Gospodarka

Bogaci mieli czas na wymianę pieców. Dlaczego dopłacamy do ich węgla?

Dlaczego mamy dopłacać do ciepła zamożnym ludziom, którzy na własne życzenie wciąż palą szkodliwym węglem? Bardziej uzasadnione byłoby wsparcie mniej zamożnych użytkowników pieców gazowych, których czeka równie ciężka zima.

Kryzys energetyczny jeszcze nie zdążył sponiewierać gospodarki, a już okazał się szokiem dla polskiej klasy rządzącej. Politycy Zjednoczonej Prawicy miotają się od ściany do ściany, sprawiając wrażenie albo oszołomionych, albo niezorientowanych w sprawie. To zastanawiające, zważywszy na fakt, że od 24 lutego minęło już całkiem sporo czasu, a pierwsze dowody na zbliżające się problemy z surowcami energetycznymi mieliśmy już pod koniec zeszłego roku, gdy Rosja zaczęła manipulować cenami gazu.

Jak przetrwać szantaż Gazpromu

Nieporadność rządzących jest tym bardziej zdumiewająca, że Polska była przecież od początku głośnym zwolennikiem embarga na surowce ze wschodu – co samo w sobie jest oczywiście słuszne i chwalebne – trudno więc mówić o zaskoczeniu. Niestety, wcześniejsze zaniedbania i odkładanie transformacji energetycznej wystawią teraz Polsce słony rachunek, a przy okazji zmuszą rządzących do odkręcenia własnych głupich decyzji. Jak na razie jednak wciąż posługują się oni starym i „sprawdzonym” szablonem – skoro jest jakiś problem, należy przelać ludziom pieniądze i niech oni się już z nim bujają.

Trzy tysiące dla wszystkich

Rządzący początkowo chcieli zażegnać kryzys węglowy, wprowadzając coś na kształt ceny regulowanej. Zamierzali zapewnić gospodarstwom domowym zakup tony węgla w cenie niecałego tysiąca złotych, dopłacając każdemu sprzedawcy ponad drugie tyle. Problem w tym, że nie znalazło się zbyt wielu dystrybutorów, którzy chcieliby go w takiej formule sprzedawać. Tonę węgla można obecnie sprzedać bez problemów za 3 tys. zł, poza tym na dopłatę rządową trzeba byłoby czekać. Program więc nie wypalił.

Rząd postanowił załatwić sprawę od drugiej strony – zamiast dopłacać dystrybutorom, można przecież zapłacić tym, którzy węgiel chcą kupić. Trudno powiedzieć, czy dzięki temu faktycznie go kupią, ale może przynajmniej zamknie im to buzie. To już tradycyjna strategia PiS, dzięki której rząd zrzuca na ludzi odpowiedzialność za nieporadność państwa. Nie ma tanich żłobków? Przelejemy wam kapitał opiekuńczy i znajdźcie sobie jakąś opiekunkę za pięć stówek miesięcznie. Węgiel jest horrendalnie drogi? Damy wam 3 tysiące i przynajmniej kupcie sobie coś ładnego.

Celowo pomijam tu inny wątek, czyli dosyć kuriozalne ustawianie się w kolejce po węgiel latem, wywołane najprawdopodobniej obawami o jego ceny w okresie grzewczym, które faktycznie mogą być dzikie. Warto tu jednak krótko zaznaczyć, że pompowana przez media i niektórych komentatorów panika zapewne również wpływa na sytuację na rynku węgla dla gospodarstw domowych.

Wracając do tematu. Rządowa cena węgla miała nas kosztować ok. 3 mld zł. Powiedzmy, że taki koszt byłby do wytłumaczenia. Jednak powszechne dotacje dla gospodarstw domowych opalających domy węglem będą kosztować 11,5 mld zł. I to już jest kwota bardzo wysoka.

Należy więc zadać pytanie – dlaczego wśród beneficjentów tego programu mają się znaleźć także najzamożniejsi? Według wyliczeń Instytutu Badań Strukturalnych prawie jedna czwarta tej kwoty trafi do gospodarstw domowych mających wysokie dochody. Mniej niż połowa trafi do rodzin z niskimi dochodami. Nie można było wprowadzić kryterium dochodowego, ograniczającego dopłaty tylko do rodzin z niskimi dochodami, ewentualnie również niższej klasy średniej? Przecież to zmniejszyłoby koszt programu nawet o połowę, a może i więcej. Według IBS wprowadzenie kryterium dochodowego na wzór tarczy antyinflacyjnej ograniczyłoby koszt programu do 3,5 mld zł. O ile sześć lat temu, gdy system transferów społecznych był niezwykle ubogi, można było uzasadnić powszechność 500+, o tyle kolejne powszechne programy wsparcia stają się już coraz bardziej szkodliwe – obciążające budżet i w wielu przypadkach zwyczajnie niesprawiedliwe (np. powszechne wakacje kredytowe i obniżka podatków na paliwa, z czego korzystają w większym stopniu zamożni).

PiS kłamie, bo musi, albo czemu węgiel nie szkodzi

Marchewka bez kija

Finansowanie węgla najzamożniejszym gospodarstwom domowym jest tym bardziej absurdalne, że od kilku lat funkcjonuje w Polsce program „Czyste powietrze”, dopłacający do wymiany pieców węglowych na czystsze źródła ciepła. Czyli nikt z klasy średniej i wyższej nie może powiedzieć, że nie miał pieniędzy na wymianę pieca, a mimo to wciąż kilka procent domów należących do 20 proc. najbogatszych Polaków ogrzewa się węglem. Dlaczego mamy teraz dopłacać do ciepła ludziom, którzy na własne życzenie wciąż palą szkodliwym surowcem? Zdecydowanie bardziej uzasadnione byłoby wsparcie mniej zamożnych użytkowników pieców gazowych, którzy zainstalowali je na sugestię rządu, a teraz czeka ich równie ciężka zima z rekordowymi cenami gazu.

Gaz, czyli katastrofa na nasze własne życzenie

Należy też zapytać rządzących, dlaczego w ogóle nadal tak wiele domów w Polsce opalanych jest węglem? Pod tym względem jesteśmy skansenem Unii Europejskiej. W 2019 roku na Polskę przypadało aż 87 proc. węgla spalanego w unijnych gospodarstwach domowych. Według IBS wciąż 4 mln rodzin opala dom węglem, a 2 mln nie ma innego źródła ciepła. Według danych GUS w latach 2017–2021 odsetek gospodarstw domowych podpiętych do centralnego ogrzewania wzrósł tylko o niecały punkt procentowy w miastach i o niecałe 2 punkty na wsi. Wciąż co dziewiąte mieszkanie czy dom w mieście nie są podpięte do centralnego ogrzewania. To dobrze, że rząd uruchomił program „Czyste powietrze”, jednak trudno nazwać go wielkim sukcesem. Dotychczas podpisano 401 tys. umów, których łączna wartość dofinansowania wynosi niecałe 7 mld zł. Wypłacono do tej pory 3,1 mld zł, czyli cztery razy mniej, niż wydamy na dopłaty do węgla w jednym sezonie grzewczym.

Wysokie ceny energii w tym roku bez wątpienia będą utrapieniem dla wielu mniej zamożnych rodzin, więc oczywiście do dolnych 20–40 proc. wsparcie na zimę powinno trafić. Jednak dla dobrze zarabiających wysokie ceny węgla powinny być impulsem do zamontowania bardziej ekologicznych źródeł ogrzewania – na przykład pomp ciepła. Kryzys energetyczny można zaprzęgnąć do polityki klimatycznej, nie wywołując przy tym pauperyzacji społeczeństwa. Wystarczy ukierunkować wsparcie na mniej zarabiających oraz ewentualnie inne, wybrane grupy społeczne – m.in. gospodarstwa domowe z niepełnosprawnymi. Powszechne dopłaty do węgla osłabiają motywację do oddolnej transformacji naszej energetyki i odsuwają niezbędne działania na później, gdy sytuacja wcale nie musi być dużo lepsza.

Trzeba zablokować import gazu, ropy i węgla z Rosji. I wysłać Ukrainie więcej czołgów. Natychmiast!

Śmigło spadło im na głowę

Zresztą sytuacja energetyczna Polski mogłaby być lepsza już teraz, gdyby w 2016 roku motywowana ideologicznymi przesłankami Zjednoczona Prawica nie wprowadziła kuriozalnej ustawy wiatrakowej. W jej wyniku do prawodawstwa zaimplementowano szkodliwą zasadę 10H, według której nowych farm wiatrowych nie można było budować w odległości bliższej niż dziesięciokrotność wysokości instalacji od budynków mieszkalnych. Inaczej mówiąc, wiatrak wysokości 200 metrów można zainstalować tylko w odległości co najmniej 2 kilometrów od najbliższych mieszkań lub domów. Według raportu Fundacji Instrat wykluczyło to z inwestycji wiatrowych 99,7 proc. powierzchni Polski. Czyli praktycznie cały kraj. Nic więc dziwnego, że od 2016 roku nowe inwestycje w lądowe farmy wiatrowe w Polsce właściwie ustały. Dokończono jedynie te, które rozpoczęto przed wejściem ustawy w życie.

Teraz rząd na szybko zaczyna odkręcać swoje błędy, wynikające wyłącznie z ideologicznego zacietrzewienia. Według projektu nowej ustawy lokalizacja lądowych inwestycji wiatrowych będzie określana na podstawie lokalnych planów zagospodarowania przestrzennego, choć minimalna odległość od zabudowy mieszkalnej wyniesie 500 metrów. Nowelizację ustawy wymusza KPO, chociaż najprawdopodobniej została ona wpisana do planu przez polską stronę. Dzięki temu Morawiecki ma wymówkę przed swoim elektoratem – zawsze można zrzucić na UE. Szkoda tylko, że wcześniej nastroje antywiatrakowe tworzyli sami politycy PiS. Na przykład Anna Zalewska, czołowa przeciwniczka wiatraków. „Robię to z troski o ludzi, również o siebie, bo mieszkam w Świebodzicach i nie chcę, by któregoś dnia śmigło wielkości autobusu spadło mi na głowę” – stwierdziła w 2009 roku ówczesna posłanka PiS, później niezbyt udana ministra edukacji, a obecnie podobnej jakości europosłanka.

Wojna sprawia, że jesteśmy w dupie jeszcze głębiej [rozmowa]

W ubiegłym roku energetyka węglowa odpowiadała za 72,4 proc. produkcji energii elektrycznej w Polsce. To oznacza wzrost o 2,7 pkt proc. w porównaniu do 2020 roku. Zamiast więc dekarbonizować gospodarkę, jeszcze ją karbonizujemy. OZE wyprodukowało 17 proc. prądu w 2021 roku, więc o punkt mniej niż rok wcześniej. Zdecydowanie najważniejszym źródłem OZE w Polsce były lądowe farmy wiatrowe, które zapewniły Polsce przeszło 9 proc. energii elektrycznej. Udział energetyki wiatrowej w miksie był zatem niemal identyczny co w 2017 roku. W liczbach bezwzględnych widać pewien wzrost, ale ledwie o 1,5 TWh. Gdyby nie zasada 10H, farmy wiatrowe mogłyby się rozwijać i dawać nam więcej prądu, zamiast coraz droższej i obciążonej kosztami praw do emisji dwutlenku węgla energetyki węglowej.

Z powodu zaniedbań oraz celowych decyzji wchodzimy w największy kryzys energetyczny od dekad, z milionami gospodarstw domowych ogrzewających się węglem i energetyką coraz bardziej opartą na węglu. Najtańsza obecnie energia wiatrowa w ostatnich latach była de facto zwalczana, co zatrzymało jej rozwój, chociaż akurat w naszym kraju ma ona duży potencjał i zasadniczo bardzo dobrze się sprawdza, zapewniając nam regularnie niemal jedną dziesiątą prądu. Rząd się miota, wprowadzając coraz bardziej dziwaczne instrumenty wsparcia, które zahamują transformację energetyczną, i odkręcając na szybko wcześniejsze błędne decyzje, jak gdyby nigdy nic, nawet się z nich specjalnie nie tłumacząc. Była zasada 10H, ale już jej nie będzie, po co drążyć temat?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij