Film, Weekend

„Vortex” Gaspara Noé: Inne zawroty głowy

Vortex kadr

Niewykluczone, że „Vortex” jest najlepszym filmem Noé dla widzów, którzy organicznie nie znoszą filmów Noé. Albo może jest po prostu filmem, który ma siłę łączenia bardzo różnych widzów w opowieści o tabu.

Formalny koncept najnowszego filmu Gaspara Noé jest wyrazisty, „mocny”, niektórzy powiedzą, że „efekciarski”. Albo – ujmujący w swojej prostocie. Po prologu (oni dwoje razem, na ukwieconym balkonie) i czołówce (teledysk Mon amie la rose Françoise Hardy, wspomnienie, sen we śnie, nazwiska aktorów i reżysera opatrzone datą narodzin) następuje przebudzenie: ekran dzieli się na dwa. W jednym ona (wstaje z łóżka), w drugim on (budzi go kaszel). Od tej pory historię, kilka dni z życia starzejącego się małżeństwa, będziemy oglądali niejako podwójnie. Z różnych punktów widzenia, chociaż ważniejsze jest tutaj fizyczne poczucie pęknięcia, przesunięcia, dystansu.

Zabieg ten bywa „niekonsekwentny, bo kamera czasem zmienia towarzysza, więc jest tu prymat montażu, tak aby swoje powiedzieć”, jak zauważył celnie mój kolega J. To wychodzi filmowi na dobre, Noé nie ukrywa się jakoś bardzo za gestem kreacji, są tu długie, „naturalistyczne” jazdy kamery, ale też nigdy dwie rzeczy nie dzieją się naraz głośno i gwałtownie w obu „okienkach”. Jednocześnie relacja pomiędzy dwoma ekranami pozostaje ruchoma, zmienna, raz jest to analogia, kiedy indziej kontrast, czasami ekrany pozostają tak blisko siebie, że budzi to dyskomfort.

Z tego, jak dobrze działa ta formalna rama (no, dwie ramy), jaki film ma rytm, jak dobrze (w sensie „wejścia” w opowieść, w obrazy) się to ogląda, można by uczynić zarzut – tylko po co.

Obsadzenie Daria Argento w roli męża na papierze mogło wydawać się kinofilską zgrywą (Noé jest jednym z tych chłopaków, którzy do znudzenia będą się chwalić swoją filmową wiedzą i VHS-ami na strychu, po czym o drugiej w nocy zaproponują potwornie nudny quiz wiedzy filmowej i nawet nie zauważą, że zasnęłaś), ale po kwadransie jest już jasne, że ten pomysł był jakimś błyskiem geniuszu. Nadęty Maestro ma po prostu aurę, ciągnie się za nim jakaś ektoplazma, powidok psychodeli z jego filmów, koszmarów na jawie; Argento, jak to się mówi, „ma twarz”.

Mój kolega Marcin Stachowicz słusznie opisał Vortex jako „tragifarsę o starości jako narkotycznym tripie” i ten węzeł – starość, psychodelę i oniryczność Argento wciela całkowicie. Ale to Françoise Lebrun (najbardziej chyba znana u nas z Mamy i dziwki Jeana Eustache’a, kultowego filmu późnej Nowej Fali) uruchamia tragikomiczny spektakl.

Jej bohaterka – chorująca na demencję tak jak matka reżysera – gubi się nie tylko na ulicy, ale i we własnym mieszkaniu, wśród ludzi i w czasie. Równocześnie jednak z kamienną twarzą odsłania pewien karnawałowy aspekt choroby: choroby, która roznosi w proch konwencje i role, zapomina hierarchie, obraca do góry nogami wypracowany latami rodzinny i związkowy porządek.

Sypie się tu nie tylko podmiotowość jednej osoby, ale też cała siatka relacji wokół, czasami bardzo przekornie; kobieta zwykle wie, że była psychiatrą (często wydaje jej się, że wciąż praktykuje jako lekarka, grzebie mężowi w lekach i wyprawia się na tournée po aptekach), a jednocześnie „sprząta” małżonkowi rękopis wielkiego filmowo-teoretycznego dzieła na temat relacji kina i snów. Małżonek jest jednym z tych mocno starszych panów, którzy upajają się swoim głosem i mogliby monologować przez telefon bez końca (Noé portretuje to z wielką czułością), i sekwencja spuszczania jego rękopisu w różowym (o ile pamięć nie płata mi figli) klozecie urasta do jednej z centralnych sekwencji filmu. Ubikacja się zatyka, rozmoknięte grudy papieru pływają w brudnej wodzie. Trudno się nie śmiać (polecam ten film wszystkim moim przyjaciółkom redaktorzycom). Czarny humor śmierci, który grzęźnie w gardle.

W tle, trochę niezależnie od choroby kobiety, dzieje się inny rozpad. Czasy świetności tej rodziny już minęły, inteligencki labirynt ze stosideł książek i papierzysk wydaje się podejrzanie swojski (gdyby o połowę zmniejszyć metraż, to mógłby być Kraków, Gdańsk, mieszkanie Borejków na Jeżycach, chociaż nie, Borejkowie przez kilka tomów robili remont, tu remontu nie było od dekad), po małżeństwie zostanie pewien kapitał, ale widać, że to się już trochę ześlizguje, coś poszło nie tak.

Syn pary troszczy się, ale nic nie zdziała, ma zresztą jeszcze inne rzeczy na głowie, jest po odwyku, zmaga się z uzależnieniem, filmowiec na chałturach (bodajże montażysta); samodzielnie, z pomocą opieki społecznej, wychowuje małego synka. Niewykluczone, że skleja cokolwiek do kupy dzięki rodzicom, ale tak czy inaczej, jest w tym coś swojsko schyłkowego.

Wokół filmu narosło, mam wrażenie, trochę nieporozumień – a może nie tyle nieporozumień, ile promocyjnej famy, postfestiwalowych memów, oczywistych uproszczeń, które my, recenzenci, tak lubimy, bo nie musimy się potem zbyt długo głowić nad trampolinką do rozpoczęcia tekstu. Vortex, docierający do polskich kin ponad rok po premierze w Cannes zeszłego lata nie jest jakimś gwałtownym zerwaniem w twórczości francusko-argentyńskiego reżysera, wprost przeciwnie: tak jak jego tytuł wpisuje się w spójną poetykę tytułów w filmografii Noé (Sam przeciw wszystkim, Nieodwracalne, Wkraczając w pustkę, Love, Climax, Vortex: można by z tego ułożyć piosenkę), tak sam film jest konsekwentną kontynuacją tego samego myślenia o kinie.

Żeby nie było – to nigdy nie był „mój” twórca. Komplement, którym mogłabym szczerze Noé obdarzyć: po Climaksie wyszłam z kina na gumowych nogach, dosłownie pijana obrazami, jakby alkohol wsączył się niepostrzeżenie przez gałki oczne. Poza tym przez lata byłam po stronie tego krążącego na festiwalu Nowe Horyzonty dowcipu: gdyby bohaterka nie dokonała aborcji, Wkraczając w pustkę mogłoby się skończyć po godzinie i tak byłoby lepiej. Love w 3D zafundowało mi migrenę.

„Nie!”: Jordan Peele wolałby nie

A jednak Vortex wlazł we mnie (od razu i mocno) nie dlatego, że jest tak inny od tych filmów, których, znudzona i rozdrażniona, nie przyswajałam; tylko właśnie dlatego, że jest tak do nich podobny. Jest to kino z ciała – i to ciało się zmieniło, nie sama filozofia twórcza. Noé przeżył w ostatnich latach dwa doświadczenia graniczne, po pierwsze udar, po drugie, opiekę nad umierającą matką, od lat zmagającą się z Alzheimerem. Vortex jest filmem, który wyrósł mu spod tych dwóch życiowych walców podwójną żałobą. I wciąż jest to kino napędzane afektami, zawrotami głowy – tylko że są to inne zawroty głowy. Sama strategia i czucie kina się nie zmieniły, zmienił się człowiek.

Ot, życie: za rok temu pyskatemu specjaliście od słynnych, „za długich” scen przemocy stuknie sześćdziesiątka. Noé wydaje się z tym pogodzony, nie nakręcił filmu, który od czegokolwiek ucieka, wydaje się wiedzieć, gdzie stoi. Niewykluczone, że Vortex jest najlepszym filmem Noé dla widzów, którzy organicznie nie znoszą filmów Noé. Albo może jest po prostu filmem, który ma siłę łączenia bardzo różnych widzów w opowieści o tabu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Klara Cykorz
Klara Cykorz
Kulturoznawczyni, krytyczka filmowa
Kulturoznawczyni, krytyczka filmowa. Laureatka Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2018). Na łamach „Dwutygodnika” prowadzi autorski cykl „Gadanie” poświęcony serialom telewizyjnym.
Zamknij