Sprawdzamy, jak organizacje pomocowe godzą obowiązki sprzed wojny z tymi, które pojawiły się po rosyjskiej agresji na Ukrainę.
Do Polski przyjechało już ponad dwa miliony uchodźców. Wolontariusze i organizacje wciąż działają w trybie „wszystkie ręce na pokład”, ale przecież dotychczas też nie mogły narzekać na nudę. Jak sobie radzą i czy muszą wybierać między pomocą tymczasowym podopiecznym a tym nowym, których przyniosła tu wojna? Rozmawialiśmy z osobami pracującymi w trzech organizacjach: niosącym pomoc dzieciom Stowarzyszeniu SOS Wioski Dziecięce, opiekującej się osobami w kryzysie bezdomności Fundacji Serce Miasta i w Fundacji dla Szczeniąt Judyta.
Wszystkie dzieci nasze są
Stowarzyszenie SOS Wioski Dziecięce to organizacja międzynarodowa, która w Polsce działa już niemal 40 lat. Promuje, wspiera i prowadzi pieczę zastępczą, rozwija też programy pomocowe dla rodzin, chroniąc dzieci przed utratą opieki. Pod opieką ma 1815 dzieci. Teraz zajmuje się również pomocą dzieciom z Ukrainy.
Uciekający spod bomb nie trafiają do dużych polskich miast przez wybredność
czytaj także
− Kiedy przyszła informacja od naszych kolegów z Ukrainy, że rodziny zastępcze są ewakuowane do zachodniej części kraju, od razu powiedzieliśmy, żeby przyjeżdżali do naszych wiosek − mówi Anna Choszcz-Sendrowska ze Stowarzyszenia SOS Wioski Dziecięce. − Podjęliśmy się tego, bo mamy świetnych ludzi. W wioskach pracują specjaliści, to jest nasza siła.
Do tej pory przyjechały rodziny zastępcze z opiekunami, które znalazły schronienie w Biłgoraju, Kraśniku i w Karlinie, a także jeden dom dziecka z Kijowa, czyli 25 dzieci z pieczy instytucjonalnej i trójka opiekunów, którzy zostali rozlokowani w domach w wiosce dziecięcej w Siedlcach. To łącznie 157 osób − 111 dzieci i opiekunowie.
− Trzeba pamiętać, że te wszystkie dzieci są po wielu bardzo trudnych przejściach, po traumie rozdzielenia z rodziną, po przemocy domowej, po różnych formach wykorzystywania. A te, które przyjeżdżają, też mają swoją historię − plus doświadczenie wojenne. Dlatego trzeba stworzyć im bezpieczne warunki, żeby byli z opiekunami, których znają, którzy są dla nich jedynym bezpiecznym dorosłym − opowiada Anna Choszcz-Sendrowska.
SOS Wioski Dziecięce dysponują hotelem w Kraśniku dla „cioć”, czyli asystentek rodziny, które pomagały rodzicom zastępczym w pracy. Wolne domy były też w Karlinie. Nie mogły doczekać się polskich rodzin zastępczych. − Rodzin zastępczych wciąż brakuje, wciąż czekamy na polskich rodziców zastępczych, którzy chcieliby wychowywać dzieciaki. Nagłaśniamy tę sprawę od 2016 roku − mówi Choszcz-Sendrowska.
czytaj także
Teraz schronienie znalazły tam ukraińskie rodziny. Ale to dopiero początek, a skala pomocy, jakiej trzeba będzie udzielić, nie jest do końca znana. Wiadomo, że w pieczy instytucjonalnej w Ukrainie znajduje się około 100 tysięcy dzieci. Dla porównania w Polsce w domach dziecka jest 17 tysięcy dzieci, a w pieczy zastępczej − 72 tysiące.
Oprócz skali są i inne różnice: w Polsce mamy europejskie prawo, które mówi o tym, że w domu dziecka może być do 14 dzieci. − Teoretycznie to są czternastki, praktycznie zdarza się, że więcej. W czasie pandemii zniesiono limity przyjmowanych dzieci − mówi Anna Choszcz-Sendrowska.
W Ukrainie tymczasem domy dziecka są ogromne, liczą po 60, czasem setkę dzieci. To też będzie wyzwanie, chociaż jeszcze nie teraz. − Nasze stanowisko jest takie, że póki dzieci nie będą mogły wrócić do Ukrainy, to muszą pozostać z tymi opiekunami, z którymi przyjechały. Mimo naszych chęci natychmiastowej deinstytucjonalizacji, mimo że wiemy, że rodzina jest najlepszym miejscem, w którym dzieci powinny się wychowywać. Ci opiekunowie to jedyni bezpieczni dorośli, jakich te dzieci mają, a mamy wojnę − tłumaczy Choszcz-Sendrowska.
Czy mamy w Polsce wystarczająco dużo specjalistów? − Nie. Choćby jeśli chodzi o pierwszą pomoc psychologiczną. Nie mamy tylu kadr, żeby profesjonalnie pomóc nawet tym dzieciom, które przyjeżdżają ze swoimi rodzicami, ludziom z traumą wojenną, ze stresem pourazowym. A dzieciom, które już znajdują się w pieczy zastępczej, potrzebna jest specjalistyczna opieka, u nich traumy nakładają się na siebie − mówi Anna Choszcz-Sendrowska. Odpowiedzią ma być nowe centrum specjalistyczne, w ramach którego organizacja będzie przeprowadzać szkolenia dla osób pracujących z takimi dziećmi.
Bezdomnych trudniej teraz znaleźć
Fundacja Serce Miasta na co dzień pomaga osobom w kryzysie bezdomności, zarówno doraźnie, jak i szukając sposobu, by trwale bezdomność zakończyć. Teraz również zaangażowali się w pomoc Ukrainie. − Oczywiście, mamy więcej obowiązków. Robimy kilkaset kanapek tygodniowo, nigdy aż tyle nasi wolontariusze nie robili − mówi Lusia Żagałkowicz, wiceprezeska zarządu Fundacji. − Musimy dostarczyć jedzenie do punktów dla uchodźców, wysyłamy pomocowe samochody do Ukrainy i pomagamy na miejscu. Jest też trudniej, bo musimy do naszych stałych podopiecznych wychodzić i ich szukać. Już nie można ich spotkać w tych miejscach, w których dotychczas byli.
Dlaczego? Bo osoby w kryzysie bezdomności są teraz przepędzane z dworców. Na Dworcu Wschodnim w Warszawie w ogóle nie można ich spotkać, już tam nie przychodzą. Jak opowiada Żagałkowicz, byli przepędzani zarówno przez ochronę, jak i przez osoby pomagające uchodźcom. Również Dworzec Centralny przestał być dla nich schronieniem. Osoby w kryzysie bezdomności próbowały na początku korzystać z pomocy przeznaczonej dla uchodźców, ale i tu byli przeganiani.
Dzieci z Dworca Wschodniego. Warszawa pomaga uciekającym przed wojną Ukraińcom
czytaj także
Inaczej jest na Dworcu Zachodnim. − Tam koordynację pomocy objęła Adrianna Porowska z Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej. Zawiaduje wolontariuszami pomagającymi uchodźcom, ale jest wyczulona na dyskryminację osób bezdomnych i do niej nie dopuszcza − mówi Żagałkowicz. I dodaje: − Myślę, że tu jest ta sama kwestia, jaka była z osobami czarnoskórymi na granicy: jest selekcja potrzebujących, jest pomoc dobra i pomoc zła. Nie chcę bardzo krytykować Polaków, bo zachowali się super. Ale myślę o tym, że jesteśmy w stanie przyjąć dwa miliony osób, a nie mogliśmy zająć się 5 tysiącami bezdomnych w Warszawie − podsumowuje trochę z żalem, ale mimo wszystko jest dobrej myśli.
Jest przekonana, że po tym kryzysie ludzie pozostaną wrażliwsi i chętniej będą pomagać również osobom w kryzysie bezdomności. − Ludzie zdali sobie sprawę, jak dużo mają − mówi. − Jak wojna zagląda do okna, to zdajesz sobie sprawę, że to okno masz. Coraz więcej osób się odzywa, chce pomóc, i to właśnie bezdomnym. Potrafi też co prawda zadzwonić do mnie pani i powiedzieć: „ja nie chcę pomagać Ukraińcom, chcę pomagać naszym. Mam dużo ubrań, ale nie chcę dać Ukraińcom, chcę dać naszym. Bo Ukraińcy dostają dużo”. I nie wiem, na ile zależy jej, by nikt nie został pominięty, a na ile jest tu jakaś nutka nacjonalistyczna − opowiada Żagałkowicz.
Serce Miasta skupiło się w swojej pomocy na grupach etnicznie wykluczonych. Starają się odbierać z granicy te osoby, które najdłużej czekają na pomoc, z paszportem innym niż ukraiński, o innym niż biały kolorze skóry, i pomagają im znaleźć mieszkanie.
czytaj także
Lusia Żagałkowicz przewiduje, że liczba bezdomnych na ulicach Warszawy się powiększy za jakiś czas. − Mieszkania się pokończą, komuś nie wyjdzie, ktoś będzie miał traumę, straci bliskich, nie dostanie pomocy psychologicznej… Wiemy, że to będzie problem większy. Jesteśmy nastawieni na długofalową pomoc. Zaczynamy sobie układać plany, co będzie, gdy Polacy przestaną pomagać tak jak teraz − mówi.
Nie będziemy usypiać psów z Ukrainy
Na trzech największych przejściach granicznych do 10 marca granicę przekroczyło już ponad 3 tysiące zwierząt. Ile do Polski trafiło w ogóle, tego dokładnie nie wiadomo. Teoretycznie Inspektorat Weterynarii powinien mieć te dane, ale na stronie internetowej nie są one dostępne. Przewożone są zwierzęta właścicielskie, hodowlane, ze schronisk, z ulic − wyłapywane przez wolontariuszy.
Nieoczekiwanym problemem okazały się decyzje Głównego Inspektoratu Weterynarii, który po zgodzie na ewakuację psów z Ukrainy zaczął się z tego wycofywać i ograniczył możliwość pomocy tylko do zwierząt, które podróżują ze swoim właścicielem, z ograniczeniem do pięciu psów. Na stronie Inspektoratu można przeczytać, że zakaz przewozu zwierząt ze schronisk wynika z zagrożenia, jakie mogą one stanowić, i że trzeba liczyć się z tym, że zostaną poddane eutanazji.
A jednak organizacje bardzo sprawnie przewożą zwierzęta, przekazują je bezpośrednio do schronisk, ich przedstawiciele są przekonani, że żadnego zagrożenia nie stanowią, są od razu otoczone opieką weterynaryjną, przechodzą badania i szczepienia. Organizacje są zgodne, że nie pozwolą na eutanazję psów wywiezionych z wojny, zbadanych, zaszczepionych, zaczipowanych.
czytaj także
Jedną z organizacji, która przyjęła zwierzęta z Ukrainy, jest Fundacja dla Szczeniąt Judyta. Pod jej opiekę trafiają szczenięta, psie rodziny, ale także psy chore, połamane, niepełnosprawne. Organizacja je leczy, chipuje, szczepi i szuka odpowiedzialnych domów. Jeszcze przed przyjęciem zwierząt z Ukrainy wystąpiła z apelem o przyjmowanie jej obecnych podopiecznych do domów tymczasowych. Podziałało − przeszło sto psów pozostających pod skrzydłami Judyty zamieszkało u tymczasowych opiekunów. W ośrodkach zostały tylko te będące w trakcie leczenia albo fizjoterapii, poruszające się na wózkach.
Czy nie można od razu adoptować psa z Ukrainy? − Psy z Ukrainy zbierane są również z ulic, przytulisk, schronisk. Muszą przejść minimum 30-dniową kwarantannę, diagnostykę i leczenie. Są też szczepione i dopiero potem będą mogły pójść do adopcji − tłumaczy wolontariuszka fundacji Ida Wojciechowska.
Judyta ma dwa oddziały. W jednym przebywają głównie szczeniaki − z matkami lub bez. Tu, ze względu na profilaktykę chorób wirusowych, nie ma wolontariatu. W drugim są psy dorosłe i niepełnosprawne. Do obu miejsc przyjęto łącznie setkę psów z Ukrainy. Większość z nich wymaga długotrwałego, specjalistycznego leczenia.
Czy pomoc psom z Ukrainy odbywa się kosztem pomocy, której fundacja udzielała wcześniej? − Absolutnie nie. Fundacja, ratując psy z Ukrainy, równolegle pomaga polskim bezdomniakom, których od początku wojny przyjęła pod opiekę kilkadziesiąt − mówi wolontariuszka. Ale pracy jest mnóstwo. Fundacja ma stałych pracowników i zawsze wspomagała się wolontariatem, który teraz działa jeszcze intensywniej. Ochotnicy pod okiem personelu pomagają, jak mogą. Wyprowadzają psy na spacer, a także sprzątają lub wspierają w karmieniu.
czytaj także
Do Fundacji płynie ogromne wsparcie − obok finansowego, potrzebnego na leczenie psów, także w postaci darów rzeczowych. Pewna część darów przeznaczana jest dla podopiecznych organizacji, a część jedzie do Ukrainy albo do punktów pomocowych na granicy. Pieniędzy i darów przychodzi mnóstwo. Tylko czy ta pomoc jest dobrze dystrybuowana? − Fundacja Judyta zawsze stawiała na transparentność − mówi Wojciechowska. Obecnie, obok wysyłania kolejnych transportów na granicę, organizuje magazyn, do którego trafią dary od sponsorów, które będą wsparciem dla psów z Ukrainy w czasie, w którym zryw pomocowy nieco przycichnie. Pomoc długofalowa jest bardzo potrzebna, bo psy, które znalazły w Polsce schronienie, będą jej potrzebować przez długi czas.
Pewnie zdarza się, że pieniądze zbierają i mniej uczciwe organizacje, ale rada na to jest tylko jedna: wspierać te sprawdzone, które się zna, do których ma się zaufanie. Mobilizacja jest ogromna, skala wyzwań także. Kryzys uwidacznia wszystkie systemowe braki, a jednocześnie pokazuje, gdzie są zasoby. Podstawowe to solidarność, ofiarność, pracowitość. Czy polubimy tę solidarność? Czy zobaczymy w niej siłę i czy zostanie ona z nami na dłużej?