Wielu analityków i dziennikarzy nie wróżyło rządowi Naftalego Bennetta i Jaira Lapida powodzenia, sugerując, że rozpadnie się on przed planowaną rotacją na stanowisku premiera. Co stanęło na przeszkodzie koalicji, która deklarowała chęć ostatecznego odebrania władzy Benjaminowi Netanjahu i skazania go za korupcję?
Ten rząd od samego początku zdawał się skazanym na rozpad. Ambitny projekt polityczny, który został ogłoszony w maju ubiegłego roku, już na etapie budowania koalicji był problematyczny. Dotychczas krajem nieprzerwanie przez dwanaście lat rządził Benjamin Netanjahu, charyzmatyczny lider, którego otaczała jednak aura kontrowersji. „Bibi” oskarżany jest bowiem o korupcję i nadużycie władzy. Wielu nie podobało się także to, że podczas jego urzędowania nie poczyniono żadnych postępów w procesie pokojowym z Palestyńczykami, oskarżającymi Izrael o stałą rozbudowę osiedli na Zachodnim Brzegu i zmniejszanie obszaru, na którym mogłoby powstać palestyńskie państwo.
Kiedy Netanjahu po kolejnych już wyborach miał trudności w zbudowaniu koalicji rządowej i poszukiwał 61 posłów z kilku partii, jego dawny koalicjant, często widziany jako wręcz bliski przyjaciel, postanowił odwrócić się od niego i pójść w przeciwnym kierunku. Tak oto Naftali Bennett, lider partii Jamina (hebr. W prawo) porozumiał się z Jairem Lapidem, przywódcą Jesz Atid (hebr. Jest przyszłość).
Politycy zadeklarowali, że celem nowej koalicji ma być odebranie władzy dotychczasowemu premierowi i w konsekwencji skazanie go w procesie o korupcję, przedstawianą jako jeden z największych problemów współczesnego Izraela. Nie mogli tego zrobić jednak sami, mieli bowiem niewystarczającą liczbę mandatów. Izraelska scena polityczna jest bardzo podzielona, a w skład obecnego parlamentu wchodzi aż trzynaście partii, w zdecydowanej większości mających mniej niż dziesięciu posłów.
W długich negocjacjach udało się utworzyć dość egzotyczną koalicję, w skład której weszły ugrupowania prawicowe, centrowe i lewicowe, a na koniec także arabska islamistyczna partia Raam – pierwsza w historii Izraela samodzielna partia arabska w rządzie.
Lapid był na tyle skoncentrowany na swoim celu, że choć to jego partia miała być największą siłą w koalicji, zgodził się podzielić z Bennettem władzą, odstępując mu fotel premiera na pierwszą połowę kadencji. On sam przyjął tekę ministra spraw zagranicznych, by szefem rządu zostać dopiero w 2023 roku. Wielu analityków i dziennikarzy nie wróżyło rządowi powodzenia, sugerując, że rozpadnie się on przed planowaną rotacją. I dokładnie tak się stało.
Izrael: A więc koniec ery Netanjahu. Problem? Nowej koalicji nic nie łączy
czytaj także
Małe sukcesy i wielkie porażki
Tarcia w koalicji pojawiły się niemal od samego początku. Trudno było oczekiwać, że partie, które dzieli ideologiczna przepaść, będą w stanie przez długi czas stabilnie rządzić krajem.
Jednak mimo przeciwności udawało im się osiągnąć pewne sukcesy. Pod koniec 2021 roku po raz pierwszy od trzech i pół roku przegłosowano budżet kraju. Listopadowe głosowanie, na którym zatwierdzono plan wydatków opiewający na kwotę 609 miliardów szekli, było jednym z najważniejszych dotyczących finansów kraju. Gdyby koalicji nie udało się wówczas porozumieć w tej kwestii, już wtedy nastąpiłby jej koniec, a parlament uległby automatycznemu rozwiązaniu.
Tak się stało w poprzednim roku, kiedy Benjamin Netanjahu nie mógł się dogadać z koalicjantem Benim Gancem. Często pojawiała się wówczas opinia, że to sam Bibi torpedował porozumienie w kwestii budżetu po to, by nie oddawać fotela premiera Gancowi, choć takie ustalenia były fundamentem, na którym zbudowano ówczesną, istniejącą ledwie od końca kwietnia 2020 koalicję.
Choć kwestia budżetu przedstawiana była jako największy sukces rządu Bennetta i Lapida, nie wystarczyła ona do utrzymania w ryzach całej koalicji. W ciągu roku odpadło z niej kilka istotnych nazwisk, jednak media skupiły uwagę przede wszystkim na Idit Silman z macierzystej partii Bennetta. Po jej odejściu w kwietniu koalicja straciła swoją parlamentarną większość i dla wielu stało się oczywistym, że dni rządu są policzone.
Izrael potępia inwazję, ale za kulisami szuka równowagi w relacjach z Rosją i Zachodem
czytaj także
Silman odeszła z powodu konfliktu z ministrem zdrowia Niccanem Horowicem, liderem lewicowej partii Merec (hebr. Wigor). Horowic postanowił w liście do dyrektorów szpitali przypomnieć o wyroku Sądu Najwyższego, wedle którego placówki zdrowia miałyby obowiązek zezwalania na przynoszenie do szpitali chamecu w okresie święta Pesach. W tym czasie religijni Żydzi utrzymują specjalną dietę, która wyklucza między innymi spożywanie pieczywa przygotowywanego na zakwasie i wielu produktów zbożowych. Według Silman decyzja ministra podważała żydowski charakter państwa, a ona sama podkreśliła, że to czas, by powstała koalicja „nacjonalistyczna, żydowska i syjonistyczna”.
Kilka dni później nadszedł kolejny cios. Ze względu na napięcia dookoła Wzgórza Świątynnego członkostwo w koalicji zawiesiła partia Raam Mansura Abbasa. Na Starym Mieście w Jerozolimie wybuchły wówczas zamieszki, podczas których Palestyńczycy rzucali kamieniami na plac pod Ścianą Płaczu i barykadowali się w meczecie Al-Aksa. Policja zatrzymała kilkaset osób, a 152 zostały ranne. Palestyńczycy w ten sposób zareagowali na wznowione odwiedziny Żydów na Wzgórzu Świątynnym, które w opinii palestyńskiej ulicy naruszają status quo trzeciego najświętszego miejsca dla muzułmanów i jednocześnie najświętszego dla Żydów.
Po miesiącu Abbas zdecydował się jednak dać kolejną szansę rządowi i jego ugrupowanie wróciło do koalicji, głosując w parlamencie wspólnie z resztą, nawet pomimo śmierci dziennikarki Al-Dżaziry Szirin Abu Akli. Abu Akla zginęła postrzelona podczas relacjonowania operacji izraelskiego wojska w Dżaninie na Zachodnim Brzegu Jordanu. Według Palestyńczyków sprawa ma być oczywista, a dziennikarkę miał celowo zastrzelić izraelski żołnierz, choć izraelskie władze podają, że dopiero rozpoczęte śledztwo będzie mogło ustalić rzeczywistego sprawcę jej śmierci. Raam wezwało, by powołana została międzynarodowa komisja śledcza, co miałoby zapewnić obiektywizm dochodzenia.
Dziennikarka Al-Dżaziry zabita podczas relacjonowania izraelskiego nalotu
czytaj także
Nie trzeba było jednak długo czekać na kolejny rozłam i jeszcze w maju swoje odejście ogłosiła Gaida Rinawi-Zoabi, arabska parlamentarzystka z partii Merec. Jako powód podała właśnie przedłużające się napięcia w Jerozolimie i śmierć Abu Akli. Rinawi-Zoabi odwołała swoją decyzję po ledwie trzech dniach po spotkaniu z Jairem Lapidem, na które naciskali burmistrzowie arabskich miast Izraela. W następnym miesiącu miała jednak wciąż głosować przeciwko koalicji, kiedy wystąpił największy kryzys. Kryzys o tyle dziwny, że zamieszane w niego zostały najbardziej nacjonalistyczne ugrupowania Izraela, głosujący wbrew swoim własnym interesom.
Netanjahu zaciera ręce
Żydowskie osiedla na Zachodnim Brzegu objęte są specjalnymi przepisami, które nadają ich mieszkańcom uprawnienia mieszkańców reszty Izraela. Kontrastuje to z przepisami nałożonymi na Palestyńczyków, których sądzi się według prawa wojskowego. Liczne organizacje międzynarodowe, w tym Amnesty International, dopatrują się w tym znamion apartheidu, wskazując na drastyczną nierówność wobec prawa.
Wyjątkowe regulacje zostały wprowadzone w 1967 roku, kiedy wskutek wojny sześciodniowej Izrael przejął kontrolę nad terytorium od Jordanii. Przepisy jednak wygasają wraz z końcem czerwca, co może się wiązać z objęciem wszystkich mieszkańców Zachodniego Brzegu prawem wojskowym.
Głosowanie nad ich przedłużeniem zdawało się w interesie wszystkich nacjonalistycznych i prawicowych ugrupowań, których posłowie często są osadnikami. Partie opozycyjne, niezależnie od swoich poglądów, postanowiły jednak zagłosować przeciwko legislacji. Miri Regew, posłanka Likudu Benjamina Netanjahu, tłumaczyła decyzję, mówiąc, że „są walczącą opozycją”, której celem jest przede wszystkim obalenie rządu i odzyskanie władzy nad krajem. Opozycja zdobyła w głosowaniu 58 głosów do 52 rządowych, a część parlamentarzystów zrezygnowała z udziału w obradach.
Tracąc kontrolę nad koalicją Bennett i Lapid podjęli decyzję o tym, by Kneset zagłosował nad samorozwiązaniem. Dodatkowo Bennett przekazał swojemu koalicjantowi fotel szefa rządu do czasu kolejnych wyborów, już piątych w ciągu ledwie trzech lat. Dopiero w kolejnym tygodniu los koalicji zostanie przypieczętowany, choć nic nie wskazuje na to, by Kneset podjął inną decyzję niż ogłoszenie wyborów, które najprawdopodobniej odbędą się pod koniec października lub na początku listopada.
Ostatnia wojna Netanjahu. Czy najdłużej urzędujący premier Izraela straci władzę?
czytaj także
Z pewnością ręce zaciera już Benjamin Netanjahu, który przez ostatni rok poszukiwał wszelkich okazji, by wrócić na swój ulubiony fotel w kraju. Najprawdopodobniej jego partia ponownie stanie się największą samodzielną siłą w parlamencie, ale nie musi to oznaczać, że „Bibi” zostanie premierem. Wszystko się wyjaśni w negocjacjach koalicyjnych, choć niektóre ugrupowania mogą żądać, by zrezygnował on z pozycji przywódcy kraju, zwłaszcza w obliczu ciążących na nim zarzutów korupcyjnych i trwającego procesu. Egzotyczny eksperyment łączący partie z przeciwnych biegunów polityki okazał się fiaskiem, choć Jair Lapid także nie da za wygraną i wciąż będzie poszukiwał okazji do zdetronizowania swojego rywala.