który nie miał z moją decyzją najmniejszych problemów, usłyszał, że to się odbije na ocenach mojej siostry, która wtedy jeszcze studiowała na katolickiej uczelni, a rodzicielce przyjaciela dostało się za bycie „wyrodną matką”. Efekt był oczywiście odwrotny: rodzice po takich próbach szantażu sami zagonili nas z powrotem do kancelarii, mówiąc, żebyśmy jak najszybciej podpisywali te papiery, bo żadne z nas nie miało zamiaru zostawać tam ani chwili dłużej. Piwo, na które poszliśmy wspólnie po wszystkim, smakowało najlepiej na świecie.
Dziś apostazja to często googlowany w Polsce temat. Z Kościoła występują ludzie w każdym przedziale wiekowym: studenci, młode matki, faceci po czterdziestce, jak i seniorzy na emeryturze, którzy przyznają otwarcie, że zbyt długo zwlekali z tym krokiem. Czynnikiem zapalnym był oczywiście wyrok TK dotyczący niemal całkowitego zakazu aborcji, za który kler dziękował, w samozadowoleniu, zapominając, że zakręca sobie w ten sposób pętlę na szyi. Potem poszło już lawinowo: publikacja watykańskiego raportu o Theodorze McCarricku, kłamstwa Stanisława Dziwisza na antenie jednej z największych telewizji, mierzenie bronią palną przez czernikowskiego proboszcza do strajkujących kobiet czy wreszcie ujawnienie faktu, iż polski papież wiedział o kompletnej degrengoladzie w organizacji, której szefował, ale nic z tym faktem nie zrobił – dziś niemal nie ma dnia, żeby Kościół nie zaliczał spektakularnej wpadki, jednej za drugą. Spowodowało to wzmożone zainteresowanie apostazją – żeby ocenić w pełni skalę tego ruchu, trzeba będzie zerknąć na liczby wypisanych z perspektywy czasu. Jednak już dziś ze swoich „ksiąg wyjścia” ludzie chwalą się masowo w mediach społecznościowych; na Facebooku powstały m.in. grupa „Apostazja 2020” czy wydarzenie „Wystąp na święta z Kościoła”, gdzie w sumie kilkanaście tysięcy osób radzi się, jak opuścić Kościół bez większych problemów – bo kler oczywiście w żadnym razie owieczkom opuszczającym stado nie chce pomóc.
czytaj także
Wszystkich tych przytoczonych przeze mnie upokarzających i traumatycznych doświadczeń było trochę więcej; jasne, że zdaję sobie sprawę, że mnóstwo ludzi ma znacznie gorsze przejścia – wspomnienie tak przykre, że nie chce ich przywoływać, a co dopiero o nich mówić. Jednak dla mnóstwa osób, które wychowywały się w dość ponurych latach 90., Kościół od samego początku był instytucją wzbudzającą niesmak i niepokój – ci charakterystyczni księża, zawsze patrzący na ciebie z góry; te szalone zakonnice, które zamiast odpowiadać na dręczące nas pytania, zamykały dyskusję i intonowały oazowe piosenki… Od większości duchownych można było poczuć względem siebie tylko jedno: wyższość i pogardę – im starszy klecha i wyżej postawiony, tym bardziej się nosił ze swoim jestestwem. Nie mam powodu sądzić, żeby coś się w tej materii zmieniło; nie licząc ewenementu, którym jest prymas Wojciech Polak, przeważająca część purpuratów ma tę samą twarz, która w dzieciństwie nauczyła moje pokolenie odrazy do Kościoła.
W jakich jeszcze dziedzinach Kościół nas kształcił? Był niedościgły w uczeniu dwójmyślenia, bierności poznawczej, wychowywał w otępieniu, powodował u mniej krytycznych słuchaczy wysoki wzrost uprzedzeń. Część nas, pozbawiona choćby sceptycyzmu, nieostrożna, nienauczona wątpić, a także przymuszana przez rodzinę do bezkrytycznego, służalczego i czołobitnego stosunku do Kościoła, to dzisiejsi rekruci Straży Narodowej, uczestnicy Marszów Życia, Rycerze Chrystusa czy umowne „rodziny z dziećmi” paradujące w czasie Marszów Niepodległości.
Można jednak tego uniknąć dla przyszłych pokoleń: wystarczy nie zapisywać nowo narodzonych, nieświadomych niczego dzieci w poczet ochrzczonych. W dalszej kolejności dać im wybór, czy chcą uczestniczyć w katechezie, uczulając ich jednak, że to nie będzie miało nic wspólnego z przyswajaniem wiedzy. To wyjście dla tych, którzy planują potomstwo. Jeśli chcemy jednak zmniejszyć wpływ Kościoła na życie zwykłych osób, utemperować jego polityczne zapędy i stanąć w obronie wszystkich osób przez niego szykanowanych – najlepszą drogą jest apostazja. Wyjście formalne, na ich zasadach. Z koniecznością stanięcia twarzą w twarz z klerem. Z możliwością wyrażenia nie tylko pisemnej, ale i werbalnej niezgody na to, jak Kościół krzywdzi ludzi. Spojrzeniem im w oczy po raz ostatni.
Przy ciężkiej do ocenienia skali przewin polskiego Kościoła apostazja nie jest już tylko aktem buntu; nie jest nawet wyłącznie wyrazem solidarności z pokrzywdzonymi przez tę instytucję osobami. Po tym wszystkim, co działo się i dzieje w Kościele, wypisanie się z niego jest zwykłym aktem przyzwoitości.
**
Jacek Dziduszko – dziennikarz i animator kultury. Prezes DKF „Maciste”. Autor cyklu pokazów filmów eksploatacji, „Pora Zwyrola”, który czeka na lepsze czasy. Współautor Encyklopedii kina (2010) i tomu Czuli barbarzyńcy. O kulturze czeskiej w XX wieku (2013). Publikował m.in. w „Kinie”, „K MAG-u”, Wirtualnej Polsce, Onecie, Interii, Dwutygodniku, Krytyce Politycznej.