Kaja Malanowska

Paragraf zwany bezdomnością

W Polsce jest ich około 36 tysięcy, w Warszawie wegetuje ponad trzy tysiące bezdomnych. Sama poznałam bliżej jedną taką osobę.

Codziennie mijamy ich na ulicach, odwracamy głowę, wysiadamy z autobusu, którym jadą, wypraszamy ich ze sklepów, kawiarni, metra i zadbanych parków. Większość z nas jest przekonana, że ponoszą całkowitą odpowiedzialność za sytuację, w której się znaleźli i w związku z tym nie należy im się ani współczucie, ani pomoc. W Polsce jest ich około 36 tysięcy, w Warszawie wegetuje ponad trzy tysiące bezdomnych. Sama poznałam bliżej jedną taką osobę.

Pan Michał, tak go nazwijmy, mieszkał na Mokotowie od urodzenia. Pił, ale trzymał swoje uzależnienie w karbach: unikał wódki, co rano nosił towary do pobliskiego warzywniaka, potem siedząc na murku czytał gazetę. Pilnował ulicy. Mowy nawet nie było, żeby przemknąć obok niezauważonym. Skryte palenie peta za rogiem nie wchodziło w grę, a jeśli ktoś liczył, że cichcem sprowadzi do domu kochankę, następnego dnia czekała go przykra niespodzianka. Ten cały nadzór, przyznam szczerze, trochę był męczący, ale lubiliśmy pana Michała. Bez niego ulica traciła swój urok.

Jak pomagać pijącym alkoholikom?

W jakim momencie rozpoczyna się proces w nomenklaturze urzędniczej zwany zagrożeniem bezdomnością? Dlaczego osoba, która wcześniej radziła sobie z własnym życiem, nagle traci nad nim kontrolę? Według organizacji zajmujących się problemem bezdomności w Polsce nie można udzielić jednoznacznej odpowiedzi na te pytania. Istnieje wiele powodów, zazwyczaj wzajemnie ze sobą powiązanych. Do najczęściej wymienianych należą utrata pracy, ubóstwo, nałogi, choroby psychiczne i kryzysy rodzinne. Trudno ustalić, co w danym wypadku jest przyczyną, a co skutkiem. Od chwili, w której człowiek wkracza na drogę prowadzącą ku bezdomności, do momentu, w którym traci dach nad głową, mija często wiele miesięcy, a nawet lat. Wolno stacza się po równi pochyłej, na końcu której czeka nakaz eksmisji. Ani ja, ani nikt z moich sąsiadów nie potrafił ustalić, co pociągnęło pana Michała w dół. Wiedzieliśmy tylko, że umarła mu siostra, a zaraz później matka, z którą mieszkał całe życie. Z emerytury matki i drobnych fuch w okolicznych sklepach oboje mogli się utrzymać. Po jej śmierci noszenie skrzynek z warzywami przestało starczać na jedzenie i czynsz. W myśl zasady im gorzej, tym gorzej pan Michał zaczął opętańczo pić, stracił dorywczą pracę i wsparcie znajomych. Wychudł, zmizerniał, ale na flaszkę zawsze dało się uzbierać. Nie trzeźwiał całymi tygodniami.

Osoby dotknięte głębokim ubóstwem otacza mur społecznej pogardy. Nie dzieje się tak tylko w Polsce. Wszędzie na świecie bieda to powód do wstydu, a bezradność połączona z nałogiem doszczętnie odziera z godności. Na początku jesieni pana Michała eksmitowano. Dostał lokal socjalny przy Czerniakowskiej, ale codziennie rano zjawiał się pod sklepem spożywczym, na swojej starej ulicy. Twierdził, że pracuje i ma się dobrze. Wyglądał jednak coraz gorzej. Zakwaterowano go – dość zdumiewający pomysł na resocjalizację – drzwi w drzwi z drugim alkoholikiem. Co gorsza nowy sąsiad okazał się typem mocno agresywnym. Pan Michał mógł oczywiście złożyć podanie o inny lokal, w spokojniejszym towarzystwie, ale żeby dostać zgodę na przeniesienie, musiałby przestać pić. Dla człowieka, którego ojciec pierwszy raz poczęstował wódką w wieku ośmiu lat, i który już jako nastolatek nadużywał alkoholu, stanowiło to warunek niemożliwy do spełnienia, zwłaszcza w sytuacji ostrego kryzysu życiowego i narastającej depresji. Wracał więc do miejsca, w którym się urodził, wychował i w którym spędził całe życie. Siedział na dworze do zmroku, brudny, pijany, coraz bardziej cichy i przestraszony. Minęło kilka tygodni, nim zorientowaliśmy się, że stracił prawo do pokoju socjalnego i zamieszkał w piwnicy.

Według słów Hanny Gronkiewicz-Waltz w 2015 roku problem bezdomności w Warszawie został w dużej mierze rozwiązany. Natomiast organizacje pozarządowe oceniają, iż metody, jakie stosuje się zarówno w stolicy, jak i w całym kraju, przypominają raczej system opieki społecznej rodem z dziewiętnastowiecznych powieści Dickensa niż nowoczesne podejścia krajów Europy Zachodniej. Rzeczywiście w warszawskich noclegowniach przez cały rok są wolne miejsca, urzędnicy z ratusza nie biorą jednak pod uwagę faktu, że wiele osób woli spędzić noc na klatce schodowej, albo nawet w bramie, niż w noclegowni, gdzie w zatłoczonych salach śpi do kilkuset bezdomnych jednocześnie, warunki sanitarne wołają o pomstę do nieba, panuje świerzb, wszawica i trudny do zniesienia hałas. Alternatywą są schroniska, gdzie nie wpuszcza się bezdomnych pozostających pod wpływem alkoholu, co automatycznie wyklucza większość potrzebujących.

Osoby dotknięte głębokim ubóstwem otacza mur społecznej pogardy.

Mając wybór pomiędzy noclegownią, a piwnicą w swojej starej kamienicy, pan Michał wybrał piwnicę. Na początku zimy zaczął sprawiać wrażenie poważnie chorego. Przewracał się, kaleczył, kilka razy w tygodniu zabierała go karetka, ale na SORze nikt nigdy nie spytał, co się dzieje – czy chciałby się może leczyć, iść na odwyk? Aplikowano kroplówkę i wysyłano go z powrotem na ulicę. Patrzyliśmy bezradnie, jak jego stan pogarsza się z tygodnia na tydzień. Wszyscy sąsiedzi chcieli pomóc, ale nie jest łatwo wesprzeć bezdomnego. Na przeszkodzie stoją całe formacje biurokratycznych przepisów opieki społecznej i obwarowane twierdze oddziałów szpitalnych. Żeby dostać się na odwyk, trzeba okazać skierowanie. Żeby otrzymać skierowanie, trzeba stawić się trzeźwym w przychodni, konkretnego dnia, na umówioną godzinę, a taki wymóg przekraczał granice możliwości pana Michała.
Mokotowska opieka społeczna wzruszała ramionami. Bezskutecznie próbując coś załatwić zdaliśmy sobie sprawę, że procedury przez które musi przebrnąć człowiek dotknięty bezdomnością, stawiają go na z góry przegranych pozycjach. Pan Michał był bezradny i przerażony jak dziecko, my nie radziliśmy sobie z sytuacją wiele lepiej. „Pomoc (państwa) skupia się na działaniach interwencyjnych. System pomaga utrzymać status quo. Nie zamarzną, nie zginą z głodu, ale nadal będą bezdomni”, w wywiadzie dla Gazety Prawnej powiedziała badaczka bezdomności Julia Wygnańska. I rzeczywiście, straż miejska mogła odwieźć pana Michała na noc do cieplejszego niż piwnica miejsca, dostał też bony obiadowe, ale o przyzwoitym schronieniu, terapii czy pomocy psychologów nie było nawet mowy. A to oznaczało, że jego sytuacja życiowa się nie zmieni.

Postanowiliśmy jednak wykonać pierwszy krok – pomóc naszemu sąsiadowi wytrzeźwieć. Zaczęliśmy dzwonić do szpitali i szukać miejsca, uciekając się do namolnych próśb oraz szantaży emocjonalnych. Większość lekarzy zbywała nas niczym natrętnych petentów. Kiedy tłumaczyliśmy, że idą mrozy i za chwilę pod naszymi oknami umrze człowiek, przyznawali, że istnieją luki w przepisach, ale też jednoznacznie dawali do zrozumienia, że to ich nie interesuje. W końcu trafiliśmy na kogoś obdarzonego ludzkimi uczuciami. Wsadziliśmy pana Michała w samochód i odwieźliśmy na izbę przyjęć. Był zadowolony. Chciał się leczyć. Miał spędzić dziesięć dni na detoksie, a potem trafić na oddział terapii uzależnień. Odetchnęliśmy z ulgą.

Kolejne kłopoty zaczęły się już tydzień później. Mimo wcześniejszych ustaleń nie wpisano nas do karty jako osoby upoważnione do wglądu w dane chorobowe pana Michała. Pielęgniarka, która miała tego dopilnować, przepadła w czeluściach szpitalnych korytarzy. Ponieważ kategoria sąsiada w języku prawnym nie istnieje, bez dobrej woli ze strony personelu szpitala nie mogliśmy się dowiedzieć, co słychać u naszego podopiecznego. Takiej woli najwyraźniej zabrakło. Torba z ubraniami i prośba o uzupełnienie karty nigdy nie dotarły do pana Michała. Lekarz prowadzący potraktował nas w sposób skrajnie arogancki, oświadczył że stanowimy zagrożenie dla pacjenta i nie udzieli nam o nim żadnych informacji.

Mimo to wróciliśmy po jakimś czasie, akurat w momencie, kiedy pan Michał potulnie czekał na wypis. Z niewiadomych przyczyn nie przeniesiono go na oddział odwykowy. Dostał karteczkę z adresem schroniska, w którym nie było wolnych miejsc oraz informację o ośrodku na Marywilskiej, gdzie na leczenie czeka się ponad dwa tygodnie. Te dwa tygodnie miał spędzić w piwnicy. Nikt z personelu nie skontaktował się z opieką społeczną, opieka społeczna ze swojej strony miała dokładnie w nosie, co dzieje się z jej podopiecznym. Kiedy zaprotestowaliśmy, twierdząc, co jest zresztą zgodne z prawdą, że szpital nie ma prawa wypisywać bezdomnego na ulicę, ten sam lekarz, który poprzednio odmówił wszelkich informacji (dodam na marginesie, że nazywa się A. i reklamuje swoje usługi jako specjalista od depresji i kryzysów życiowych), tym razem udzielił nam ostrej reprymendy. Oświadczył, że wykazujemy się skrajnie roszczeniową postawą i powinniśmy byli wcześniej zainteresować się losem sąsiada.

Zadzwoniliśmy więc do opieki społecznej, próbując wytłumaczyć, że jeśli teraz pan Michał trafi na ulicę, cały wysiłek związany z detoksem, jak również pieniądze podatników włożone w 23-dniowy pobyt w szpitalu, zostaną zmarnowane. Po dłuższych pertraktacjach zdołaliśmy w końcu wyprosić klucze do lokalu socjalnego. Nie byliśmy tam wcześniej. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że takie miejsca w Warszawie w ogóle istnieją. Tuż obok luksusowego apartamentowca stał potworny, obdrapany slams. Na klatkach schodowych panował mróz i egipskie ciemności. Śmierdziało fekaliami. Drzwi do kolejnych mieszkań stały otworem. Na jedną osobę w takim przybytku przypada pięć metrów kwadratowych, tak więc w tym samym pokoju lokuje się zupełnie obcych ludzi. Z chwilą, kiedy przekroczyliśmy próg, stało się jasne, że nie możemy zostawić tam pana Michała, bo kupi flaszkę jeszcze tego samego dnia. Prawdę powiedziawszy sama na jego miejscu postąpiłabym podobnie. Na podłodze leżał zawszony barłóg, temperatura sięgała niewiele ponad zero stopni, bo lokale socjalne w ogóle nie są ogrzewane, drzwi obok odbywały się regularnie burdy pijackie.

Dotarło do nas, że ze strony państwa nie możemy oczekiwać żadnego sensownego i nastawionego na długofalowy proces wsparcia. Odgrzebaliśmy więc stare znajomości i namolnie, rezygnując z resztek nadszarpniętego już wcześniej honoru, wykorzystaliśmy znane dojścia i kontakty. Dzięki uprzejmości znajomych udało się umieścić naszego sąsiada w ośrodku stowarzyszenia Antidotum, gdzie rozpoczął roczną terapię wychodzenia z alkoholizmu i bezdomności. Mokotowska opieka społeczna obiecała ze swojej strony pomoc i zapewniła, że wypisze skierowanie na leczenie i tym samym wesprze finansowo całe przedsięwzięcie. Trzy dni później, kiedy pan Michał miał już dach nad głową, odmówiła negocjacji z przedstawicielami stowarzyszenia. Rozmową z nami interesowano się tylko o ile deklarowaliśmy chęć spłaty długów pana Michała. Na koniec usłyszeliśmy, że rola państwa skończyła się ostatecznie na udostępnieniu mu lokalu socjalnego i na nic więcej nie możemy liczyć. Nie przeszkodziło to jednak urzędnikom, jeszcze przed nadejściem weekendu skierować do sądu wniosku o eksmisję. W ten sposób pozbyli się problemu. Szybko i sprawnie cała odpowiedzialność została zepchnięta na organizację pozarządową.

Pić w strukturze, ćpać w strukturze [rozmowa z Łukaszem Surowcem]

Pan Michał zaczął trudny proces wychodzenia z uzależnienia. Udało się. Ma gdzie mieszkać, co jeść, chodzi na terapię. Reszta zależy od niego. Nie trafiłby jednak pod skrzydła Stowarzyszenia Antidotum, gdyby nie wspólny wysiłek sąsiadów i ludzi dobrej woli, którzy dołożyli się do internetowej zbiórki na jego utrzymanie. Nadal siedziałby pod sklepem i ciułał na wódkę, a noce spędzałby w piwnicy.

Podobno nie ma sytuacji bez wyjścia, trzeba tylko chcieć, żeby się z niej wydostać. Ale w jaki sposób samotny, uzależniony od alkoholu, tkwiący w głębokiej depresji bezdomny może przebrnąć przez biurokratyczne procedury, stawić się trzeźwy w przychodni, odczekać w kolejce na odwyk, pokonując upokorzenia i bezduszność urzędników udowodnić, że potrzebuje pomocy, a następnie z własnej kieszeni wyłożyć fundusze na terapię? System opieki społecznej, dla którego pracują setki opłacanych przez nas urzędników, oddziały szpitalne, lekarze i pielęgniarki zajmuje się jedynie przesuwaniem ludzi z jednego miejsca w drugie. Niczym w kafkowskiej powieści bezdomni wędrują z mieszkań socjalnych na ulicę, z ulicy do szpitala, ze szpitala do noclegowni, znowu na ulicę i po raz kolejny na detoks. Tkwią w zaklętym kręgu, z którego nie ma wyjścia.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kaja Malanowska
Kaja Malanowska
Pisarka
Z wykształcenia biolożka, napisała doktorat z genetyki bakterii na University of Illinois at Urbana-Champaign. Felietonistka „Krytyki Politycznej”. Zadebiutowała powieścią "Drobne szaleństwa dnia codziennego" (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2010), która przyniosła jej uznanie krytyki i nominację do Gwarancji Kultury – nagrody TVP Kultura. Autorka książek "Imigracje" i "Patrz na mnie Klaro!".
Zamknij