Wystarczy kilka godzin analizy polskiej debaty publicznej, by się przekonać, którą mniejszość Polki i Polacy uważają za najbardziej u nas ciemiężoną. To oczywiście drobni przedsiębiorcy, którzy nad Wisłą są rzekomo tak dyskryminowani, że należałoby chyba zorganizować im jakąś akcję afirmacyjną.
Lista krzywd i okropieństw, które ich spotykają na co dzień, jest tak długa, że czarni niewolnicy w dawnych USA wydają się na ich tle uprzywilejowani. Polscy przedsiębiorcy są bowiem strzyżeni do gołej skóry przez organy podatkowe i ZUS, nieustannie poddawani poniżającym kontrolom podatkowym, muszą też stawiać czoła absurdalnie wysokim kosztom pracy.
Wszystko to razem sprawia, że polscy przedsiębiorcy balansują rzekomo na granicy skrajnego ubóstwa, jeśli nie fizycznego wyniszczenia. A mimo to są kołem zamachowym polskiej gospodarki, dając pracę milionom obywateli, oferując konsumentom dobra najwyższej jakości i pracując od świtu do zmierzchu. Sytuacja przedsiębiorców w Polsce wygląda na tak trudną, że aż dziw bierze, dlaczego ktokolwiek w ogóle się decyduje podjąć działalność gospodarczą.
czytaj także
W kolejce do kaźni
Ostatnio dyskutowaną niegodziwością wymierzoną w osoby fizyczne prowadzące działalność gospodarczą jest zapowiadany przez Ministerstwo Finansów „test przedsiębiorcy”. Nieludzcy biurokraci mieliby zza biurek decydować, kto jest autentycznym przedsiębiorcą, a kto go jedynie udaje. I tu powinien zapalić się sygnał ostrzegawczy. Skoro przedsiębiorcy są tak w Polsce ciemiężeni, to chyba dobrze, że urzędnicy MF chcą wyciągać z tego nieszczęsnego stanu poszczególnych obywateli, prawda? W końcu niejeden i niejedna dostanie okazję, by opuścić najbardziej prześladowaną grupę w kraju. Skoro prawdziwa jest narracja, według której przedsiębiorcy w Polsce przeżywają nieustanny koszmar, to powinni się ustawiać w długich kolejkach przed Ministerstwem Finansów, prosząc urzędników, by to ich wybrano do grona szczęściarzy, którzy nie przejdą testu. Jeśli jednak „test przedsiębiorcy” wywołał wśród zainteresowanych taki popłoch, to najwyraźniej nie jest im tak źle, jak codziennie nas przekonują.
Według danych GUS 7 procent Polek i Polaków prowadzących działalność gospodarczą wykonuje zlecenia tylko od jednego podmiotu. Prawdopodobnie zatem są oni zwykłymi pracownikami, którzy przeszli z różnych względów na samozatrudnienie, choć rodzaj ich aktywności zawodowej nie przypomina wcale działalności przedsiębiorstwa. 7 procent to może się wydawać niewiele, trzeba jednak pamiętać, że liczba samozatrudnionych w Polsce jest tak duża, że ten niewielki odsetek oznacza w liczbach bezwzględnych ok. 150 tys. osób.
Samozatrudnieni stanowią w Polsce aż 20 proc. wszystkich pracujących, co jest trzecim najwyższym wynikiem w UE – wyprzedzają nas tylko Włosi i Grecy. W Niemczech i na Węgrzech jest ich proporcjonalnie dwa razy mniej. A skoro co piąty pracujący Polak decyduje się na prowadzenie samodzielnej działalności gospodarczej, to najwyraźniej nie jest to niekorzystna forma aktywności. W końcu większość z nich nie została przymuszona do założenia firmy, a przynajmniej nie ci, którzy teraz gardłują z powodu „testu przedsiębiorcy”. Kiedyś można było mówić o własnej firmie jako alternatywie dla trudno dostępnych miejsc pracy, ale obecnie mamy nad Wisłą rekordowo niskie bezrobocie, a pracę tu zdobywają nawet Nepalczycy, w momencie przyjazdu niepotrafiący powiedzieć słowa po polsku. Mimo to odsetek samozatrudnionych od lat utrzymuje się na poziomie nieco ponad 20 proc.
Bajki o zachłannym ZUS-ie
Oczywiście to wynik tego, że działalność gospodarcza jest w Polsce traktowana wyjątkowo preferencyjnie, zwłaszcza gdy chodzi o składki ZUS płacone przez przedsiębiorców. Tak, te same składki, które według dominującej narracji są największą zmorą przedsiębiorców, w istocie są największą zachętą do zostania jednym z nich. Są one wyliczane od podstawy wymiaru wynoszącej 60 proc. średniego wynagrodzenia (składka zdrowotna od 75 proc.), a więc już na pierwszy rzut oka nie są one specjalnie wysokie. Obecnie wynoszą około 1300 złotych miesięcznie i co roku są zmieniane zgodnie z wzrostem średniej krajowej. Wydawałoby się to oczywiste, a mimo to każdą coroczną podwyżkę obrońcy tej dyskryminowanej grupy nazywają „podwyżką podatków”. Co jest wierutną bzdurą, bo to nie stawki rosną procentowo, tylko dochody w Polsce – te pierwsze się nie zmieniają.
czytaj także
Inną kluczową zachętą jest podatek liniowy, który pozwala uniknąć drugiej stawki PIT wynoszącej 32 proc. po przekroczeniu progu dochodowego 85 tys. zł rocznie. Ryczałtowe składki oraz liniowy PIT sprawiają, że obciążenia podatkowo-składkowe przedsiębiorców procentowo spadają wraz z rosnącym dochodem. Pracownicy, stanowiący zdecydowaną większość aktywnych zawodowo obywateli, o takich preferencjach mogą jedynie pomarzyć. Tak więc o ile przedsiębiorca, który zarobił w 2016 roku 18 tys. zł, musiał przekazać do budżetu aż połowę dochodów (klin podatkowo-składkowy dla bardzo małych przedsiębiorców jest stosunkowo wysoki), o tyle ci zarabiający rocznie pół miliona odprowadzili jedynie niecałe 20 procent. Nic dziwnego zatem, że mamy w Polsce tylu „przedsiębiorców”, skoro fiskus traktuje ich tak łaskawie. Zdumiewające jest raczej to, że ośmielają się jeszcze narzekać.
Na liniowym PIT w 2016 r. było 518 tysięcy podatników. Ich przeciętny miesięczny dochód wynosił 21 (!) tysięcy złotych, a mediana nieco ponad 10 tys. zł. Korzystający z podatku liniowego stanowią aż 42 procent wszystkich osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą – są tam niemal wszyscy najzamożniejsi Polacy. Według danych podatkowych wśród 10 proc. najlepiej zarabiających niemal połowę stanowią przedsiębiorcy. Im wyższy decyl dochodowy, tym większy również odsetek przedsiębiorców – nic dziwnego, bo wraz ze wzrostem zarobków przejście na samozatrudnienie coraz bardziej się opłaca. Jeśli ktoś w Polsce zarabia więcej niż 10 tys. zł i nie przeszedł na samozatrudnienie, to w bardzo wielu przypadkach jest wysoko postawionym pracownikiem administracji publicznej i zwyczajnie nie może tego zrobić. Choć teoretycznie można sobie wyobrazić, że premier jakiegoś kraju jest na samozatrudnieniu, to na szczęście aż tak daleko jeszcze nie zaszliśmy.
czytaj także
Zakupy na firmę
Oczywiście preferencyjne opodatkowanie to niejedyna zachęta – kolejną jest możliwość odliczania kosztów. O ile pracownicy mogą odliczać jedynie nieco ponad 100 zł kosztów miesięcznie, nawet jeśli codziennie dojeżdżają do pracy autem 50 km w jedną stronę, to przedsiębiorcy odliczają wszystko, co tylko ma jakiś związek z ich przychodem. Albo i nie ma. Lekcje angielskiego? Proszę bardzo, jeśli tylko jest to „potrzebne do pracy”. Oczywiście najbardziej popularnym kosztem jest paliwo oraz nabycie samochodu. W ten sposób można zostać posiadaczem nowiutkiego BMW, nie tylko nie wydając nawet złotówki ze swych dochodów, ale jeszcze zmniejszając dzięki temu płacone podatki – w końcu odsetkowa część raty leasingowej oraz amortyzacja pojazdu (20 proc. wartości w skali roku) to także koszt. Nic więc dziwnego, że mamy w ostatnim czasie na polskich drogach wysyp aut marek premium, kosztujących często po kilkaset tysięcy złotych. Oczywiście nikt takich aut nie kupuje z oszczędności ani na raty, pracując na etacie. To leasingowane samochody przedsiębiorców, dla których są one ważną częścią comiesięcznych kosztów.
Polscy przedsiębiorcy masowo wrzucają też w koszty wydatki na konsumpcję prywatną. Słynne „wezmę to na firmę” to nic innego jak powszechny sposób nielegalnego omijania podatków, który nie spotyka się z żadnym potępieniem. Większość społeczeństwa nawet nie zdaje sobie sprawy, że to coś złego czy niezgodnego z prawem. Oczywiście, żywności raczej na fakturę się nie bierze, choć i to się zdarza w szczególnych przypadkach, ale elektronikę użytkową bez problemu. W końcu zawsze można wykazać, że jest ona potrzebna do pracy.
Co ciekawe, mediana dochodów wśród przedsiębiorców rozliczających się według skali podatkowej wynosi ledwie 2 tys. zł miesięcznie, a więc jest o ponad jedną trzecią niższa niż u pracowników. A mimo to poziom ubóstwa, który jest mierzony wydatkami, w 2016 roku wśród przedsiębiorców wynosił 2 procent, a wśród pracowników 4 procent. Jak to możliwe, skoro mediana zarobków pracowników była ponad tysiąc złotych wyższa? Po prostu przedsiębiorcy zaniżają swój dochód, finansując co się tylko da formalnie ze środków firmy.
Ale dlaczego skala tej optymalizacji jest tak duża wśród przedsiębiorców, skoro fiskus nieustannie ich kontroluje? No właśnie. Kontrole fiskusa to kolejny mit, który szerzą obrońcy uciśnionych przedsiębiorców. W 2017 roku urzędy skarbowe przeprowadziły 27 tys. kontroli (spadek o 20 tys. od 2015 roku). Tymczasem jednoosobowych przedsiębiorców jest w Polsce około dwóch milionów, a przecież bardzo duża część tych kontroli była prowadzona w spółkach. Żeby zostać skontrolowanym przez polskiego fiskusa, prowadząc działalność gospodarczą, trzeba mieć niezwykłego wręcz pecha albo omijać prawo podatkowe tak bezczelnie, że nawet dla wyjątkowo tolerancyjnej polskiej skarbówki będzie to już za dużo.
czytaj także
Przereklamowani bohaterowie
Polscy przedsiębiorcy narzekają też na rzekomo bardzo wysokie koszty pracy w Polsce. Jak powtarza często Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha, „praca w Polsce jest opodatkowana jak wódka”. Problem w tym, że według OECD całe opodatkowanie kosztów pracy, a więc łącznie ze składkami po stronie pracodawcy, wynosi niemal dokładnie tyle, ile wynosi średnia OECD. Koszty pracy obciążone są zdecydowanie wyższymi podatkami zarówno w Czechach, jak i na Słowacji i Węgrzech, o krajach północy Europy nie wspominając. Niższe niż w Polsce są już głównie w krajach anglosaskich, azjatyckich oraz latynoamerykańskich. Wśród należących do UE krajów Europy kontynentalnej mamy jedne z najniższych danin obciążających koszty pracy.
W debacie publicznej polscy drobni przedsiębiorcy są również określani jako motor polskiej gospodarki. To oni mają w pocie czoła wypracowywać większość polskiego PKB, tymczasem są strzyżeni dużo bardziej od przecenianych korporacji. To jednak również ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Małe firmy, czyli zatrudniające do 49 pracowników, stanowią grubo ponad 90 proc. wszystkich przedsiębiorstw działających w Polsce. Tymczasem wypracowują one ok. 30 proc. polskiego PKB. Za to prawie połowę wypracowują firmy duże, czyli zatrudniające powyżej 250 pracowników, choć stanowią one drobny ułamek wszystkich przedsiębiorstw w Polsce. W 2016 r. mikroprzedsiębiorstwa (mniejsze niż 10 pracowników) odpowiadały zaledwie za blisko 5 procent polskiego eksportu. Wpływ mikro- i małych przedsiębiorstw na polski PKB jest wyolbrzymiany niemal tak samo, jak liczba muzułmanów żyjących w Polsce.
Udział zysków przedsiębiorstw w ogólnej wartości dodanej wyniósł w Polsce w 2016 roku 50 procent. To 10 punktów procentowych więcej, niż wynosi średnia unijna. Ten wynik jest również efektem dużego odsetka przedsiębiorców w sile roboczej, ale nie mógłby być on tak wysoki, gdybyśmy byli krajem, w którym przedsiębiorcy są szczególnie ciemiężeni. Jak widać, narrację o prześladowaniu przedsiębiorców nad Wisłą można włożyć między baśnie, opowieści fantastyczne i spiskowe teorie. Ma ona tyle wspólnego z prawdą, co historie o Wielkiej Lechii albo teorie o lożach masońskich sterujących światem z ukrycia. W rzeczywistości przedsiębiorcy w Polsce nie tylko należą do najlepiej sytuowanej części społeczeństwa, ale korzystają też z najbardziej preferencyjnych w kraju rozwiązań podatkowych, a fiskus obchodzi się z nimi jak z jajkiem. Gdyby choć drobna część historii o prześladowaniu polskich przedsiębiorców była prawdziwa, Polska byłaby nieco lepszym miejscem.