Film, Weekend

„Tár”, albo słodycz zepsucia

W kobiecej wersji kultury zapierdolu częściej spotyka się wariację „ja to się nacierpiałam, wy, młode, nie macie na co narzekać”, ale kobiety, którym płeć nigdy nie przeszkadzała w karierze (nigdy, ani trochę), też występują w przyrodzie. Genderem Tár jest bycie białą bogatą babą: 3xB.

Zacznijmy od ostentacyjnej elegancji tytułu: Tár, TÁR, te-a-er. To nazwisko, „oczywiście, że nazwisko”, samowystarczalne trzy litery budują wrażenie rozpoznawalności, skoro są tak pewne siebie, to zapewne powinieneś je znać. W internecie widzowie prześcigają się na anegdoty, kto dłużej myślał, że „słynna dyrygentka, w którą wciela się Cate Blanchett”, to autentyczna postać.

TÁR. Trzy litery, które nawet nie potrzebują wsparcia imienia, Tár jest jedna, nie ma drugiej takiej. Pod koniec filmu okaże się, że samo nazwisko jest kłamstwem, a właściwie ściemą tak malutką, że nikt by jej nie zauważył, gdyby jej nie było. Bohaterka tak naprawdę nazywa się „Tarr”, brak akcentu, jedno „r” więcej, miało to chyba pomóc w przepoczwarzeniu się swojskiej Lindy w dumną Lydię, ale po co ten cyrk? (Dla osób zajmujących się filmem „Tarr” jest w końcu nazwiskiem reżysera Szatańskiego tanga, ponad czterystu minut środkowo-europejskiego szaleństwa).

Umiem sobie za to wyobrazić, jak reżyser i scenarzysta filmu Todd Field wpada tuż przed snem w króliczą norę zwaną scrollowaniem słownika etymologicznego. Może właśnie obejrzał Gorzkie łzy Petry von Kant? Każdy z nas miał kiedyś pomysł na błyskotliwy kalambur, który okazał się sucharem. Filmowi zresztą wychodzi to na dobre.

Trudno by Tár nie oddychała groźbą narcyzmu i zadęcia. To poważny film, długi film, film na istotne tematy. Jest to historia czyjegoś upadku, opowieść o relacjach władzy i jej nadużyciach, o płci i o prestiżu, o muzyce klasycznej, o ludzkiej pysze i o tym, co wolno artystom, o konflikcie pokoleń, o #MeToo i czymś, co media zwykły wrzucać do przepastnego worka z napisem „cancel culture”.

Akcja rozpięta jest pomiędzy Berlinem a Nowym Jorkiem, główna bohaterka jest dyrygentką Filharmoników Berlińskich (w tej roli orkiestra Filharmonii Drezdeńskiej), właśnie zaczyna próby do – masz ci los! – V symfonii Mahlera.

Film zbudowany jest na niedopowiedzeniach, szeptach i omamach słuchowych. Za ramę służą mu dwa występy: opowieść otwiera rozmowa z Tár, prowadzona przez Adama Gopnika na fikcyjnej edycji New Yorker Festival (szczyt), a zamyka konwent RPG-owców tudzież miłośników fantastyki na Filipinach (upadek).

Jeśli już zresztą jesteśmy przy „New Yorkerze”, to trzeba też powiedzieć, że „Tár” oczywiście stała się filmem „newyorkerowym”, omawianym na tych prestiżowych łamach ze wszystkich stron – rozmowa z Blanchett, rozmowa z Fieldem, dwie recenzje (w tym niszczący złośliwiec Brody, ale cóż bardziej newyorkerowego?), i w końcu potężny gościnny esej (autorstwa Tavi Gevinson, byłej redaktorki magazynu „Rookie”; ten tekst polecam najbardziej). Trudno przeskoczyć ten poziom prestiżu.

„Annette”: Operowy kosmos Caraxa McCaraxa i Braci Sparx

Szerszy medialny kontekst tego filmu, niejako „skazanego na sukces”, nie ułatwia sprawy. Cate Blanchett była faworytką do Oscara, zanim ktokolwiek obejrzał film na festiwalu w Wenecji, pisze się o niej jako o „największej aktorce” i wpisuje w narrację, która zwykle przysługuje wypieszczonym przez media męskim aktorom (Danielowi Day-Lewisowi, na przykład); nauczyła się do roli niemieckiego i poszła na kurs dyrygentury, co za poświęcenie, proszę państwa!

Z kolei Todda Fielda, siedemnaście lat po jego drugim i dotychczas ostatnim filmie, mających mieszaną recepcję Małych dzieciach, traktuje się trochę jak odzyskanego geniusza. Jest w tym jakaś nostalgia za „kinem środka” (wielkie gwiazdy, ośmiocyfrowe budżety, poważne tematy), ale też „dorosłym kinem” epoki Miramaxu (paradoksalnie wpisuje się w to anegdota Fielda o tym, jak płakał, kiedy Harvey Weinstein zakupił jego debiutanckie Za drzwiami sypialni).

Jako biały facet pod sześćdziesiątkę, który przez półtorej dekady nie zrobił filmu bardziej z wyboru niż niemożności, Field gładko wchodzi w rolę „ważnego reżysera”, podkreśla uniwersalizm swojej opowieści, potrafi machnąć ręką na rzeczy, wydawałoby się, ważne. Na przykład zarzeka się, że kontekst muzyki klasycznej jest w filmie właściwie nieistotny i że Lydia Tár jako postać towarzyszyła mu przez lata na długo przed otrzymaniem zamówienia na film o dyrygencie. Co oczywiście samo w sobie brzmi jak brak świadomości ogromnego przywileju – tego, że propozycje przychodzą do niego same, i tego, że nie musi się wykazywać dodatkowymi kwalifikacjami do projektu (na przykład pasją do muzyki klasycznej).

Tu, żeby było śmieszniej, następuje zwrot akcji: środowisko muzyczne, nawet jeśli sceptyczne co do całości filmu, docenia i intrygująco interpretuje jego techniczne i środowiskowe detale. (Ja mogę tu jedynie użyć argumentu anegdotycznego – w moim kręgu znajomych najbardziej podobał się koleżankom z wykształceniem muzycznym).

W tę pozowaną blazę z przywileju wpisują się idealnie słabości filmu i jego momenty krindżu – jak nieszczęsna scena z początku filmu, w której Tár „masakruje studenta” w czasie gościnnych zajęć na Julliardzie. Spór pomiędzy wizytującą sławą a dzieciakiem ogląda się z rosnącym zażenowaniem i poczuciem, że Field nie dał scenariusza do przeczytania żadnej młodszej od siebie osobie. Field wkłada w usta postaci wyobrażony wątek z Twittera, sztucznie przepisany na sytuację w sali seminaryjnej, który niby ma pokazywać hipokryzję bohaterki, ale przy okazji wpisuje się w dziaderską panikę moralną wokół „przewrażliwionych płatków śniegu”, marnując jednocześnie wyrazisty epizod młodego aktora.

Czy płatki śniegu zlepią się w kulę śniegową?

Jeśli w tym wszystkim pobrzmiewa zmęczenie i kpina, to dobrze, ale pora na zwrot akcji: od razu polubiłam ten film. Weszłam w niego jak w masło, wymościłam się w świecie przedstawionym, dałam zassać kadrom ciemnym, szarym i brązowym. To jeden z tych filmów, które trzymają w napięciu, ale jednocześnie pozwalają się zanurzyć w innej rzeczywistości; czas w sali kinowej zaczyna płynąć inaczej. A w trakcie pisania tej recenzji muszę się pilnować, by nie wpaść w króliczą norę pełną śmiesznych rysunków o Tár, ciekawostek o Tár, żartów z Tár (nie idzie mi to za dobrze).

Tár dotyka spraw paskudnych, ale jest też filmem piekielnie przyjemnym w odbiorze, dotykającym jakiegoś perwersyjnego nerwu, pracującym na uczuciu litości rozumianej jako połączenie współczucia i pogardy w proporcji jeden na jeden.

Manipulacje i nadużycia Tár są bowiem grubymi nićmi szyte. Wiele miejsca poświęcono wszechstronności kreacji Blanchett, kursowi dyrygentury i tak dalej, ale najciekawszy jest tu poziom kiepskiego aktorstwa samej postaci, bo Tár też jest aktorką, tylko kiepską i ostentacyjną. Mój boże, jak oczywisty jest jej profesjonalny i prywatny performans, wielkie gesty, okrągłe zdania. Tár mówi bon motami, jest na scenie przez cały czas, jakby wyobrażała sobie każde swoje słowo złożone w czcionce „New Yorkera”, a każde machnięcie ręką – na fotografii pod żółciutkim logo Deutsche Grammophon.

Kamera raz po raz odkleja się od niej, by wtrącić ironiczny aktorski kontrapunkt – nie do przecenienia jest w tym filmie kobiecy drugi plan, Nina Hoss (wieloletnia współpracowniczka niemieckiego reżysera Christiana Petzolda) w roli koncertmistrzyni i żony oraz Noémie Merlant (znana z krańcowo innego filmu o kobiecej sztuce, Portretu kobiety w ogniu) w roli asystentki i być-może-byłej-kochanki. Tár otaczają znaczące spojrzenia orkiestry, cały „chór min” przekłuwający raz po raz narracyjny balon, w którym sunie bohaterka.

Nie po każdym dobrym filmie chce się gadać. O „Aftersun” chcą gadać wszyscy

Tragedia polega na tym, że i tak przedstawienie trwało o lata za długo; zło już się wydarzyło; nie da się go odwrócić. Tár bryluje na salonach, snuje intrygi i krzywdzi ludzi, czasem z rozmachem (kiedy blokuje karierę byłej podopiecznej), czasem po cichu, od niechcenia (kiedy podkrada żonie leki na serce).

Jak niejeden dobry dreszczowiec – a nie mogę przestać myśleć o Tár jako dreszczowcu właśnie – film Todda Fielda zawiera w sobie więcej niż jedną opowieść, różne wersje tego, co mogło się wydarzyć, różne rodzaje napięć i krzywdy, opowieści równoległe. Paradoksalnie, nie tylko nie zdejmują one z bohaterki winy, a wręcz multiplikują scenariusze okrucieństwa.

Jak w lustrze z Królowej śniegu, w życiu Tár wszystko, co dobre, zamienia się w swoje przeciwieństwo. Pasja muzyczna – w narzędzie alienacji i pogardy wobec tych, którzy muzykę praktykują i czują inaczej. (We wspomnianym wcześniej przeze mnie eseju Tavi Gevinson poruszająco pisze o tym, jak Tár traci kontakt ze sztuką, z medium, które jest jej życiem). Fach dyrygentki – w tępe narzędzie terroryzowania ludzi. Siła społecznego awansu – w śmierdzące jajo wstydu. (Mam mieszane uczucia co do tego wątku, wydaje mi się, że to brzydko napisany zwrot akcji, jest tam jakaś pogarda, demonizacja awansu. Z drugiej strony, czyni to bohaterkę bliższą polskiemu widzowi – paskudna, ale nasza, z tej boazerii, nie z sytych suburbiów. Szerzej o klasowym wstydzie w filmie pisze w swojej recenzji Aleksander Kmak).

Eribon: Jesteśmy pariasami, dziedziczymy wykluczenie

Powracający zarzut wobec filmu mówi, że Tár to postać napisana jak mężczyzna i niewiarygodna jako kobieta (i lesbijka). Nie zgadzam się z nim; to, jak Blanchett ożywia scenariusz, jest moim zdaniem bardzo, wręcz tragicznie, ugenderowione. „Płeć nie ma znaczenia”, „mnie płeć nie przeszkadza” i „może otworzylibyśmy nasz program stypendialny dla młodych dyrygentek na mężczyzn, dyskryminacji już nie ma” to jedne z głównych punktów performansu Tár. Wprawdzie w kobiecej wersji kultury zapierdolu częściej spotyka się wariację „ja to się nacierpiałam, wy młode nie macie na co narzekać”, ale kobiety, którym płeć nigdy nie przeszkadzała w karierze (nigdy, ani trochę), też występują w przyrodzie. Genderem Tár jest bycie białą bogatą babą: 3xB.

Co istotne (i moim zdaniem nieźle napisane), Tár w pracy i życiu prywatnym (które są dla niej jednym i tym samym) jest otoczona przez kobiety, ale nie ma koleżanek, nie ma przyjaciółek; na obiadki w drogich restauracjach umawia się z mężczyznami, starymi mistrzami, jest jasne, że aspiruje do patriarchalnego wzorca. Podczas któregoś obiadu jej poprzednik, sympatyczny dziadziś-dzidziuś, przyznaje w rozmowie o nadużyciach seksualnych w pracy, że przez całą karierę „miał koszule w szafie na wieszakach zawieszonych w jedną stronę” – na wszelki wypadek, gdyby trzeba było się szybko pakować.

Mamrotanie i chichoty, albo historia przemocy

Drugim często powtarzanym zarzutem wobec filmu jest już nie tylko samo wykonanie, co w ogóle gest zrobienia filmu o dyrygentce-potworze, kiedy wciąż najwięcej władzy pozostaje skupione w rękach nadużywających jej mężczyzn. (Nie pomaga sprawie fakt, że dyrygentki pozostają mniejszością, i na przykład Filharmonicy Berlińscy w rzeczywistości nigdy nie mieli kobiety na tym stanowisku).

Nie mam na to odpowiedzi innej poza taką, że po pierwsze, filmy o potwornościach patriarchatu i nadużywających władzy mężczyznach powstają (chociaż warto odnotować, że rywalizujące z Tár o Oscara za najlepszy film Głosy kobiet w reżyserii Sarah Polley nie doczekały się wciąż polskiej dystrybucji; polski przekład książki Miriam Toews wyszedł w sierpniu zeszłego roku).

Po drugie, trudno mi przychylić się do tego argumentu, skoro to właśnie kobiety w zmaskulinizowanym świecie są tym, co mnie w tym filmie interesuje; współczesny film pochylający się nad szaleństwem jakiegoś przebrzmiałego pana mistrza musiałby przekonywać mnie do obejrzenia dużo dłużej. Po trzecie – jeśli nigdy w życiu nie spotkałaś żadnej wrednej baby, to nic, tylko powinszować, ja spotkałam, i właśnie to mnie, jako kobietę, ciekawi potwornie.

„Zdarzyło się”: kogo stać na luksus uniwersalizacji?

Dwuznaczna przyjemność płynąca z oglądania tego filmu wypływa więc z grząskiej, rozpaskudzonej granicy pomiędzy bolesnym a śmiesznym, sztucznym a prawdziwym. Jest w tym filmie rozmach, poczucie, że ten świat istnieje także poza kadrem – ma jakąś przeszłość, która oddziałuje na postaci, Nina Hoss ma rodzinę, a Noémie Merlant kogoś, komu narzeka na szefową.

Zanim zresztą kamera przyklei się do widowiskowej Blanchett, obserwujemy główną bohaterkę przez kamerkę smartfona, z zewnątrz. Po ekranie suną jadowite złośliwości: śpi, jędza. Ten rodzaj oddechu robi miejsce na widza, na jego zaangażowanie i ironię, oglądanie kampowe, buduje memiczność serialu, żeby wręcz nie powiedzieć – prowokuje pewne fanfikowe instynkty.

Nie przez przypadek artykuł Michaela Schulmana o Fieldzie w „New Yorkerze” ma formę zgadywania, jak Tár dorobiła się EGOT-a (zbioru najważniejszych amerykańskich nagród różnych mediów, Emmy, Grammy, Oscara i Tony). „New York Magazine” puściło prześmiewczy artykulik 49 True Facts About Lydia Tár (49 faktów na temat Lydii Tár) (tak, zgadłyście, Lydia Tár podpisała list w obronie Romana Polańskiego). I nawet nie chce mi się sprawdzać, czy rozkoszny profil na Twitterze @LydiaTarReal jest prowadzony oddolnie, czy jest częścią kampanii promocyjnej filmu – grunt, że ktoś robi to z czułym kinofilskim zacięciem („Céline Sciamma poprosiła mnie, bym dyrygowała orkiestrą w scenie z Latem Vivaldiego w Portrecie kobiety w ogniu, ale po zapoznawczym lunchu już się nie odezwała”).

Dlatego też wracam ciągle do recenzji, z których autorami teoretycznie się nie zgadzam – ale w praktyce dzielę przyjemność podglądania Tár, demaskowania Tár, plotkowania o Tár, wyśmiewania Tár, zemsty na Tár.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Klara Cykorz
Klara Cykorz
Kulturoznawczyni, krytyczka filmowa
Kulturoznawczyni, krytyczka filmowa. Laureatka Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2018). Na łamach „Dwutygodnika” prowadzi autorski cykl „Gadanie” poświęcony serialom telewizyjnym.
Zamknij