Pingwin łączy w sobie cechy, które posiadali bossowie narkotykowi z „Prawa ulicy”, „Gomorry” czy „Narcos”, ale podlewa to gigantyczną mitomanią, która jest w tym wszystkim najbardziej uderzająca. Jego zakłamanie jest z jednej strony patologiczne, z drugiej jakieś takie znajome, jakby się je już gdzieś widziało, i to chyba nawet u siebie, co jest dosyć przerażającą realizacją.
Seriale o ulicznych gangsterach są do siebie podobne w bardzo wielu aspektach, ale najbardziej rzuca się w oczy to, że nawet bossowie z absolutnego topu nieustannie spacerują po linie i ich bolesny upadek jest kwestią czasu. Nie kroczą od zwycięstwa do zwycięstwa, raczej desperacko próbują uniknąć katastrofalnej porażki. Choć tworzą wokół siebie legendę sprytnych i niezwykle skutecznych szefów, w rzeczywistości mieli po prostu więcej szczęścia niż przeciwnicy, a ich imperia przypominają raczej zamki na piasku niż stabilne i perspektywiczne organizacje.
czytaj także
Żeby prawda nie wyszła na jaw, muszą tworzyć wokół siebie iluzję. Udają osoby cieszące się wysokim statusem społecznym i prestiżem, chociaż ich chwiejny autorytet opiera się głównie na wzbudzaniu strachu i wywoływaniu w ludziach swego rodzaju syndromu sztokholmskiego oraz na tym, że ich podwładni nie mają lepszych perspektyw. Wpływy polityczne opierają się wyłącznie na pieniądzach i posiadaniu haków, a prawdziwe elity władzy tak naprawdę nimi gardzą, nawet jeśli czasem cynicznie wykorzystują ich zasoby. Rzekome wartości, lojalność i kodeks moralny, którymi kierują się gangsterzy, to czysta fikcja. Liczą się tylko przewaga siły i bieżące interesy.
Kurs na autodestrukcję
W serialu Suburra każdy z bohaterów ma buławę w plecaku i genialny plan, który tylko czeka, by go wcielić w życie. Niestety, w tych misternych intrygach niemal nic nie idzie zgodnie z założeniami i zamiast wdrapywania się na szczyt, trzeba się desperacko ratować przed zatopieniem. Rzymski radny miejski z każdym swoim „sukcesem” politycznym staje się coraz większym popychadłem. Przesadnie ambitny Aureliano prowadzi życie nieustannego wyrzutka i w sumie lepiej byłoby mu, gdyby wyjechał na emigrację zarobkową do Polski. Ubrany ciągle w ten sam znoszony sweter i starą kurtkę główny macher kręci się po Rzymie na skuterze. Ze swoich pieniędzy i wpływów, które musi ukrywać, by nie rzucać się w oczy, ma głównie to, że gdy do Rzymu przyjedzie Camorra na kontrolę, to on musi się tłumaczyć.
Londyńscy czarni dilerzy z Top Boya nie mają lepiej. Tylko jeden z nich ociera się o komfortowe życie, ale awans jest wyłącznie materialny, a nowych znajomych z wyższych sfer interesują tylko jego pieniądze. Najlepszy kumpel, z którym jest nieustannie pokłócony, mieszka w zacumowanej w jakimś kanale łódce i prowadzi życie żula, tyle że ma samochód. Inny gwiazdor londyńskiej dilerki odnosi wyłącznie pyrrusowe zwycięstwa, które okupuje między innymi koniecznością osobistego zastrzelenia przyjaciela. Jest mu z tego powodu trochę przykro, ale mus to mus.
Mistrzem obierania kursu na autodestrukcję jest jednak Ciro di Marzio z Gomorry. Jego perypetie to seria spektakularnych zwycięstw i kompletnie idiotycznych porażek, po których staje się coraz większą legendą blokowisk Neapolu. Możliwe, że taki ma pomysł na fejm. Ciro potrafi zdobyć wszystko, żeby stracić jeszcze więcej, a na ludziach zna się tak dobrze jak partnerzy biznesowi Janusza Palikota. Ciągle pakuje się w kłopoty, a scenarzyści wykonują przedziwne fikołki, żeby przedłużyć mu życie.
Pomimo tworzenia wokół siebie iluzji wszechmocnego człowieka życie gangstera okazuje się dosyć żałosne. Ktoś powie, że to tylko seriale, fikcja, prawdziwi gangsterzy to wpływowe samce alfa. Przypomnijmy więc, że El Chapo, prawdopodobnie najwybitniejszy gangster w historii, uciekał z więzienia ukryty w wózku wiozącym brudną bieliznę innych współwięźniów. Finalnie i tak go wsadzili, tyle że do więzienia w USA. Pablo Escobar przed śmiercią ukrywał się w jakichś zapuszczonych melinach, a po jego zastrzeleniu roześmiana jednostka Search Bloc zrobiła sobie z ciałem zdjęcie, niczym polscy myśliwi po ustrzeleniu dorodnego dzika. Wybór tej ścieżki życiowej to skazywanie się na sytuacje, po których trzeba myć zęby, patrząc w muszlę klozetową.
Pingwin bez kłamstwa jest nikim
Żeby skończyć w ten sposób, trzeba być niezdolnym do wyrzutów sumienia, nie mieć wyjścia lub być owładniętym toksyczną mieszanką kompleksów i zakłamania. Serialowy Pingwin ma w sobie to wszystko, i to z naddatkiem. Oswald Cobblepot w produkcji HBO wyróżnia się jednak przede wszystkim niebywałą skłonnością do mitomanii i tworzenia iluzji, w które sam tak bardzo chce wierzyć, że chyba nawet mu się udaje. Roztacza przed innymi piękne wizje i snuje genialne plany, które w rzeczywistości są jedynie nieudolnym gaszeniem wywołanych przez siebie pożarów.
W jednej z pierwszych scen zabija Alberto Falcone, czyli jedną z nielicznych osób w klanie, która potencjalnie mogłaby stać się jego sojusznikiem. Robi to pod wpływem impulsu, po prostu poczuł się obrażony głupimi docinkami naćpanego Alberto. To jak jeden z tików nerwowych, które co chwilę pojawiają się na twarzy wcielającego się w tytułową rolę Colina Farella. Pingwin zabija wtedy, gdy jest mu to na rękę lub gdy ktoś ośmieli się rozwiać stworzoną przez niego iluzję. Bez niej jest niczym. Wszystko, co robi, to próby uczynienia swoich kłamstw przynajmniej troszkę bardziej prawdziwymi. Trudno to jednak nazwać misterną intrygą. To raczej czysta improwizacja, liczenie na farta i uparte trzymanie się fałszywej wersji własnej historii.
Bezwzględny i cyniczny Pingwin potrafi zachowywać się wobec innych przyzwoicie, jednak musi się do tego zmuszać. Niezdarnie odgrywa rolę dobrego, gdy jest to zgodne z tworzoną przez niego iluzją. Stworzył sobie w głowie wizję szanowanego w lokalnej społeczności gangstera, który potrafi być hojny, a złych czynów dopuszcza się tylko w imię obrony interesów maluczkich. W rzeczywistości pragnie jedynie, by inni darzyli go respektem. Nie ma w tym grama empatii. Trudno nawet powiedzieć, czy jego przywiązanie do matki jest prawdziwe, czy traktuje ją jako istotny gadżet, który można postawić w eksponowanym miejscu i co jakiś czas móc nacieszyć nim oczy.
czytaj także
Oswald jest obrotowy niczym PSL i stara się grać na wszystkich fortepianach, które ma w zasięgu wzroku. Jego sojusze rozpadają się jeden po drugim, gdyż – poza chwilową zbieżnością interesów – z partnerami nic go nie łączy. Zresztą zwykle zawiązuje je, planując już zdradę, a i tak konszachty rozpadają się w zupełnie innym momencie, niż sobie założył. Iluzja tworzona przez Pingwina sięga nawet jego apartamentu, wypełnionego kiczowatymi ozdobnikami, typu włączany elektronicznym pilotem kominek czy monumentalne drzwi do sypialni, chociaż to dwupokojowe mieszkanie w niezbyt prestiżowej dzielnicy.
Pingwin teoretycznie pnie się w górę, jednak to efekt nie jego triumfów, tylko porażek przeciwników. Wychodzi z opresji cało, gdyż ktoś musiał przeżyć i akurat padło na niego. Tak bardzo wierzy w swoje iluzje, że nawet fart mu sprzyja. Trudno się cieszyć z takich żałosnych zwycięstw, ale Oswald potrafi sobie je opowiedzieć w bardziej atrakcyjny sposób, dzięki czemu nie traci rezonu. Całe jego imperium może zburzyć jedna zabłąkana kula lub pojawienie się w jego otoczeniu ambitnego bandyty, który odważy się strzelić mu znienacka w łeb. Cała układanka trzyma się więc na spinaczach do papieru, jak większość innych gangsterskich imperiów.
Pingwin łączy w sobie cechy, które posiadali bossowie narkotykowi z Prawa ulicy, Gomorry czy Narcos, ale podlewa to gigantyczną mitomanią, która jest w tym wszystkim najbardziej uderzająca. Jego zakłamanie jest z jednej strony patologiczne, z drugiej jakieś takie znajome, jakby się je już gdzieś widziało, i to chyba nawet u siebie, co jest dosyć przerażającą realizacją. Przecież każdy próbuje prezentować się w pozytywnym świetle, nieco koloryzując swoją historię, żeby była chociaż troszkę bardziej interesująca. Pingwin posuwa się w tym do ekstremum i dopuszcza czynów, których 99,99 proc. ludzi by nie popełniło, ale same mechanizmy myślowe są w gruncie rzeczy te same. Po prostu u Oswalda stały się całą treścią życia.
czytaj także
Oglądanie produkcji HBO jest całkiem terapeutyczne. Po ostatnim odcinku człowiek nabiera takiego obrzydzenia do kłamstwa, że chciałby wyjść na ulicę, wykrzyczeć wszystkie swoje drobne kłamstewka i serdecznie za nie przeprosić. Życie w takiej iluzji jest straszne, trudno się nacieszyć owocami swojej bandyterki, skoro wszystko to może w każdej chwili prysnąć. Żadne bogactwa nie zastąpią zwyczajnego poczucia spokoju.