Media ekonomiczne w Polsce tradycyjnie już straszą, że za podnoszenie ludziom najniższych wynagrodzeń „wszyscy zapłacimy” wyższymi cenami produktów na półkach. Kamil Fejfer wyjaśnia, dlaczego to bzdura (i dlaczego tak naprawdę chodzi o nowe SUV-y dla jakiegoś prezesa).
W połowie czerwca jak co roku rząd przedstawił propozycję nowej płacy minimalnej, która miałaby obowiązywać w 2022 roku. Najniższa płaca miałaby wzrosnąć z dzisiejszych 2800 zł brutto na 3000 zł brutto, czyli o 7,1 proc. Wzrosnąć miałaby również godzinówka z 18,30 na 19,60 zł.
Teraz propozycja trafi pod obrady Rady Dialogu Społecznego (czyli forum dyskusji między związkami zawodowymi a organizacjami pracodawców), która na ostateczne uzgodnienie minimalnej ma miesiąc. Jeżeli tak się nie stanie – co wcale nie jest rzadkim zjawiskiem – rząd we wrześniu sam podejmie decyzję w kwestii najmniejszego prawnie dopuszczalnego wynagrodzenia w przyszłym roku. Prawdopodobne jest więc, że przyszłoroczna płaca minimalna będzie tożsama z propozycją rządu.
W związku z tym wydarzeniem, jak co roku, pojawiły się głosy krytykujące podwyżkę.
czytaj także
Dzień świstaka
Jest to zresztą pewien rytuał, ponieważ płaca minimalna w Polsce jest podnoszona od początku transformacji niemal co roku (w zasadzie rośnie ona od 1956 roku, ale odwoływanie się do historii minionego systemu nie ma większego sensu). I co roku pojawiają się mniej lub bardziej apokaliptyczne wizje związane z wprowadzeniem regulacji. Następnie nadchodzi styczeń, przepisy odnoszące się do wyższego najniższego wynagrodzenia wchodzą w życie, nic się strasznego w gospodarce nie dzieje, po czym mamy do czynienia z ekonomiczną masową amnezją i w czerwcu (ustawowo 15 czerwca Rada Ministrów proponuje płacę minimalną na rok następny) dyskusje wybuchają na nowo.
Tym razem w „Forbesie” mogliśmy przeczytać złowrogi tytuł: „Nadmierny wzrost płacy minimalnej wpłynie na ceny. Za podwyżkę zapłacimy wszyscy”. Rozbierzmy tego „stracha” na czynniki pierwsze.
Najpierw zastanówmy się, w jaki sposób pensja minimalna mogłaby podwyższać ceny. Płaca minimalna nie może wpływać na ceny wszystkich produktów i usług, ponieważ musiałoby to oznaczać, że przy produkcji wszystkich produktów i usług pracują osoby zatrudnione na minimalnej (bo jakie znaczenie dla cen towarów produkowanych przez osoby zarabiające powyżej miałoby mieć najniższe dopuszczalne prawem wynagrodzenie?). Tak oczywiście nie jest.
Tylko część dóbr jest wytwarzana przy dużym udziale osób zatrudnionych na minimalnej krajowej. Zjawisko jest szczególnie nasilone np. w sektorach, gdzie występuje koncentracja osób zatrudnionych na minimalnej: w przetwórstwie przemysłowym, naprawie pojazdów czy gastronomii. I tylko (lub głównie) ceny tych towarów byłyby wrażliwych na podnoszenie płacy minimalnej.
Jednak jest tu kilka „ale”. Po pierwsze płaca to tylko część składowa finalnej ceny produktu. Istotne są również ceny surowców potrzebnych do wytworzenia danego dobra, gra popytu i podaży na rynku, ceny paliw, energii i tak dalej. Po drugie pracodawcy wiedzą nie tylko, że płaca minimalna wzrośnie w przyszłym roku, ale również, że wzrośnie w roku kolejnym i jeszcze następnym. A to powoduje, że mają (a przynajmniej powinni mieć) w swoje modele wkomponowane mechanizmy, które kompensowałyby wzrost najniższego wynagrodzenia.
W jaki sposób pracodawcy mieliby „amortyzować” wzrost płacy minimalnej? Na przykład przez inwestycję w automatyzację części produkcji, przez poszukiwanie tańszych komponentów do produkcji towaru albo przez zmianę modelu biznesowego. Ewentualnie przez tworzenie innego produktu bądź usługi mniej wrażliwej na wzrost płacy minimalnej.
Między innymi takimi czynnikami można tłumaczyć wyniki badania Jonathana Wadswortha, który przyglądając się wpływowi płacy minimalnej na ceny, nie odkrył głębokiego związku. Przynajmniej w krótkim okresie. W dłuższym – owszem, ceny usług hotelowych, jedzenia na wynos czy usług sprzątających (właśnie tam jest nadreprezentacja osób zatrudnionych na najniższych wynagrodzeniach) wzrastały szybciej niż w sektorach, gdzie nie dominowała płaca minimalna.
czytaj także
Słowo na „i”
W kontekście złowieszczego tytułu artykułu w „Forbesie” istnieje szersza kwestia. Tą kwestią jest po prostu inflacja. Czym ona jest? Najprościej rzecz ujmując, jest wskaźnikiem pokazującym nam, w jaki sposób zmieniły się ceny towarów i usług (a żeby być bardziej precyzyjnym, Główny Urząd Statystyczny ów wskaźnik nazywa „Wskaźnikiem cen towarów i usług konsumpcyjnych”; inflacja jest terminem potocznym).
Wyliczając inflację, GUS tworzy tzw. koszyki inflacyjne. Owe koszyki to zbiór dóbr, na które wydajemy swoje pieniądze. W skład koszyków wchodzą dosłownie tysiące towarów. Między innymi: chleb, mleko, wina, koszty utrzymania mieszkania, meble, sprzęt AGD, bilety do kina, woda gazowana, samochody, naczynia, benzyna, prąd, meble, buty, komputery, jedzenie w restauracjach, przejażdżki na stokach narciarskich, wypożyczanie rowerów wodnych. Dlaczego wymieniam aż tyle rzeczy (a są ich naprawdę tysiące)? Żeby było jasno widać, że tylko przy produkcji/dostarczaniu niektórych z nich w dużym stopniu uczestniczą osoby pracujące na płacy minimalnej. Reszta jest (niemal) zupełnie wolna od efektu podwyżki.
Jeżeli więc w koszyku mamy tysiące różnych dóbr i usług, a tylko przy produkcji niewielkiej części z nich uczestniczy sporo osób otrzymujących minimalną, to zmiany cen innych towarów dla inflacji mają większą „wagę”. Żeby było jaśniej: jeżeli drożeje serek homogenizowany (bo w jego produkcję jest zaangażowanych wiele osób pracujących na minimalnej), ale tanieje obuwie, komputery, meble, sushi i polędwica sopocka (bo przy produkcji i/lub sprzedaży tych dóbr nie ma zbyt wielu osób na minimalnej), to de facto nie zauważymy drożejącego serka. Podwyżka minimalnej nie wpływa w żaden sposób na nasz dobrostan.
No chyba że jemy tylko serek, myjemy się serkiem, do baku samochodu wlewamy serek; w skrócie, jeżeli serek jest bardzo dużą częścią naszego koszyka wydatków. Ale większość z nas serek je okazyjnie i nie zagospodarowuje on tak dużej części naszych dochodów.
czytaj także
Jak NIE robić dziennikarstwa ekonomicznego
Przypomnijmy, że płaca minimalna rośnie od ponad 30 lat niemal co roku. Tymczasem w ostatnich 20 latach inflacja podróżowała między 10 proc. (rok 2000) a deflacją (lata 2015 i 2016). Związek wzrostu minimalnej z inflacją jest więc, no cóż, umiarkowany, by nie powiedzieć, żaden. Lub dla bezpieczeństwa: niemal żaden.
To zresztą pokazuje, że twierdzenia, jakoby podwyżki płacy minimalnej były zjadane przez powodowane nią wzrosty cen to idiotyzm. Mało tego, płaca minimalna ze swojego założenia jest „antyinflacyjna”. Wzrosty najniższego wynagrodzenia są więc gwarantem, że minimalne pensje nie będą realnie spadać.
To oczywiście nie oznacza, że minimalna nie wpływa na ceny w ogóle. Z przedstawionego wyżej badania wynika zresztą, że może. Tylko że dosłownie każda regulacja ma swoje dobre strony i pewne koszty. I nie jest to zresztą cechą wyłącznie regulacji. Każda działalność podejmowana na rynku ma swoje plusy i minusy. Ważne jednak, żeby te pierwsze przeważyły nad tymi drugimi. To zresztą ogólna i mało kontrowersyjna zasada etyczna: lepiej robić rzeczy, które przynoszą więcej pożytku niż strat.
Ale to nie koniec. „Forbes” pisze, że za podwyżkę minimalnej zapłacimy wszyscy. Wiemy, że może (choć nie musi) być to prawdą. Ale prawdą jest również to, że możemy (ale nie musimy) płacić również za wszystkie podwyżki. Czy jest to argument przeciwko podwyżkom w ogóle? Czy przedsiębiorcy nie powinni dawać podwyżek pracownikom, ponieważ może to spowodować wzrost cen?
Jest jeszcze coś: ceny na półkach i ceny usług zawierają w sobie nie tylko płacę minimalną i podwyżki szeregowych pracowników. Zawierają również premie dla zarządów, gaże managerów i leasingowanie luksusowych samochodów firmowych. Magazyny biznesowe wam tego nie powiedzą, ale nie ma darmowych flot Range Roverów.