W liberalnej publicystyce czuć wyraźnie gorycz i poczucie krzywdy. Polska gospodarka nie powinna rosnąć, a rośnie. Program 500+ powinien był zatopić budżet – a nie zatapia. Kapitał powinien uciekać przed autorytarnym PiS – a nie ucieka. Liberałowie przyglądają się swojej przegranej z osłupieniem i niedowierzaniem. Warto im pomóc zrozumieć, co się stało.
„Bieżąca sytuacja może być dobra, a polityka gospodarcza zła, bo zło ujawnia się po pewnym czasie, a zewnętrzna koniunktura je maskuje, np. Argentyna” – napisał na Twitterze Leszek Balcerowicz 14 października. Była to reakcja na doskonałe wyniki gospodarcze, które notuje Polska pod rządami PiS, i zarazem manifestacja całkowitej bezsilności. Według Balcerowicza – i liberałów z jego pokolenia, ojców i matek transformacji gospodarczej – każdy program socjalny, który lubią nazywać „rozdawnictwem”, odbija się społeczeństwu czkawką. To tylko kwestia czasu.
Bieżąca sytuacja gosp.może być dobra, a polityka gosp. zła,bo zło ujawnia się po pewnym czasie,a zewn. koniunktura je maskuje,np Argent.
— Leszek Balcerowicz (@LBalcerowicz) October 14, 2017
Kłopot liberałów polega nie tylko na tym, że rzeczywistość uparcie zachowuje się na przekór ich przewidywaniom, ale także na tym, że nikt ich już nie traktuje poważnie. Znaleźli się dokładnie w takiej samej sytuacji, w jakiej byli obrońcy socjalizmu, ale i po prostu krytycy realnego kapitalizmu w latach 90. – nie słuchani, traktowani z góry, wyśmiewani jako epigoni i wstecznicy, którzy rozminęli się z duchem dziejów. Taki był los chociażby prof. Tadeusza Kowalika w pierwszych dwóch dekadach transformacji. Wtedy to liberałowie byli górą: to ich była dominująca narracja, więc brutalność przychodziła im łatwo. Teraz i narracja, i władza wymknęły im się z rąk.
czytaj także
Dziś Balcerowicz jest głównie przedmiotem memów i okrutnych internetowych żartów. Nie traktuje go już nawet poważnie „Gazeta Wyborcza”. Ta sama „Wyborcza”, która stawiała Balcerowiczowi pomnik w latach 90.! Szymon Grela przeprowadził w niej (23 października) prosty test poglądów Balcerowicza, recenzując wybór jego tekstów: przez trzy dekady diagnozy Balcerowicza nie zmieniły się ani na jotę, chociaż świat zmienił się bardzo. „W całej książce próżno szukać problemu, który wydałby się autorowi złożony, niejednoznaczny, niedający się prosto rozwiązać. Dla Balcerowicza świat zawsze był i nadal jest prosty jak konstrukcja cepa” – pisał Grela. „U Balcerowicza jednostka i społeczeństwo są jedynie tłem lub narzędziem w pochodzie wzrostu gospodarczego ku wolności. Wszystkie sfery państwa i życia społecznego muszą zostać podporządkowane wzrostowi, bo nie ma nic poza tezą, że wzrost gospodarczy jest równy dobru”.
Cóż za odrzucenie! Nic dziwnego, że w publicystyce nielicznych epigonów obozu liberalnego – których ostańce pozostały jeszcze w paru gazetach – czuć wyraźnie gorycz i poczucie krzywdy. „I tak mamy rację, zobaczycie!” – wygrażają bezsilnie oponentom i rzeczywistości. Polska gospodarka nie powinna rosnąć, a rośnie. („To się musi skończyć!”). Program 500+ powinien był zatopić budżet – a nie zatapia. („Tylko poczekajcie”!). Liberałowie przyglądają się temu z osłupieniem i niedowierzaniem.
Dziś są przegranymi i nie rozumieją, dlaczego przegrali. Byłoby łatwo w tym miejscu uciec w Schadenfreude i załączyć parę żartów z najbardziej kuriozalnych produkcji Janusza Majcherka czy Wojciecha Maziarskiego (niemal każdy ich tekst wzbudza w internecie nie tyle nawet niechęć, ile salwy śmiechu). Kopanie przegranych jest jednak brzydkie i nazbyt łatwe. Spróbujmy im lepiej wyjaśnić, czemu stracili rząd dusz. Jeśli doktrynie przeczą fakty…
Pierwszym i głównym grzechem był dogmatyzm. Wielkie prądy ideowe przechodzą zwykle przez te same fazy rozwoju: w młodości stawiają obrazoburcze i wywrotowe diagnozy; w wieku dojrzałym stają się dominującą doktryną; wreszcie w okresie starczym kostnieją w dogmat i stają się poletkiem uprawianym przez epigonów, którzy dbają głównie o doktrynalną czystość. W tej ostatniej fazie ideologia przeradza się w zbiór z nabożeństwem wygłaszanych komunałów („niskie podatki zawsze są lepsze”, „wydatki socjalne są złe”). Równocześnie z przejęciem kontroli nad ideologią przez epigonów traci ona związek z rzeczywistością i umiejętność dostosowania się do zmieniającego się świata.
Pierwszym i głównym grzechem był dogmatyzm.
Stąd też płynie frustracja i niechęć wobec rzeczywistości, która nie zgadza się z doktryną. Dogmatycy walczą z dysonansem poznawczym odrzucając fakty. Istnieje uderzające podobieństwo pomiędzy nielicznymi obrońcami tzw. realnego socjalizmu w latach 70. i liberałami dzisiaj. I jedni, i drudzy przeżywali tę samą frustrację: „moja doktryna powinna się sprawdzać, ale się nie sprawdza”. I jedni, i drudzy za niepowodzenia systemu winili ludzi, a nie system. Kiedyś w PRL narzekano na złą etykę pracy, która miała być przeszkodą na drodze do sprawnie działającego socjalizmu. Dziś liberałowie narzekają na leniwych i roszczeniowych współobywateli, którzy głosują na populistów i cieszą się z 500+. To dokładnie taka sama reakcja – i takie samo zaślepienie.
O ile sam dogmatyzm jest pewną dyspozycją charakteru – niektórzy ludzie po prostu mają do niego skłonności – to sednem intelektualnego błędu, który zgubił liberałów, było utożsamienie kapitalizmu z wolnością. W klasycznym liberalizmie Johna Stuarta Milla (i jego następców) chodzi o wolność i autonomię jednostki, a nie o wolny rynek. To fundamentalna różnica. Zarówno Mill, jak i XIX-wieczni liberałowie często byli podejrzliwi wobec kapitalizmu: cenili wolność gospodarczą (jako jedną ze sfer ludzkiej wolności), ale dostrzegali, że kapitalizm często tworzy opresyjne relacje społeczne. Źródłem ucisku nie może być nie tylko państwo.
czytaj także
To nie jest bynajmniej rewolucyjna obserwacja: pisał o tym w 2013 roku w poruszającym eseju jeden z najwybitniejszych polskich intelektualistów, Andrzej Walicki. Nie przebierał w słowach, nazywając utożsamienie kapitalizmu z wolnością „neoliberalną kontrrewolucją”. Wolnorynkowi doktrynerzy przejęli, jego zdaniem i znieprawili liberalizm, robiąc z niego ideologiczne narzędzie apoteozy wolnego rynku. W ten sposób stali się naprawdę rzecznikami opresji – tylko nowej i mniej widocznej niż jawna opresja realnego socjalizmu.
Liberał zawsze ma rację
Drugim grzechem – może typowym dla doktryn na wznoszącej fali dziejowej – była arogancja, przejawiająca się w przekonaniu o „końcu historii”. Nie ma lepszej drogi do powszechnego dobrobytu – twierdzili liberałowie w latach 90. – niż maksymalna wolność rynkowa i polityczna demokracja. Nie ma też demokracji bez kapitalizmu.
Pogląd o braku alternatywy wobec tak definiowanego demoliberalizmu był intelektualną nowością. Jeszcze w latach 60. powszechnie uważano, że na świecie mogą współistnieć różne systemy polityczne i gospodarcze, z których każdy ma swoje wady i zalety. W latach 90. pisano już i mówiono o „końcu utopii”, co w praktyce oznaczało, że nie ma alternatywy dla globalnego kapitalizmu (i demokracji, ale one w tej opowieści były one strukturalnie związane).
Tymczasem już w tych samych latach 90. widać było doskonale, że to przekonanie nie wytrzymuje konfrontacji z realiami. Największym wydarzeniem w gospodarczej historii świata ostatnich trzech dekad okazał się gigantyczny awans Chin –– z ubogiego kraju na marginesie światowej gospodarki do roli „fabryki świata”, pełnionej wcześniej przez Wielką Brytanię, a potem USA. Ten awans wiązał się z bezprecedensowym w historii pod względem tempa i skali wzrostem poziomu życia miliarda ludzi z okładem. Liberalni politolodzy na Zachodzie komentowali wówczas, że reżim chiński musi się zdemokratyzować – albo nastąpi w tym kraju kryzys gospodarczy – ponieważ nie jest możliwe, aby jakiekolwiek państwo uzyskało status wiodącej gospodarki świata nie będąc liberalną demokracją. Po dekadach takich prognoz chiński reżim trzyma się doskonale, a kraj gospodarczo jest już drugą (lub pierwszą, według niektórych szacunków) światową potęgą. To Zachód ma problem, nie Chiny, a na tle administracji Trumpa czy rządów Theresy May w Wielkiej Brytanii chińska oligarchia wygląda dziś jak oaza rozsądku, odpowiedzialności i kompetencji – i piszę to z zerową sympatią dla chińskiego reżimu.
Przez ostatnie trzy dekady wzrost gospodarczy w sercu liberalnego Zachodu był anemiczny. Gorzej: płace realne stały w miejscu przez dwa dziesięciolecia, a w USA są na poziomie lat 70. W 2007 roku puentę dopisał gigantyczny kryzys, wywołany spekulacją wynalezionymi na wolnym rynku nowymi instrumentami finansowymi.
Takie spekulacyjne kryzysy nie były niczym nowym w historii kapitalizmu. Przeciwnie, towarzyszyły mu od samego początku. Mimo to liberałowie – i Balcerowicz jest tutaj dobrym przykładem – napisali historię kryzysu na nowo, wbrew faktom obwiniając za jego wybuch państwo, podczas gdy naprawdę winne było rozluźnienie przez kolejne amerykańskie administracje kontroli nad rynkami finansowymi. I tym razem zachowali się jak budowniczowie realnego socjalizmu: uznali, że jeśli fakty nie zgadzają się z doktryną, to tym gorzej dla faktów.
czytaj także
Zamiast adaptować swe tezy do realiów, liberałowie wolą dbać o dogmatyczną czystość. Kiedy Dominika Wielowieyska z „Gazety Wyborczej” napisała, że program 500+ jednak ma ogromne zalety, spotkała się z ostrą odprawą swoich niegdysiejszych autorytetów. Powinna tymczasem usłyszeć komplementy: publiczne przyznanie się do błędu wymaga cywilnej odwagi i rzadko się dziś zdarza. Przyznał się do niego także Aleksander Kwaśniewski, tłumacząc się z zadziwiającą szczerością ze swojego oportunizmu. Pytany przez „Business Insider” o błędy transformacji odpowiedział: „Oczywiście późniejszy neoliberalizm jak każda idea miał swój początek, okres wzlotów i sukcesów oraz etap upadku. My się jedynie podłączyliśmy pod ten nurt w fazie raczej schyłkowej. Zresztą z sukcesami, których zazdrości nam świat do dzisiaj. Ale uzasadnione są zarzuty wobec neoliberalizmu, a szczególnie instytucji i osób, które wywołały kryzys finansowy w 2008 r., a którego konsekwencją są dramatyczne nierówności dochodowe, nieufność wobec instytucji wolnorynkowych, bezrobocie wśród młodych i ludzie na skraju ubóstwa i bez perspektyw”.
Ratingom autokracja nie szkodzi
Na polskim podwórku sprawdzian liberalnej doktryny przyniosły rządy PiS. Być może czytelnik tego tekstu pamięta jeszcze komentarze do obniżek międzynarodowych ratingów kredytowych Polski, do których dochodziło wkrótce po objęciu władzy przez partię Kaczyńskiego. Przezierała z nich źle ukrywana nadzieja, że globalny wolny rynek wymierzy Polsce karę za naruszanie reguł demokracji przez nową władzę – karząc Polaków za niesłuszny polityczny wybór. Za demontaż Trybunału Konstytucyjnego zapłacimy odpływem kapitału, spadkiem kursu złotówki, zniechęceniem zagranicznych inwestorów, itp.
czytaj także
Szybko jednak okazało się, że globalny kapitalizm ma głęboko w nosie stan demokracji w Polsce – jeśli tylko warunki robienia u nas biznesu się nie pogorszą. Na razie rynki uznały, że rząd PiS nie grozi ich interesom (chociaż spadek udziału inwestycji w PKB, dziś będącego na najniższym poziomie od 1996 roku, daje powody do niepokoju; nie wiemy jednak, na ile ma on polityczne podłoże). Złotówka ma się doskonale, inwestycje do Polski płyną, płace rosną, bezrobocie spada: koniunktura sprzyja autokratom z PiS. 6 maja stołeczna „Wyborcza” pisała o nowych inwestycjach w stolicy: w ciągu kilku lat ma powstać w centrum 13 wieżowców, w tym – być może – siedziba banku Goldman Sachs, który po Brexicie rozważa przeniesienie części działalności z Londynu. „Jak kolejne kolce wbijają się w centrum miasta następne biurowe wieże. I wciąż nie widać końca tego boomu. Warszawskimi biurowcami interesują się dziś także największe globalne instytucje, które rozważają wyprowadzkę z Londynu w związku z Brexitem” – entuzjazmował się dziennikarz. Trudno o lepszy przykład zaufania światowego kapitału do nowej władzy.
Te wszystkie informacje są dla naszych liberałów – ukształtowanych przez intelektualny klimat lat 90. – przykrą niespodzianką, którą usilnie próbują zamilczeć albo zracjonalizować. Naiwnie wierzyli, że kapitalizm jest organicznie związany z demokracją, a odejście od demokratycznych reguł w Polsce spowoduje gospodarcze załamanie. Tymczasem dzisiejsze autokracje wiedzą jak grać razem z globalnym kapitalizmem, którego nie obchodzą polityczne wolności obywateli w krajach, w których operuje. Oczywiście można twierdzić – jak robią to liberałowie – że autokracja doprowadzi u nas „nieuchronnie” w przyszłości do degeneracji instytucji państwa, które są niezbędne dla nowoczesnego kapitalizmu. Tego nie sposób wykluczyć, chociaż na razie nic na to nie wskazuje. Co gorsza, może się okazać, że rząd PiS okaże się nie gorszym opiekunem gospodarki od liberałów z PO, których rządy – powiedzmy sobie to szczerze – nie były przecież świątynią kompetencji i dobrego zarządzania. To byłaby dopiero niespodzianka! Znamy na świecie przykłady reżimów niedemokratycznych, które z kapitalizmem radziły sobie świetnie przez dekady.
Liberalizm 2.0.?
Liberalizm jest potężną i niesłychanie nośną doktryną – bo wolność to wielka i atrakcyjna idea. Pojawi się pewnie niedługo nowe pokolenie liberałów, którzy przemyślą na nowo swoje ideały i będą mniej bezkrytyczni wobec wolnego rynku. Wrócą do czytania klasyków. Odstawią ideologów czasów słusznie minionych – Friedricha von Hayeka, Miltona Friedmana – na zakurzoną półkę gdzieś w mrocznym zakątku biblioteki, tuż obok Lenina i Mao.
Warunek powrotu jest jednak jasny: liberalizm musi postawić świeżą diagnozę społeczną rzeczywistości i pokazać, że odzyskał zdolność do refleksji, a zamiast powtarzać tylko stare zaklęcia. Musi pokazać propozycję odpowiedzi na najważniejsze problemy współczesności – takie jak wzrost nierówności społecznych – a nie toczyć po raz kolejny wygranej w latach 70. wojny z państwowym socjalizmem. Nie, powtarzanie że „przypływ podnosi wszystkie łodzie” – czyli że wzrost gospodarczy podnosi poziom życia wszystkich – się już nie liczy. Bo niemal wszyscy już wiedzą, że to fałsz. Pora, żeby liberałowie też to zrozumieli.
Zostawmy im też czas na refleksję. Mieli już swoje dobre lata. Dzisiaj możemy śmiać się z komunałów Balcerowicza. Dlaczego nie? Śmiech, jak wiadomo, wyzwala.