Gospodarka

Big data szansą dla demokracji?

Wiadomo o nas wszystko. O naszych preferencjach politycznych. Stylu życia. Nawykach zakupowych. Sposobie spędzania wolnego czasu. Kręgu przyjaciół. Wiadomo także, czy zdradzamy małżonka i z kim. Czy prowadzimy zdrowy tryb życia – palimy albo pijemy dużo alkoholu, a w związku z tym – jakie jest prawdopodobieństwo, że zapadniemy na jedną z licznych chorób cywilizacyjnych.

Budzę się, idę pod prysznic. Poranny rzut oka na Facebooka, śniadanie z córką. Wychodzimy, jedziemy na przystanek park&ride; kupujemy bilety na kolejkę. Mówię młodej „do widzenia”, ona wysiada wcześniej, ja – na końcowej stacji. Chwytam kubek kawy, płacę kartą, wchodzę do biura. Zaczyna się normalny dzień.

Po drodze zostawiłem kilkaset „cyfrowych odcisków palca”. Każda akcja to dane przesyłane na serwery: współrzędne geograficzne, numer telefonu, kwota płatności. Poranne sprawdzenie Facebooka – Mark Zuckerberg wie, że już nie śpię i co dziś zwróciło moją uwagę. Przejazd samochodem na stację – smartfon z mapami Google przekazał informację o moim położeniu do centrów danych. Dzięki takim jak ja Google „widzi” korki i od czasu do czasu przyśle mi alert: pojedź inną trasą!

Nadchodzi technologiczne trzęsienie ziemi, a lewica rozgrywa wojny sprzed wieku

Mój samochód został też sfotografowany przez bramownicę ViaToll, a wcześniej kilka razy pojawił się w zasięgu monitoringu mojej wsi – zwłaszcza przy szkole, gdzie po dramatycznym wypadku, który wydarzył się kilka lat temu, założone zostały nowe kamery, które filmują przejeżdżające pojazdy i mierzą ich prędkość. (Notabene gdy jeden z mieszkańców spytał, jakie dane zbierają kamery i dokąd one trafiają, gmina rozbrajająco odpowiedziała, że nie było tego w warunkach przetargu i w gruncie rzeczy nie wiedzą). Przed ósmą trzydzieści kilkaset razy powiedziałem, kim jestem, gdzie jestem i co robię. Nie kilka, nie kilkadziesiąt. Kilkaset.

Bilet na trójmiejską kolejkę metropolitalną można kupić anonimowo w automacie, za gotówkę, ale mało kto to robi. Zdecydowana większość pasażerów wybiera opcję elektroniczną: bilet miesięczny, płatność kartą albo serwis SkyCash. Widać to, kiedy konduktor sprawdza bilety. Zapewne większość mieszkańców metropolii nie wie, że tym samym zostawia swoje personalia w systemie płatniczym: już nie anonimowy ktoś kupił bilet normalny z Kiełpinka do Strzyży, tylko pan Taki Ataki, PESEL, adres, numer konta itd. Wszystko.

Obywatelki, obywatele! Mamy problem z big data

Ale to dopiero początek. Przecież wagon kolejki także wyposażony jest w kamery, które fotografują twarze pasażerów w dobrej rozdzielczości. Wszyscy chcieliśmy takiego systemu: dzięki niemu jesteśmy w stanie skutecznie łapać przestępców, którzy wszczynają burdy w środkach komunikacji miejskiej. Zanim dotrę do pracy, „odbiję” się w systemach jeszcze trzy razy. Znów sięgnę po smartfona i sprawdzę pocztę służbową. Zadzwonię do apteki, aby się dowiedzieć, czy mają lek, który przepisała moja lekarka (tym samym informując koreańskiego producenta, że mam powody, aby brać leki na choroby przewlekłe). A przy płatności kartą poinformuję swój bank oraz kilka amerykańskich firm, że byłem w danym miejscu w danym czasie i stać mnie było, aby wydać osiem złotych na drobną, aromatyczną przyjemność poranka.

Z kamerą wśród ludzi

Wiem, że rządy i korporacje zrobią z tych informacji użytek. Ranne zwierzę, które przebija się przez las, szukając miejsca wolnego od rejwachu nagonki, szczekania psów i huku wystrzałów, zostawia mniej krwawych śladów niż człowiek przemieszczający się w miejskiej dżungli. W 2016 roku szacowano, że w Londynie znajduje się pół miliona kamer, a w całej Wielkiej Brytanii jedna przypada na 10 mieszkańców. Szacunków na temat polskich miast nie ma, ale Fundacja Panoptykon w materiale Życie wśród kamer szacowała ich liczbę na kilka tysięcy. Przy czym szacunki te dotyczą jedynie tych urządzeń, które są własnością władz publicznych lub samorządowych, a do tego dochodzą jeszcze sklepy, galerie handlowe, biura, budynki mieszkalne itd.

Dojrzewają technologie rozpoznawania twarzy. Nawet kamery przemysłowe o średniej rozdzielczości czy obiektywy w smartfonach są w stanie dzisiaj zrobić fotografię, która może posłużyć do rozpoznania tożsamości. Jeśli ktoś dysponuje dużym zbiorem danych, nie będzie miał większego kłopotu z identyfikacją osoby, którą przedstawia przeciętne zdjęcie. Robią to już dzisiaj Google i Facebook, robią to służby specjalne, robią także utalentowani informatycy. W 2016 roku rosyjski odpowiednik serwisu 4chan, Dvach, zidentyfikował twarze kobiet z serwisów tylko dla dorosłych. Udało się to dzięki zdjęciom, które kobiety zamieściły na VKontakte (rosyjskim odpowiedniku Facebooka). Oczywiście Dvach był „uprzejmy” przesłać fragmenty filmów ich rodzinom i znajomym. W ten oto sposób niewinna apka („znajdź dziewczynę, która spodobała ci się dziś rano”) posłużyła do prześladowania młodych kobiet.

Ale nie trzeba rozpoznawać twarzy, żeby wiedzieć o człowieku wszystko. Michał Kosiński, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, aktualnie adiunkt (assistant professor) na Uniwersytecie Stanforda, wykazał, że jedynie na podstawie facebookowych lajków jest w stanie z 85-procentowym prawdopodobieństwem sukcesu przewidzieć, czy dana osoba głosuje na republikanów czy demokratów, jaka jest jej orientacja seksualna oraz pochodzenie etniczne. A co jeśli do lajków dodamy dane z rozmów telefonicznych, wyszukiwań w Google, płatności, geolokalizacji?

Odpowiedź jest jednocześnie prosta i straszna: wiadomo o nas wszystko. O naszych preferencjach politycznych. Stylu życia. Nawykach zakupowych. Sposobie spędzania wolnego czasu. Kręgu przyjaciół. Wiadomo także, czy zdradzamy małżonka i z kim. Czy prowadzimy zdrowy tryb życia – palimy albo pijemy dużo alkoholu (i jakiego), a w związku z tym – jakie jest prawdopodobieństwo, że zapadniemy na jedną z licznych chorób cywilizacyjnych, jak nadciśnienie albo rak jelita grubego. Firmy ubezpieczeniowe za taką wiedzę są w stanie nieźle zapłacić.

Co myślimy, gdzie kupujemy, kogo kochamy. Dane osobowe to nowa ropa kapitalizmu

Urządzenia internetu rzeczy (zwłaszcza te, które są w domu, jak inteligentne telewizory, Amazon Echo albo Google Home) wprowadzają inwigilację na nowy poziom. Wiedzą, kiedy się kłócimy, o czym rozmawiamy, jaką temperaturę mają relacje pomiędzy poszczególnymi członkami rodziny, kiedy brakuje pieniędzy, w jakich restauracjach zamawiamy jedzenie i dokąd planujemy wybrać się na wakacje.

Maszyna do kupowania

Dysponując tyloma punktami danych, korporacje są w stanie podejmować racjonalne decyzje. Przede wszystkim – podsuwać reklamodawcom gotowe, sprofilowane grupy nabywców. Każdy, kto kiedykolwiek odwiedzał serwisy sprzedające bilety lotnicze albo szukał czegoś przez popularne serwisy aukcyjne lub porównywarki cen, dostrzeże, że prostokąty reklamowe zapełniają się potem ofertami podobnych produktów i usług. Chciałaś polecieć do Paryża? Proszę bardzo, przez najbliższe dwa tygodnie będziesz oglądać reklamy lotów do Paryża, paryskich restauracji i muzeów. Na wszystkich, w tym międzynarodowych, serwisach. Szukałeś nowego smartfona? Możesz mieć pewność, że smartfony będą cię atakować z każdego piksela powierzchni reklamowej.

Wielkiego Brata nosimy dziś w kieszeni

czytaj także

Ale reklamy kontekstowe to zabawa. Dużo ciekawsze jest dynamiczne dostosowywanie cen. Jeżeli w rzeczywistości lub w internecie zachowujemy się jak człowiek dysponujący nadmiarem gotówki, ceny, za które dobra i usługi zostaną nam zaoferowane, zostaną dostosowane do naszej zdolności nabywczej (czytaj: podwyższone). Serwisy dodatkowo zaoferują nam nowe usługi, dostosowane do wiedzy, która płynie z modeli predykcyjnych dotyczących zachowań konsumentów.

Mogą być to zależności względnie oczywiste (jeśli ktoś szuka taniego lotu, to prawdopodobnie interesuje go także hotel w mieście docelowym), ale mogą być też zupełnie nieoczywiste: jeśli ktoś szuka jedzenia dla psa, to prawdopodobnie będzie potrzebował kancelarii adwokackiej. Czy to ma jakikolwiek sens? Nie musi, ważne, że z modeli wynika, że istnieje duża część wspólna między gospodarstwami domowymi, które kupują przysmaki dla czworonogów, i tymi, które kupują usługi prawne. Z regresją wieloraką i współczynnikiem korelacji Pearsona ciężko się spierać. Dlatego racjonalne jest oferowanie jednego z drugim „w pakiecie”.

Złudzenie wolności w epoce cyfrowej

czytaj także

Z punktu widzenia gospodarki jesteśmy „maszynami do kupowania” – a rolą technologii jest wykryć zależności między naszymi zachowaniami w świecie realnym i wirtualnym, spakować w stratyfikowane grupy reklamowe, a potem sprzedać firmom, które chcą jak najwięcej na naszych zakupach zarobić.

Dane przeciwko ludziom

To jednak wszystko działania komercyjne. Pytanie brzmi: czy potrafimy zaprząc wielkie dane do działań politycznych? I drugie, ważniejsze: jak to zrobić, aby dane stały się instrumentem realizacji naszych praw obywatelskich, a nie opresji i manipulacji?

Ciekawym przypadkiem są Chiny. Mija dokładnie 30 lat od momentu, gdy elity Kraju Środka podjęły decyzję o zaniechaniu prób ostrożnej demokratyzacji i budowie autorytarnego, oligarchicznego kapitalizmu. Te trzy dekady były mimo wszystko bardzo korzystne zarówno dla Chin jako mocarstwa, jak i dla setek milionów Chińczyków, którzy przeżyli okres pokoju i prosperity. Nikt lepiej niż chińskie elity nie zrozumiał znaczenia dużych zbiorów danych w kształtowaniu postaw i kontroli społeczeństw.

Big Brother spotyka Big Data. Oto najbardziej totalna technologia władzy w historii ludzkości

Od kolejnej rewolucji – technologicznej – chińskie władze wykorzystują dane do inżynierii społecznej na dużą skalę. W artykule Who needs democracy when you have data?, który ukazał się w „MIT Technology Review”, Christina Larson argumentuje, że w istocie Chiny można uznać za kraj bardziej demokratyczny niż inne, ponieważ władze na bieżąco analizują realny „głos obywateli” (ich decyzje konsumenckie, rozmowy prywatne, zachowania finansowe itd.) i wykorzystują tę informację do optymalizacji zarządzania państwem i regionami. Dzięki temu Chiny w porę dostrzegły i zneutralizowały zagrożenia, które przetoczyły się przez Zachód oraz Wschód: falę fake newsów, wzrost prawicowego populizmu, ruch antyszczepionkowy, zaprzęgając swoje technologie oraz personel tzw. Wielkiego Muru Ogniowego (Great Firewall).

Powszechna inwigilacja, traktowana na Zachodzie jako materializacja Orwellowskiej antyutopii, to – zdaniem autorki – nic innego jak codzienne referendum w sprawach jednocześnie bliskich i zasadniczych. Czy jakość wody dostarczanej przez władze miasta jest dobra? Co mieszkańcy sądzą o nowo wybudowanej w szkole? Czy nie zadłużają się za bardzo na potrzeby konsumpcyjne? Czy nastolatki nie wysyłają swoich nagich zdjęć, aby gwarantować mikropożyczki?

Jak w sieci stajemy się towarem

Owszem, władze neutralizują krytykę – znane są przypadki, kiedy osoby zmierzające do stolicy z petycją przeciw władzom samorządowym nie mogły kupić biletu na pociąg (w Chinach nie można już tego zrobić anonimowo). Ale system „kredytu społecznego”, tak krytykowany z perspektywy Zachodu, to w gruncie rzeczy miękki i ciągły, przynajmniej w porównaniu z „optymalizacją wychyłową” (policja, organa ścigania), sposób egzekwowania prawa i wymuszania pożądanych zachowań.

Opiekuńcza ręka

Czy więc powinniśmy zawsze i bezdyskusyjnie potępiać „opiekuńczą rękę” troskliwego państwa, które zagania zbłąkane owieczki do zagrody? Wielkim marzeniem lewicy jest zmiana świadomości i postaw. Jakkolwiek współcześnie lewica odżegnuje się od metod kontroli społecznej charakterystycznych dla niedemokratycznych reżimów, nadal stawia sobie za cel transformację stosunków społecznych oraz zachowań szerokich grup („mas” – o ile ktoś jeszcze używa tego słowa).

Jak to zrobić, aby dane stały się instrumentem realizacji naszych praw obywatelskich, a nie opresji i manipulacji?

Na przykład – na bardziej proekologiczne. Zapewne lewica nie chciałaby naśladować chińskiej praktyki pozbawiania ludzi podejrzanych o antyrządową działalność prawa do podróżowania. Ale zapewne nie pogardziłaby rozwiązaniem, które pozwoliłoby – na podstawie listy zakupów, podróży i przelewów – skalkulować ślad węglowy danego człowieka i wyliczyć, ile drzew powinien posadzić i ile kilometrów przejechać na rowerze, aby zneutralizować swoje emisje CO2.

Być może przyklasnęlibyśmy także programowi obejmującemu dzieci z wykluczonych rodzin, który na podstawie ich danych geolokalizacyjnych, odwiedzonych stron internetowych oraz grupy przyjaciół, do których regularnie dzwonią, określałby ryzyko popadnięcia w uzależnienia i prewencyjnie zapewniał opiekę pracownika socjalnego.

A może nie chcielibyśmy, aby na koncercie popularnej grupy burdę wywołały grupy skrajne, np. anarchiści z nacjonalistami. Irokez na głowie czy ogolona czaszka może dzisiaj nie być dostatecznie wyraźną manifestacją poglądów, ale – jak wykazał dr Kosiński ze Stanford – będzie nim kilkadziesiąt lajków, kilka danych o odwiedzanych klubach oraz wyciąg z karty płatniczej.

Czy warto w takim razie w porę dostrzec zagrożenie, skierować ich do przeciwległych sektorów i otoczyć dyskretną obserwacją agentów w cywilu, aby w spokoju pobujać się w takt ulubionych hitów? Może koszt naruszenia prywatności melomanów w glanach jest znikomy w stosunku do korzyści dla reszty melomanów?

Technologie cyfrowe w służbie zdrowia

czytaj także

Technologie cyfrowe w służbie zdrowia

Ann Aerts i Harald Nusser

Projekt inteligentnego miasta to kolejny przykład, jak wykorzystanie big data pozwala promować zachowania prospołeczne, przyjazne dla środowiska i wspierające zrównoważony rozwój. Na przykład pomiar zanieczyszczeń i wyłapywanie pojazdów, które nie spełniają norm. Albo kontrola, czy śmieci trafiają do recyklingu, czy też do rzek i lasów. Inteligentne, autonomiczne pojazdy komunikacji miejskiej, które – uprzywilejowane w ruchu – sprawią, że przemieszczanie się po mieście nie będzie wymagać prywatnego samochodu osobowego. Dynamiczne dostosowywanie świateł na ulicach, pozwalające optymalizować płynność ruchu, a tym samym poprawić jakość życia mieszkańców i zmniejszyć zużycie paliwa. Czy to już Orwellowski świat totalnej kontroli, czy jeszcze zdrowe kształtowanie zachowań?

„Strajk” w Dolinie Krzemowej świata nie zbawi

Dane nie są ani dobre, ani złe

Żyjemy aktualnie w okresie technorozczarowań; mnożą się publicyści i publikacje, które pokazują technologie informatyczne jako zło. Rolę wiodącego krytyka przyjmował zawsze Evgeny Morozov, ale skalę zagrożeń najlepiej uchwyciła Cathy O’Neil w Broni matematycznej zagłady. Autorka – matematyczka, analityczka, osoba jak mało kto wykwalifikowana w obróbce danych – pokazuje, jak modele predykcyjne tworzone w bankowości, ubezpieczeniach, edukacji i bezpieczeństwie replikują schematy myślowe i uprzedzenia, którymi nasycone są dane źródłowe. Po czym nadają im pozór obiektywizmu – przecież to bezosobowe, absolutnie słuszne równania!

I tak „dzięki” modelom matematycznym nauczyciele w bardziej wymagających szkołach są gorzej oceniani, Latynosi kupują droższe ubezpieczenia, dzieci z uboższych rodzin kierowane są na strony internetowe drogich i niewiele wartych szkół wyższych, a w czarnych dzielnicach jest więcej spięć między policją a mieszkańcami.

Generalizujące stwierdzenia na temat zbiorów danych, technologii big data i data science są nieuprawnione, podobnie jak nieuprawniony jest skrajny technosceptycyzm. Technologie informatyczne nie są dobre ani złe. Duże zbiory danych i ich obróbka też nie jest dobra ani zła. Tak jak same z siebie dobre ani złe nie są elektryczność czy genetyka. Dopiero ludzie, używając ich, nadają im pozytywny lub negatywny sens. Możemy wykorzystać je do przełamywania barier, kształtowania świadomości, wspierania zdrowia, obywatelskiej aktywności i prawa obywateli do informacji i sprawowania władzy.

Kto o tym powinien decydować? Na pewno nie inżynierowie i biznesmeni, jak dziś. Społeczeństwa demokratyczne powinny odzyskać kontrolę nad danymi – a tym samym nad prywatnością – z rąk korporacji. Próby są już podejmowane – dyrektywa GDPR (zwana w Polsce RODO) to jedna z nich. Równolegle coraz ściślej kontrolowane są monopole cyfrowe, krezusi danych siedzący na bilionach terabajtów informacji o naszych przyzwyczajeniach, zachowaniach, poglądach politycznych, zdrowiu itd.

Technologia potrzebuje dziś humanistyki i etyki jak nigdy wcześniej, a przede wszystkim potrzebuje prawa, instytucji i instrumentów, aby big data nie poszło w stronę Orwellowskiej „totalnej kontroli”. I abyśmy mogli świadomie decydować, co o sobie chcemy powiedzieć, czego nie, na jakie wykorzystanie danych się zgadzamy, a na jakie nie. I żeby każdy obywatel czuł, że to on kontroluje technologie i dane, a nie one jego.

Verhofstadt: Facebook jak Kościół w średniowieczu

Czeka nas długa praca – nad prawem, nad instytucjami kontrolnymi, a zwłaszcza nad edukacją i świadomością naszych współobywateli, aby świadomie korzystali ze swojej prywatności, a od swoich reprezentantów wymagali troski o zrównoważenie wpływów demokratycznych społeczeństw i cyfrowych korporacji. Pozostaję jednak umiarkowanym optymistą – big data to raczej szansa niż zagrożenie dla demokracji, społeczeństwa i planety.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Chabik
Jakub Chabik
Informatyk, menedżer, wykładowca
Jakub Chabik (1971) – informatyk i doktor zarządzania, od ćwierćwiecza zarządza wdrożeniami w sektorze nowoczesnych technologii. Pisuje do „Krytyki Politycznej” i miesięcznika „Wiedza i Życie”; w przeszłości publikował w „Harvard Business Review Polska”. Wykłada na Politechnice Gdańskiej. Mieszka i pracuje w Gdańsku.
Zamknij