Dlaczego do wyborów samorządowych nie chodzimy tak chętnie jak do parlamentarnych, co zostało z narracji o sukcesie samorządu po 1989 r. i co dalej z mediami lokalnymi „Orlen Press”? Zapytaliśmy o to Andrzeja Andrysiaka, prezesa Stowarzyszenia Gazet Lokalnych.
Jakub Majmurek: Znacznie niższa niż 15 października frekwencja w wyborach lokalnych wynikała z uwarunkowań ogólnopolskiej polityki czy specyfiki wyborów samorządowych?
Andrzej Andrysiak: Jeśli przyjrzymy się frekwencji w wyborach lokalnych, zobaczymy, że ta z 7 kwietnia była drugą najwyższą w historii III RP. Wyższa była tylko w 2018 roku. W 2014 wynosiła 47,4 proc., w 2010 47,32 proc., w 2002 44,32 proc. Więc wynik na poziomie 51,94 proc. nie jest zły jak na samorząd. Zdziwienie, że frekwencja nie wyniosła tyle, ile w wyborach parlamentarnych, wynika z niezrozumienia specyfiki samorządu. Proszę zwrócić uwagę, że według raportu Fundacji Batorego z 2017 roku dwie trzecie prezydentów, wójtów i burmistrzów rządziło co najmniej drugą kadencję, w tym 12 prezydentów z 16 miast powyżej 200 tys. mieszkańców.
W praktyce oznacza to, że nadzieja mieszkańców, że coś w ich miejscowości może się realnie zmienić w wyniku wyborów, jest często niewielka. Bo wokół prezydenta rządzącego od dwóch kadencji i dłużej betonuje się pewien lokalny, bardzo długowieczny układ, wobec którego mieszkańcy mają poczucie braku sprawczości.
Nie zmienił tego limit dwóch kadencji?
Jeżeli coś zmieni, to w 2029 roku, gdy realnie zadziała i wielu od dawna rządzących prezydentów, wójtów i burmistrzów nie będzie mogło ubiegać się o kolejną kadencję. O ile to rozwiązanie się utrzyma, co wcale nie jest pewne. Samorządowcy są potężnym lobby, mającym przełożenie na obecnie rządzącą koalicję – ona im przecież wiele zawdzięcza i może być trudno oprzeć się zorganizowanemu naciskowi lokalnych włodarzy.
czytaj także
A środowiska samorządowe od początku krytykowały limit kadencji. Prezydent Lublina Krzysztof Żuk po wygranych w pierwszej turze kolejnych wyborach powiedział, że przepisy o limicie kadencji trzeba zmienić, bo skoro wójtowie, burmistrzowie i prezydenci wygrywają kolejne wybory, to znaczy, że po prostu dobrze wykonują swoją pracę, a mieszkańcy to doceniają.
W wielu miejscach w Polsce „odwieczni” prezydenci albo już odpadli z wyścigu, jak w Gdyni czy Legnicy, albo będą mieli problem z obroną kolejnej kadencji w drugiej turze, jak prezydent Zaleski w Toruniu.
W każdych wyborach powtarzają się podobne sytuacje: jacyś prezydenci, którzy rządzili od zawsze i wydawali się nie do pokonania, ku zaskoczeniu wszystkich przegrywają. Ale to ciągle są wyjątki, bo statystyki pokazują, że większość lokalnych włodarzy uzyskuje kolejne reelekcje.
Liczyłem to ostatnio: mamy w Polsce 107 prezydentów miast. 7 kwietnia 40 z nich wygrało wybory w pierwszej turze. 35 dostało się z pierwszym wynikiem do drugiej tury, 15 z drugim. Tylko w 17 miastach na pewno będą rządzić nowi prezydenci. Więc proporcje są zdecydowanie po stronie zabetonowanych układów.
Ale chyba coraz częściej mieszkańcy zaczynają formułować wobec samorządu nowe oczekiwania, którym zasiedzieli włodarze nie zawsze potrafią sprostać.
To prawda. Czego najczęściej chcą wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast? Budować, budować i jeszcze raz budować. Im więcej się buduje, tym lepiej. Jak są pieniądze, to się je wydaje – w wielu miejscach do tego sprowadza się myślenie o samorządzie.
Tymczasem nawet w mniejszych miejscowościach wśród mieszkańców zaczynają się pojawiać nowe prądy. Na przykład myślenie o ekologii w mieście. Ludzie nie chcą już kolejnej drogi, tylko żeby w ich miejscowości było mniej smogu albo żeby nie wycinano drzew. Pojawiają się nowe oczekiwania wobec edukacji. Te tematy bardzo często nie docierają do odwiecznych prezydentów i burmistrzów.
Wracając do frekwencji: czy nie jest tak, że w 2018 roku napędziła ją chęć obrony lokalnych władz – jak zasiedziałe by nie były – przed PiS, a teraz, gdy to zagrożenie opadło, wyborcy się zdemobilizowali?
Tak mogło być w dużych miastach – które swoją drogą nabiły frekwencję w 2018 roku – ale niekoniecznie w mniejszych ośrodkach. Samorząd w dużych miastach był zdominowany przez Platformę lub wywodzących się z niej polityków, ale we władzach lokalnych w mniejszych miejscowościach albo gminach wiejsko-miejskich nie było zbyt wielu „obrońców demokracji”. Wójtowie, burmistrzowie i niektórzy prezydenci ustawiali się przecież w kolejce po czeki od polityków Zjednoczonej Prawicy, robili sobie z nimi chętnie zdjęcia. Samorząd jest zawsze obrotowy, uśmiecha się do każdej władzy, jaka by ona nie była, zwłaszcza poza wielkimi metropoliami. Nie sądzę, by w 2018 roku wśród dwóch tysięcy małych gmin częste były przypadki, że mieszkańcy głosują na wójta, by bronić w ten sposób demokratycznych standardów przed PiS.
Duopol nie słabnie, czyli czego dowiedzieliśmy się z wyborów do sejmików wojewódzkich
czytaj także
W 2018 roku powtarzaliśmy, że samorząd to „najlepsze, co nam się udało politycznie w Polsce po 1989 roku” i trzeba go bronić przed populistyczno-autorytarną władzą. Czy dziś nie należałoby trochę zniuansować tę opowieść? Choćby niska frekwencja w wyborach lokalnych pokazuje, że rzeczywistość jest trochę bardziej skomplikowana.
Ta narracja miała polityczny charakter: ówczesna opozycja potrzebowała sojuszników, więc postawiła na samorządowców, a prezydenci większych miast zaczęli rozmawiać z ówczesną opozycją.
Tego, czy samorząd się udał, czy się nie udał, nie weryfikuje frekwencja. Rzeczywistość jest taka, że wiele rzeczy w samorządzie nie działa – tylko politycy z Warszawy latami nie przyjmowali tego do wiadomości. Samorząd nam się udał – w latach 90. Dziś wymaga poważnej reformy. Najmniej jej przychylni są samorządowcy, często przekonani, że samorząd działa doskonale i powinniśmy rozmawiać tylko o tym, ile jeszcze pieniędzy należy mu dać.
Stąd moja obawa, że dziś, gdy mamy władzę, która tak wiele zawdzięcza samorządowcom, trudno będzie dyskutować o reformie władz lokalnych. Bo jak powiedzieć środowisku, któremu koalicja rządząca mogła zawdzięczać kluczowe punkty procentowe 15 października: „ograniczymy wam uprawnienia”? Albo rozpocząć dyskusję o tym, jak często w samorządzie problemem są standardy samorządowców?
W sensie standardy reprezentowane przez przedstawicieli władz lokalnych?
Tak, choćby tych od zawsze rządzących prezydentów, którzy nie rozumieją, że świat się zmienia i ludzie domagają się od władz miasta np. większej przejrzystości, co miało być problemem prezydenta Szczurka w Gdyni. To jest też problem prezydenta Majchrowskiego, który latami zachowywał się w Krakowie jak car, a nie jak samorządowiec. Problemów związanych z tym, że zasiedziana od dekad władza lokalna się degeneruje, jest w Polsce lokalnej mnóstwo.
Niedawno media informowały o przedszkolakach z gminy Łukowica w powiecie limanowskim, które witały odwiedzającego ich przedszkole wójta gminy, śpiewając „panie wójcie kochany, przez boga nam dany”. Ktoś to nagrał i wrzucił do sieci, cała Polska uznała sytuację za kuriozalną. Ale taki stosunek do władzy lokalnej i oczekiwanie samorządowców, że będą w ten sposób traktowani, są częste.
czytaj także
Co można zrobić, by standardy samorządowców się poprawiały, a władze lokalne działały lepiej? Jakie reformy byłyby pożądane?
Można by zacząć od przywrócenia równowagi. Do 1999 roku mieliśmy do czynienia z silną władzą uchwałodawczą i kontrolną rady oraz słabym prezydentem czy burmistrzem. Od 1999 roku mamy silnego prezydenta, burmistrza i wójta oraz radę, która tak naprawdę nie może nic. Z tej nierównowagi wypływa brak kontroli nad władzą lokalną i problem długowiecznych włodarzy. A tam, gdzie nie ma silnych mediów lokalnych, politycznie silna rada miasta czy powiatu to tak naprawdę jedyna instytucja kontrolna.
I ona niestety w Polsce nie działa. PiS uchwalił przepisy pozwalające radnemu przeprowadzić kontrolę w podobnym trybie, w jakim może zrobić to poseł: radny może wejść np. do jakiejś spółki komunalnej, zażądać dokumentów. W praktyce często wygląda to tak, że gdy wchodzi z kontrolą, to dzwoni do niego prezydent i mówi: „nie damy wam żadnych dokumentów – i co nam zrobicie?”. Zwykle okazuje się, że faktycznie niewiele można zrobić.
Co z trybunałem opinii publicznej? Czy on działa tylko w większych ośrodkach, a w mniejszych władze lokalne są słabiej rozliczalne?
Działa tam, gdzie silne są lokalne organizacje, stowarzyszenia, media. Ale jeśli lokalny prezydent jest silny, to działaczom trudno ujawnić aferę, która faktycznie mogłaby go politycznie zatopić. W wielu miejscach prezydent, by przegrać, musiałby – cytując klasyka – pijany przejechać na pasach zakonnicę w ciąży. Jeśli jest sprytny, to z samorządowych środków postawi też sobie własne media, które będą przedstawiać jego działalność w korzystnym świetle.
Narzędzia kontrolowania władzy lokalnej są dokładnie takie same jak ogólnopolskiej: potrzebne są niezależne media i opozycja. Jak ich nie ma, to poziom kontroli jest niski – i to jest przyczyna długowieczności wielu lokalnych włodarzy. Tak sobie myślę, że gdybyśmy prowadzili dyskusję na ogólnopolskim poziomie o prezydencie albo rządzie, który rządzi czwartą albo piątą kadencję i ma 70 proc. poparcia, to wszystkim nam by się zapaliły czerwone lampki i pojawiło pytanie: „czy nie jesteśmy już w Białorusi?”. Tymczasem gdy rozmawiamy o takim prezydencie miasta, najczęściej w dyskusji pada argument: „widocznie dobrze rządzi”.
Czy to się jednak nie zmienia na lepsze? Nie stajemy się bardziej świadomymi obywatelami naszych lokalnych wspólnot?
Coraz częściej pojawiają się lokalnie osoby i środowiska, które zaczynają rozliczać władzę. Ale w mniejszych miejscowościach, by robić to skutecznie, trzeba mieć plecy, np. w postaci niezależnych mediów, które nagłośnią krytykę. Jak tego nie ma, to łatwo taką osobę sprowadzić do parteru, np. córka pracuje w szkole albo żona ma firmę, która zależna jest od zleceń od władz lokalnych.
czytaj także
Polityka lokalna jest brutalna. Ostatnio przekonujemy się o tym przy okazji kampanii w Krakowie.
To, co tam się dzieje, to samorządowy standard. W polityce lokalnej są mniejsze stawki i pieniądze niż w Warszawie, ale takie same emocje i namiętności, takie same brudne metody. Farmy trolli wcale nie są wynalazkiem warszawskim. Sam opisywałem jedną w „Gazecie Radomszczańskiej”.
Co można zrobić, by na lokalnym poziomie pojawiły się mechanizmy rozliczalności?
Musi się w nie włączyć państwo. A to się nie stanie, dopóki do dyskusji o standardach działania samorządu na poważnie nie włączą się ogólnopolskie media. A one często mają do samorządu dość bałwochwalczy stosunek.
Z czego to pana zdaniem wynika?
Pierwszy powód jest taki, że ludzie – a dziennikarze nie są tu wyjątkiem – po prostu nie lubią opuszczać strefy komfortu. Jako dziennikarze ogólnopolscy latami opowiadaliśmy, jak nam się ten samorząd udał. Przyjeżdżały go oglądać i uczyć się na jego przykładzie różne zagraniczne delegacje, głównie ze wschodu. Przyznanie, że w samorządzie jest ileś rzeczy, które nie działają, wymagałoby opuszczenia tej strefy komfortu. Problem polega na tym, że nie ma systemu, w którym z czasem nie pojawiałyby się jakieś degeneracje. Jeśli systemu się nie naprawia, to się psuje.
Drugi powód: w Polsce rynek reklamy wynosi około 12 miliardów złotych. Samorządy wydają na reklamę około miliarda rocznie. To jest ponad 8 proc. rynku. Część tych pieniędzy trafia do małych i średnich mediów o niewielkim, lokalnym zasięgu. Część do dużych mediów ogólnopolskich.
Często w dyskusji o prasie lokalnej słyszy się, że jest zależna od ogłoszeń dawanych np. przez gminę, a więc od władzy samorządowej, i nie może pełnić wobec niej funkcji kontrolnej. Co jednak z ogólnopolskimi mediami, do których też płyną samorządowe środki? To ważny, choć trudno uchwytny czynnik. Sam nie potrafię ocenić, na ile ostatecznie wpływa on na to, że dyskusja o standardach w samorządzie nie przebija się do mediów ogólnopolskich.
Koniec rządów Majchrowskiego w Krakowie. O jego fotel powalczy 9 kandydatów
czytaj także
Możemy coś zrobić, by wzmocnić choćby lokalne media, by rozliczały władzę?
Są takie mechanizmy. W Stanach media lokalne dobił monopol Google’a, który zaczął żyć z reklamy i informacji. Ludzie przenieśli się do internetu, za nimi reklamodawcy i z konieczności dziennikarze. Dziennikarze, nawet jak mają coś w sieci do zaoferowania, to nie zawsze mają możliwość zarabiania na tym. Konieczne jest więc, jak stało się to w wielu krajach, przyjęcie przepisów, które nakażą Google’owi płacić wydawcom za treści. Bo jeśli media lokalne mają kontrolować lokalne władze, to muszą być przede wszystkim niezależne finansowo. Prace nad podobnymi zmianami zablokował PiS, ale teraz coś może się ruszyć.
Może media lokalne powinno wspierać po prostu państwo?
Taki system działa w 20 krajach Europy, jako Stowarzyszenie Gazet Lokalnych postulujemy też jego wprowadzenie w Polsce – co trochę podjęła Trzecia Droga.
Oczywiście, tu nie chodzi o to, by państwo przejęło i finansowało w całości media lokalne, ale by je wspierało jako instytucje ważne dla demokracji, tak jak wspiera środkami publicznymi wiele istotnych społecznie obszarów, np. sport czy kulturę.
Pieniądze nie pójdą do mediów wspierających lokalnie tego, kto rządzi w Warszawie?
Konieczne jest stworzenie mechanizmu, który zapewni, że środków nie będą dzielić politycy, ale instytucja ciesząca się autorytetem w środowisku. My proponujemy, by była to Izba Wydawców Prasy.
Myśli pan, że przyjęcie takich rozwiązań będzie politycznie możliwe w tym Sejmie?
Ja z natury jestem optymistą, ale wiem też, że w praktyce może być różnie. Domyślam się, że gdyby taki program został uruchomiony, to do kolegów z Warszawy z tej samej partii zaczęliby dzwonić lokalni włodarze z pretensjami: „co wy robicie, czemu wspieracie gazetę, która mnie atakuje?!”.
Z drugiej strony, w głowach wielu polityków tworzących obecną koalicję rządzącą ciągle siedzi „mentalny Balcerowicz”, przekonanie, że dawanie komukolwiek pieniędzy publicznych jest złe, a prasa sama się powinna utrzymać na rynku.
Może jakieś publiczne media lokalne można by utworzyć na bazie pakietu mediów lokalnych zakupionych przez Orlen?
Problem zaczął się na długo, zanim spółkę Polska Press kupił Orlen – konkretnie w 2013 roku, gdy Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumenta wydał zgodę na zakup przez Polska Press, już kontrolującą kilkanaście tytułów lokalnych, Mediów Regionalnych, które wydawały kolejnych kilka tytułów o podobnym charakterze. UOKiK uznał, że to nie tworzy zagrożenia monopolistycznego, choć na 24 tytuły regionalne wychodzące w Polsce w wyniku tej transakcji jedna firma zaczęła kontrolować 20.
czytaj także
W efekcie powstał moloch, który radził sobie słabo. Spadek jakości tekstów ukazujących się w mediach Polska Press, odpływ czytelników czy spadki zasięgów zaczęły się na długo przed zakupem przez Orlen. Ten z kolei przekształcił sobie tego słabo radzącego sobie molocha w tubę propagandową, niski poziom dziennikarstwa sprowadził zupełnie do parteru.
Pomysł, by państwo posiadało swoje publiczne media regionalne sprawia, że krew się we mnie gotuje. Takie media nie byłyby w stanie patrzeć lokalnej władzy na ręce. Zresztą media Polska Press nie robiły tego skutecznie jeszcze przed przejęciem przez Orlen. Często używałem tego argumentu wobec naczelnych z tej spółki: jak to jest możliwe, że koncern, który zatrudnia 1500 dziennikarzy, wydaje 20 tytułów regionalnych i 150 tygodników, nie miał nigdy nominacji do Grand Pressa albo innych ważnych nagród branżowych?
Co więc zrobić z „Orlen Press”?
Na razie firmę należy wyprostować, na co potrzeba co najmniej 12–16 miesięcy, a potem wystawić na rynek, tak by spółka skarbu państwa mogła odzyskać jakiekolwiek pieniądze. Bo dziś nie wiem, czy dostałaby za Polska Press choćby 50 milionów.
**
Andrzej Andrysiak – od 2015 roku wydawca lokalnego tygodnika „Gazeta Radomszczańska”, ukazującego się na terenie powiatu radomszczańskiego. Wcześniej sekretarz redakcji i redaktor naczelny tygodnika „Kulisy”; sekretarz redakcji, zastępca redaktora naczelnego oraz redaktor naczelny „Życia Warszawy”; sekretarz redakcji, zastępca redaktor naczelnej „Dziennika Gazety Prawnej” oraz wydawca „Magazynu DGP”. W ostatnich czterech latach dziesięciokrotnie nominowany i pięciokrotnie nagradzany w konkursie SGL Local Press, dwukrotnie nominowany do Grand Press w kategorii publicystyka. W 2020 roku członek jury Grand Press. W 2011 roku wydał powieść Zasada nieoznaczoności.