Kulturalna dyskusja jest miłą i fajną metodą spędzania wolnego czasu i można się nawet czegoś nauczyć. Ale świata się tak nie zmienia. Przeciwnicy mają bardzo dużo pieniędzy, często mają ogromną władzę, także tę militarną i policyjną. W porównaniu z pierwszą lepszą firmą, która zajmuje się destrukcją ekosystemów − nas, aktywistów, jest garstka. Rozmowa z Pawłem Szypulskim, dyrektorem programowym Greenpeace Polska.
Jakub Śwircz: Pamiętam cię jako świetnego kuratora i osobę niezwykle czułą na obrazy niechciane, zgubione, zapomniane, pochowane z jakichś powodów. Wystarczy przypomnieć Pozdrowienia z Auschwitz. A twój cykl ogłoszeń o zaginionych zwierzętach to jest niemal analogowa odpowiedź na sztukę postinternetową. Teraz jesteś w Greenpeace i walczysz o przetrwanie naszego świata.
Paweł Szypulski: Nie myślałem o tych pracach w ten sposób. W ogóle dopiero niedawno, w pewnym momencie pracy, którą obecnie wykonuję, czyli na stanowisku dyrektora programowego w Greenpeace, przypomniałem sobie, że był taki moment, kiedy zajmowałem się pracą kuratorską.
To świetnie się składa, ponieważ chciałem porozmawiać z tobą właśnie o obrazach i ich znaczeniu w kontekście działań Greenpeace’u, ale też szerzej katastrofy klimatycznej. Zacząłbym od przywołania zdjęcia z 1956 roku z magazynu „Life” z edytoriala pod tytułem „Throw Away Society”, na którym amerykańska rodzina uwolniona od domowych obowiązków rozrzuca plastikowe naczynia jednorazowe. Jeden obraz i jeden tytuł − dziś odczytujemy go zupełnie inaczej − symbolicznie otwierał erę nieskrępowanego konsumpcjonizmu, dziś ją zamyka.
Znam ten materiał oczywiście i on świetnie opisuje zmiany, które zachodzą w myśleniu o klimacie. Możliwe, że w jakimś stopniu i nasze działania się do nich przyczyniły. Wszystkie akcje, projekty, które nasza i kilka innych organizacji prowadzi, mają jeden zasadniczy cel: przyczyniać się do zmiany systemu, w którym żyjemy. Tak by przestał być destrukcyjny, ale żeby zmieścił się w granicach klimatycznych, w granicach związanych z różnorodnością biologiczną, czyli po prostu z życiem na Ziemi. Musimy pamiętać o tym, że Greenpeace i inne podobne organizacje skupiają się tak naprawdę na ochronie ludzi. Życie jako takie sobie poradzi. Była planeta bez ludzi i kiedyś będzie pewnie planeta bez ludzi. Tu chodzi o to, żebyśmy mieli taki świat, w którym jesteśmy w stanie żyć.
czytaj także
Czyli walczycie o sprawy egzystencjalne.
My przede wszystkim prowadzimy kampanie. To są niezwykle długie procesy, które mają przybliżać nas do zmiany. Obejmują one bardzo szeroką paletę działań i tematów. Są to między innymi niezwykle skomplikowane i szczegółowe działania prawne, które wcale nie są spektakularne.
Widać przede wszystkim ludzi przypiętych do drzew i kominów, banery na budynkach i zdeterminowane twarze protestujących. Taki jest popularny, by nie powiedzieć stereotypowy obraz aktywisty Greenpeace’u.
On nie jest stereotypowy, on jest prawdziwy, ale niekompletny. Aktywiści i wolontariusze Greenpeace to setki ludzi, pracowników samej organizacji takich jak ja jest niewielu. Większość to ludzie, którzy są z nami z potrzeby serca i nie boją się zaryzykować, że spotka ich coś przykrego. Od zderzenia z polską policją, przez śmiech, hejt i nazywanie ekoterrorystami. A to są zwykli ludzie, którzy rozumieją rangę problemów. Często potem ponoszą konsekwencje, bo taka jest tradycja, w ramach której te działania się odbywają, czyli obywatelskiego nieposłuszeństwa.
Może to też jest element polaryzujący opinię społeczną − anonimowe, prywatne osoby stają do walki z czymś o wiele większym od siebie? Zamiast protestować w sprawie podwyżek wynagrodzeń, protestują przeciwko wycince lasu, który wydaje się daleko od kwestii przeżycia od pierwszego do pierwszego.
W naszym etosie tak właśnie jest: to jestem ja, moja twarz, moje ciało, którym blokuję tę wycinkę, ja, jako konkretna osoba. I biorę na siebie różne medialne, prawne i fizyczne konsekwencje. Skala nienawiści, jaka się pojawia w stosunku do tych osób, wiesz, czasem nawet życzenia śmierci i takie historie, mogłaby przerazić nawet zawodowych polityków. Aktywiści działają mimo to, ponieważ wiedzą, o jak ważną sprawę walczą, jak powiedziałeś − egzystencjalną.
Zaznaczyłeś, że ten obraz aktywistów, działań bieżących jest prawdziwy, ale niepełny. Co więc stanowi część poza kadrem?
W Polsce jesteśmy teraz w takim miejscu, w którym to ruchy i organizacje ekologiczne są w zasadzie jednymi z niewielu aktorów, nazwijmy to, progresywnej polityki, którym rzeczywiście udało się doprowadzić do skutecznej korekty systemu. Przynajmniej w niektórych obszarach udało się doprowadzić do zmian 10 lat temu niemożliwych do wyobrażenia. W porównaniu z pierwszą lepszą firmą, która zajmuje się destrukcją ekosystemów, jak np. PGE − jest nas garstka. Jednak przez tę dekadę dokładaliśmy swoje mniejsze i większe kamyczki do tego, by na najwyższych szczeblach władzy, różnego rodzaju władzy, również korporacyjnej, nie rozmawiało się już o tym, „czy”, tylko „kiedy” Polska będzie wolna od węgla. Czy jak postuluje Greenpeace, za 10, czy raczej – jak wynikałoby z modelu business as usual − za 15 lat.
Udało nam się zatrzymać budowę i rozbudowę szeregu elektrowni i kopalni węgla. Udało się doprowadzić do tego, że PGE − największy emitent gazów cieplarnianych w Polsce i jeden z największych w Europie − w swoim oficjalnym stanowisku odwołuje się do tego, co mówimy.
To właściwie sztuka incepcji, zwana też lobbingiem.
Oczywiście takie działania też prowadzimy. Ale żeby doprowadzić do jakiejś zmiany społecznej, pierwszą, niezbędną rzeczą jest to, żebyśmy uwierzyli, że ona się może wydarzyć, umieli ją sobie opowiedzieć, umieli ją sobie wyobrazić, a potem zaczęli to robić. W Polsce nadal wiele osób decyzyjnych ma problem z uwierzeniem, że węgla nie będzie. Ale rzeczywistość już ich prześciga w tej materii.
Jeśli jesteśmy przy PGE, to Greenpeace, z tobą na czele, bardzo sprawnie wykorzystał strategie performance’u czy przejęcia roli. Jak to się stało, że zostałeś kandydatem na prezesa PGE?
Kiedy spojrzymy na to, co Greenpeace w Polsce robi przez ostatnie dwa czy trzy lata, to te artystyczne strategie, przepisane w nowy kontekst użycia, pojawiają się coraz częściej i są bardzo skuteczne. Wraz z ogłoszeniem konkursu na stanowisko prezesa PGE uznaliśmy, że nie ma lepszej drogi do zmiany i spotkania niż złożenie oficjalnej kandydatury. Zebrałem wszystkie niezbędne dokumenty, powstał bardzo poważny i merytoryczny list motywacyjny. I można powiedzieć, że to zadziałało fenomenalnie. Opowieść, o tym, że jakiś typ z Greenpeace próbuje zostać szefem PGE, popłynęła daleko w świat, do dzisiaj rezonuje. Zabawnym efektem było to, że spotkał się ze mną zupełnie prawdziwy prezes PGE. Wydaje mi się, że był zaskoczony tym, że ja nie zszedłem, wracając do stereotypów – wprost z blokady jakiegoś drzewa. Mieliśmy dobrą, merytoryczną rozmowę. Bo ja, oprócz tej ekspertyzy obrazkowej, z której wyrosłem, zdobyłem przez lata ekspertyzę w zakresie polityki klimatyczno-energetycznej.
Czy to jest tak, że ty wniosłeś ten artystyczny zestaw narzędzi do organizacji, czy on już tam był i czekał na wykorzystanie?
Już był. Greenpeace jest taką organizacją, która od samego początku, końca lat 60. XX wieku, miała w swoich szeregach ludzi, którzy rozumieli widowisko, jakiego potrzebują media. Organizacja założona w Kanadzie, na początku nazywała się Don’t Make a Wave Committee i skupiała na walce z podziemnymi testami broni atomowej, które USA chciały prowadzić na wyspie Amczitka.
Już wtedy zorganizowano pierwszy performance − grupa ludzi wsiadła na jakąś łupinkę, stateczek o nazwie Phyllis Cormack i popłynęła na miejsce, gdzie miała odbyć się próba jądrowa. Media rozpisywały się o tej wyprawie, a USA, choć test przeprowadziły, po wielkiej krytyce społecznej zaprzestały dalszych. Medialny spektakl i jego siła oddziaływania zachęciły założycieli do kontynuacji i poszerzenia swoich działań.
Greenpeace wytacza proces PGE. Czy sąd zmusi koncern do całkowitego odejścia od węgla?
czytaj także
Tak rozpoczęły się akcje przeciwko wielorybnikom.
To był przełom w historii Greenpeace’u. Organizacja zyskała globalny rozmach, podejmując się walki o ochronę wielorybów. O efektywności tej kampanii w dużej mierze przesądziło jedno konkretne wydarzenie i tak istotny w naszej rozmowie − obraz: moment, w którym z rosyjskiego statku wielorybniczego wystrzelono harpun nad pontonami, na których byli aktywiści, tuż nad ich głowami. Innym takim momentem-obrazem było zatopienie statku Greenpeace’u przez francuskie służby specjalne.
Te obrazy i ich medialność są bardzo precyzyjnie lokowane − powstają przy zderzeniu dwóch sił. Tej, która utrzymuje zastany porządek, i tej buntującej się.
To wynika ze zrozumienia, że wtedy, kiedy wierzysz w działanie pokojowe, działanie, które ma prowadzić do zmiany, to musisz być zdecydowany i musisz być głośny. Twoi przeciwnicy mają bardzo dużo pieniędzy, często mają ogromną władzę, także tę militarną i policyjną, więc jeżeli chcesz pokazać systemowe problemy, które stoją za ich przemocą wobec środowiska i ludzi, to musisz liczyć się z tym, że poniesiesz konsekwencje. Ale jednocześnie wiesz, że twój protest, jeśli będzie cichy, gdzieś z boku, bez kamer, bez tej historii i umiejętności opowiadania, również obrazami, to w społeczeństwie, które jest społeczeństwem obrazkowym, pozostanie niewidzialny i bezsilny.
Czyli obrazy stanowią niezbędny element w działaniach Greenpeace’u?
Obrazy są istotną częścią tych protestów. Wrócę teraz do Polski i zakończonych sukcesem protestów przeciwko wycince Puszczy Białowieskiej. Za nimi stała kampanijna mądrość tego, że jak chcesz ocalić taki las, to musisz być na miejscu w puszczy, ale i pracować z wybitnymi przyrodnikami oraz prawnikami i znaleźć oczywiście prawne narzędzia, które pozwolą ją chronić.
To niezwykłe, że od momentu złożenia skargi do doprowadzenia do wyroku Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej minął tylko rok. Zwykle takie procesy, które znam i obserwuję, trwają znacznie dłużej. Niezwykłe tempo to zasługa również obrazów z protestów. Sędziowie też oglądają telewizję, też czytają gazety. To, co się działo w puszczy, czyli to, że cały spektakl, kiedy aktywiści i aktywistki Greenpeace, Dzikiej Polski, Pracowni na rzecz Wszystkich Istot oraz Obozu dla Puszczy swoimi własnymi ciałami bronili lasu, filmowani i fotografowani przez tradycyjne media i na potrzeby kanałów społecznościowych, pozwolił nieść przesłanie dużo dalej, również do Brukseli.
Media bardzo dziś lubią pojedynki Dawida z Goliatem.
Lista przegranych i niezauważonych medialnie pojedynków jest jednak długa. Natomiast niesamowite jest to, że jest też druga lista − zwycięstw. I w tym sensie rzeczywiście taka figura Dawida i Goliata jest bardzo ważna. Takich archetypicznych figur znajdziesz oczywiście więcej w kampaniach organizacji pozarządowych, w działaniach ruchów klimatycznych i społecznych. Nie zawsze jednak nam się to udaje.
Czy takim problemem bez swojej reprezentacji wizualnej jest katastrofa klimatyczna?
Zdecydowanie. Kryzys jest totalny, poza skalą naszej codziennej optyki. Jest skomplikowany i trudny do opowiedzenia, nie nadaje się na prostą historię, której chcą media. Najmocniejszymi jego obrazami, które jednak prawie na nikogo nie działają, są wykresy. Trudno sobie wyobrazić, by ktoś się szczególnie przejął wykresem czy nad nim płakał.
Łatwiej jest nam przejąć się sprawą rozgrywającą się w relatywnie wąskiej perspektywie – zarówno przestrzennej, jak i czasowej. A problem ma skalę planetarną i najlepszą miarą czasu, by go pojąć, byłby czas geologiczny. Z perspektywy ludzkiego życia 50 czy 70 lat to bardzo długo. Z perspektywy czasu geologicznego – mgnienie oka. Jeśli spojrzeć z uwzględnieniem tej optyki na skalę destrukcji, jaka się w ciągu ostatnich kilku dekad dokonała, to wielkie przyspieszenie trwające od końca II wojny światowej to jedna, gigantyczna i katastrofalna dla życia na Ziemi eksplozja.
Świat, który istniał bardzo długo, kończy się w niesłychanym tempie. Nie potrafimy tego jednak dobrze uchwycić, bo nawet nasze media, fotografia, film nie radzą sobie z taką perspektywą czasową.
Pomimo to przebił się do społecznej świadomości. Raport Ziemianie atakują wskazuje, że już 78 proc. Polaków traktuje ten temat poważnie.
Tak, on się przebija, punktowo i coraz wyraźniej na poziomie społecznych obaw, zwłaszcza wśród młodszych. Stało się tak w dużej mierze dzięki geniuszowi jednej dziewczyny ze Szwecji − Grety Thunberg. Udało jej się stać symbolem, człowiekiem-obrazem o potężnej sile oddziaływania. Jej gniew i indywidualny protest stały się zapalnikiem dla powstania wielkiego, globalnego ruchu. To, że Thunberg po prostu poszła, usiadła w odpowiednim miejscu, napisała proste hasło na zwykłym kartonie − uruchomiło wielką medialną maszynę. Przepraszam za słowo, ale ona stała się memem. Dzięki temu jej przekaz był zrozumiały i poszły za nią tysiące ludzi na całym świecie, którzy później odnieśli realne sukcesy w walce o klimat.
Sofokles i Greta Thunberg. Zmiana klimatu jak antyczna tragedia
czytaj także
Skróciła dystans pomiędzy tym, co niewyobrażalne, a ludzkimi emocjami: strachem, gniewem i poczuciem bezsilności.
Ona była w stanie nadać katastrofie bardzo zrozumiały, prosty wymiar. Wiele osób takich jak ja i wielu mądrzejszych ode mnie ludzi tego nie umiało. My plątaliśmy się w raportach z danymi i wykresach.
Wasza działalność kampanijna to przykład konsekwencji i umiejętności budowania ciągłości pomiędzy zdarzeniami dużymi i małymi, z ciągle tym samym wektorem narracji. To dość niezwykła siła w dzisiejszych, poszatkowanych czasach, w których, wraz z odświeżeniem walla, pojawia się nowsza wersja prawdy i świata. Co było wczoraj na pierwszych stronach w gazetach codziennych, ląduje już znacznie głębiej, jakby zdarzenia nie miały swoich dalszych konsekwencji. Aktorzy sceny politycznej mogą dzięki temu dowolnie zmieniać zdanie i opowiadać nowe przekazy dnia.
Nie jesteśmy chyba aż tak wyjątkowi. Jest trochę organizacji w Polsce i za granicą działających według tego modelu. Nie każda z nich ma ten sam wektor światopoglądowy, ale działają świetnie, np. Ordo Iuris. Mam wrażenie, że w Polsce skrajna prawica jest w tym bardzo dobra, potrafi kreować i prowadzić długie kampanie. Kaja Godek jest pod kątem skuteczności wybitną kampanierką, udało jej się przeforsować niesłychanie głębokie zmiany i wydaje mi się, że w tym jest więcej niż tylko show.
czytaj także
Rozpoznajesz narzędzia i ciężar wykonanej pracy.
Tak, warsztat w niektórych obszarach jest podobny wśród różnych grup, które rozumieją realne mechanizmy medialne. Mają w swoim organizacyjnym DNA wpisane, że są podmiotami, które zrozumiały, że polityka nigdy nie jest domeną ekspertów. Nawet jeśli próbuje coś takiego sugerować, jak obecnie ruch polityczny zbudowany wokół Szymona Hołowni czy dawniej Platforma Obywatelska. Technokratyczny porządek i gwarancje ekspertów, wpisane w programie partii, to w zdecydowanej większości fikcja. Nawet jeśli pisali go eksperci, to ktoś inny robi potem z tego politykę. Co więcej, ci eksperci to często są ludzie, którzy też tak naprawdę stwarzają świat, choć go nie rozumieją i nie analizują.
Mówisz to z perspektywy podmiotu, który odgrywa istotną rolę w tych analizach.
Tak, mam tu pewne pole ekspertyzy. Ale też jako naiwny cielaczek, spragniony w polskiej polityce ludzi, którym mogę zaufać w jakimś wymiarze, uwierzyłem w kampanii prezydenckiej Szymonowi Hołowni, który próbował przedstawiać się jako kandydat rozumiejący rangę kryzysu klimatycznego. Było tak do momentu, w którym przeczytałem jego program, a tam informację, że chciałby odejść od węgla do 2050 roku. Prawie się przewróciłem. To nie tylko zaprzeczenie troski o klimat, ale też z perspektywy eksperckiej zwyczajna bzdura. Żeby tak twierdzić, trzeba kompletnie nie rozumieć sytuacji, w jakiej znajduje się polski system energetyczny. Nawet postulowana obecnie przez ludzi Hołowni data 2040 jest głęboko wątpliwa, a z ochroną klimatu nie ma nic wspólnego.
Jak byś więc to nazwał, ten paraprofesjonalny charakter widzianej polityki?
To jest teatr. I chodzi o to, że są organizacje i ruchy, które rozumieją, że ważną częścią demokracji jest właśnie generowanie obrazów, ten teatr, i że media funkcjonują w ramach fal, które się wydarzają jedna po drugiej i czasem wynoszą w górę jakiś ważny temat. Jeżeli dobrze i cierpliwie kampaniujesz, to dzięki takiej medialnej fali rzeczy zaczynają się do siebie dodawać i pojawiają się możliwości, których wcześniej nie było. Za mediami idzie z czasem kolejna, tym razem społeczna fala. Wrzucasz na jej początku do debaty jakieś hasła, po dwóch miesiącach nikt nie pamięta, że to ty to popychałeś, a sprawy się już toczą.
Efekt kuli śniegowej. Myślę, że Kaja Godek też zna to uczucie. A szerzej, wszyscy ci, którzy bardzo mocno wierzą w swoje sprawy.
Myślę, że tak. Ale żeby coś zmienić, trzeba też umiejętności. Jak popatrzymy na polskie NGO-sy, to ten płomień bardzo często płonie w sercach osób, które zajmują się kwestiami społecznymi, ale rozumienie systemu już niestety nie jest tak powszechne. Częste jest tkwienie w wyobrażeniu, że trzeba dobrej ekspertyzy i wystarczy po prostu stać po stronie prawdy. Tymczasem, żeby coś zmienić, nie wystarczy mieć rację. Ludzie z mojego bąbelka zbyt często wierzą w dyskusję, ścieranie się poglądów i argumentów. Sam zresztą nie jestem od tego wolny. Taka kulturalna dyskusja jest miłą i fajną metodą spędzania wolnego czasu i można się nawet czegoś nauczyć. Ale świata się tak nie zmienia. I Kaja Godek wie, że nie chodzi o to, żeby robić kolejny klub dyskusyjny i wymieniać się racjami. Podobnie jest z obrazami. Jeśli nie są wpisane w większą historię, w działania i procesy polityczne, to pozostaną z aktywistycznej perspektywy puste. Choćby były to nawet zdjęcia z protestów, to bez odpowiedniego kontekstu mogą co najwyżej nadawać się do galerii. To jest trup po prostu. I takie zwłoki mogą być nawet całkiem ładne, oprawione pięknie, ale nie działają.
Powiedziałeś, że dopiero niedawno przypomniałeś sobie o swojej kuratorskiej przeszłości, zajmowaniu się fotografią. Co się stało, że sobie przypomniałeś?
Tak, totalnie o tym zapomniałem do pewnego momentu. W tym świecie kuratorsko-twórczym tkwiłem w pewnych dogmatach na temat tego, jakie obrazy są okej, a jakie nie są okej. I była we mnie zawsze potrzeba szukania rzeczy niezwykłych, dziwacznych, wcześniej niewidzianych, a nie obrazów osadzonych głęboko w którejś z fotograficznych konwencji. Wstyd to teraz przyznać, ale pochodzę z takiego porządku, w którym na klasyczną fotografię reporterską patrzy się z pewnym poczuciem wyższości i lekko kpiącym uśmieszkiem. Dopiero w trakcie wydarzeń w Puszczy Białowieskiej dotarło do mnie, jak bardzo mało wiedziałem i rozumiałem. Jakbyś sobie wszedł do katalogu zdjęć Greenpeace’u z Puszczy Białowieskiej i zobaczył zdjęcia z blokad, to one są tak oldschoolowe, że mogłyby pasować do już wspominanego „Life’a”.
Nawet niektóre były czarno-białe. I miały dokładnie te wartości, które odrzucałem wcześniej: dynamikę, skróty perspektywiczne, cały ten język tam był. I wtedy to zrozumiałem − to oni mieli rację, te zdjęcia naprawdę działają. One po prostu działają zupełnie inaczej niż to, na co pozwala fotografii galeria. Sprawdzają się zarówno w tradycyjnych mediach, jak i w internecie. Opowiadanie historii za ich pomocą jest dużo prostsze i dużo skuteczniejsze. Jest takie jedno zdjęcie z puszczy, które przedstawia harwester przy wycince i grupę aktywistów blokujących ramię tego urządzenia. To zdjęcie było reprodukowane bardzo często i ewidentnie pobudzało wyobraźnię wielu ludzi. Gdyby ktoś mi powiedział, kiedy zaczynałem pracę w Greenpeace, że fotografia może zmieniać świat, tobym się tylko zaśmiał.
A teraz te zdjęcia, w które nie wierzyłeś, stanowią część kuli śniegowej?
Tak. Kiedy wrzuci się na luz i zawiesi kuratorskie filozofowanie, to fotografie zaczynają fantastycznie działać. Inny − obok Białowieży − przypadek, kiedy doświadczyłem tej niesamowitej siły obrazu, w takim bardzo oldschoolowym wydaniu, miał miejsce po jednym ze spotkań Rady Europejskiej. Obrady dotyczyły celu neutralności klimatycznej 2050 i oczywiście polski rząd z premierem Morawieckim na czele próbował ten proces, bez sensu i bez szans na powodzenie, sabotować. Na ulicach odbywały się strajki klimatyczne, a klimat miał swoje pięć minut w mediach. Była wtedy jakaś emocja w ludziach, że to, co zrobił Morawiecki, jest niedobre, i akurat dokładnie w tym samym momencie grupa aktywistów i aktywistek Greenpeace wyświetliła na kominochłodni w Bełchatowie twarz premiera z podpisem „wstyd”. Zdjęcia z tego wydarzenia, zrobione zresztą przez wybitnego fotografa Rafała Milacha, zadziałały fenomenalnie. Jeśli dobrze pamiętam, „Newsweek” i „Polityka” miały rozkładówki z tym zdjęciem, fotografia otwierała jeden z pierwszych materiałów w Faktach TVN. Nagle jakiś abstrakcyjny proces polityczny zyskał wartość emocjonalną, stał się odczuwalny i uchwytny.
A co się stało ze zdjęciami, pracami galeryjnymi, które wcześniej znajdowały się w twoim polu zainteresowań? Nazwałeś je trupem w naszej rozmowie.
To oczywiście uproszczenie. Stałem się jednak wobec nich potwornie podejrzliwy. Zwłaszcza tych podnoszących tematy ekologiczne. Potrzebujemy ogromnych zmian, a kontekst galeryjny, szczególnie komercyjnych galerii, nie służy zmianie, tylko petryfikowaniu status quo. Estetyzacja, która siłą rzeczy w galerii się przydarza, raczej usypia, niż popycha do działania. Swoją drogą, jeśli szukałbyś niezwykłych doznań estetycznych, to polecam taras widokowy przy odkrywce w Bełchatowie.
Co czujesz, będąc w takim miejscu?
To jest tak nieziemsko wielkie, epickie, że bardzo trudno nie mieć jakiegoś rodzaju doznania estetycznego. Wiadomo, że Bełchatów to z jednej strony gigantyczny pracodawca, z drugiej największy pojedynczy emitent gazów cieplarnianych w Europie. Ale jest to też wielki, mimowolny pomnik antropocenu, który jako taki ma swój wymiar estetyczny. Gargantuiczność tego miejsca przeraża i zachwyca. Powinieneś tam pojechać z rodziną, polecam każdemu.
**
Paweł Szypulski − dyrektor programowy Greenpeace Polska.
Jakub Śwircz − strateg marki i wicedyrektor Fundacji Brandy Lab.