Jestem za związkami partnerskimi choćby dlatego, że słowa konkubina, a szczególnie konkubent, budzą nie najlepsze skojarzenia – mimo że są całkiem ładne. Może tak brzmią ze względów klasowych. Jak pobije się pani z panem na Pradze, to jest to awanturujący się konkubinat. Jeśli w drogiej knajpie znana aktorka zostanie przyłapana na szarpaninie ze swoim kochankiem, to jest to scysja między partnerami.
Z jednej strony chciałabym być optymistką. Uwierzyć, że PO nie dopuściło do dyskusji nad cudzymi projektami o związkach partnerskich tylko po to, żeby przedstawić własny, bo na cudzy zagłosować to nie honor. I ten ma szansę przejść. Z drugiej strony (o czym piszę od lat i już mi się nie chce) PO i PiS, tocząc rytualne boje, utrzymują właściwie dwupartyjny układ, wygodny dla obu stron, oraz status quo w kwestiach obyczajowych (i innych). I póki będziemy żyli w kraju PO i PiS, póty tak będzie i możliwe są zmiany jedynie kosmetyczne. Legalizacja związków partnerskich byłaby bardziej radykalnym posunięciem. To dobrze, że uzasadnia się ją koniecznością dostosowania prawa do praktycznych potrzeb obywateli, jednak oczywiste jest także, iż oznaczałoby to nie tylko legalizację związków jednopłciowych, ale też ich „normalizację”, symboliczne uznanie kulturowej pełnoprawności odmiennej orientacji, odgórne przewartościowanie mentalnych stereotypów. Wydaje mi się, obym się myliła, że PO na to nie stać. Stać ją na własny projekt bliźniaczo podobny do projektów politycznej konkurencji. Jest w nim jednak jedna różnica, dość istotna, do której mam stosunek ambiwalentny.
W projekcie PO związki partnerskie nie mają prawa do wspólnego opodatkowania. W pierwszym odruchu myślę: skoro małżeństwa mają, to czemu nie partnerzy? Małżeństwo jest wspólnotą majątkową, partnerstwo również, razem zarabiamy, razem płacimy podatki. Ale… Właściwie jaki jest sens wspólnego opodatkowania? Tak naprawdę zarabiamy oddzielnie albo jedna osoba zarabia. Dla mało zarabiających ze wspólnego opodatkowania zysk niewielki, dla osoby bogatej, którą stać na utrzymywanie niepracującej żony albo męża – istotny. Podejrzewam, że np. prezydent (osoba znowu nie tak bogata) dostał spory zwrot podatku, bo ma żonę, która nie zarabia. W wypadku par bezdzietnych albo takich, które już dzieci odchowały, to przywilej, którego nie rozumiem. Jest to zwykła dyskryminacja singli, które wcale nie są marginesem, gospodarstwa jednoosobowe to mniej więcej 1/4 gospodarstw domowych w Polsce. Osoba samotna sama płaci za mieszkanie i prąd, którego zużywa się tyle samo bez względu na to, czy lampa świeci dla jednego, czy dla dwojga. Nie ma z kim kupić sobie wspólnej pralki czy lodówki. Jedzenie singiel musi kupować w małych porcjach, co często bywa droższe. Dlaczego pary mają być dodatkowo uprzywilejowane? Osoby samotne nie zawsze są samotne z wyboru – to wdowy, porzuceni rozwodnicy, ludzie, którzy szukają, ale nie potrafią znaleźć pary.
I tu pewno pojawi się odpowiedź, że wspólne opodatkowanie jest ułatwieniem dla par mających pod opieką dzieci. A może przynajmniej samotnym rodzicom nie zostawić prawa do opodatkowania się z dziećmi? Dzieci zwykle mają dwoje znanych rodziców, są alimenty. Powinny być odpowiednie i gwarantowane przez Fundusz Alimentacyjny. Dzieci w pełnych rodzinach to także obciążenie, często wymuszające porzucenie lub ograniczenie pracy przez matkę. Tak nie powinno być. Akurat dzieciom nie żałuję, one na świat się nie prosiły i do pewnego momentu zwolnione są z reżimu ideologii: każdy jest kowalem własnego losu. Do dzieci, proszę bardzo, dopłacajmy. Darmowe żłobki, przedszkola, szkoły z darmowymi podręcznikami. Dodatki na kolejne dzieci – dodatki, nie ulgi podatkowe, na których znowu najwięcej skorzystają bogatsi.
Zamiast odmawiać wspólnego opodatkowania jedynie związkom partnerskim, zabierzmy je wszystkim. I dajmy coś w zmian. Dzieciom.