Gospodarka

Dekarbonizacja to nie dopust boży. To opłacalna inwestycja

Według ujawnionej niedawno rządowej strategii na transformację energetyczną do 2040 roku będziemy musieli wydać 1,6 bln (!) zł. Ktoś powie, że to gigantyczne pieniądze – jednak to zaledwie dwa razy tyle, ile wynosi majątek twórcy Amazona. Na zieloną transformację będziemy musieli więc wydać zaledwie dwa bezosy.

Zbliżająca się transformacja w kierunku neutralności klimatycznej traktowana jest w Polsce niczym nadciągająca katastrofa, której skala będzie tak wielka, że z naszego kraju nie będzie co zbierać. Media ścigają się w podawaniu kolejnych szacunkowych kwot, ogłaszając, że „tyle nas to będzie kosztować!”, a co bardziej błyskotliwi publicyści dzielą jeszcze te kwoty przez liczbę mieszkańców Polski. Oczywiście po to, by stworzyć wrażenie, że każdy mieszkaniec naszego kraju będzie już niedługo musiał osobiście dołożyć z własnej kieszeni do rodzimej Energiewende (według redaktora Warzechy – po 39 tys. zł). A że mało kto ma te sumy ot tak, do wyłożenia, więc strach tym większy.

Używanie do opisu krajowej gospodarki kategorii właściwych do analizy prywatnych finansów to błąd nienowy, spotykamy się z nim chociażby w debacie o długu publicznym. Analiza kwestii makroekonomicznych z perspektywy mikro nie ma jednak głębszej wartości poznawczej. Zbiorowiska ludzkie oraz cały obszar ich działalności zwykle charakteryzują się ogromnymi liczbami, które pojedynczego człowieka mogą przyprawić o zawrót głowy. Jednak gdy te ogromne liczby wstawi się w odpowiedni kontekst, ten szok mija. Zielona transformacja polskiej energetyki będzie ogromnym wyzwaniem, ale na pewno nie takim, z którym nie moglibyśmy sobie nie poradzić. Nie mówiąc już o tym, że alternatywa – czyli jej brak – jest pod wieloma względami gorsza, i droższa.

Dwa bezosy

Według przyjętej niedawno przez rząd Polityki Energetycznej Polski 2040 „transformacja energetyczna Polski, prowadzona w sposób akceptowalny społecznie, przy jednoczesnym zagwarantowaniu bezpieczeństwa energetycznego, utrzymaniu konkurencyjności gospodarki oraz ograniczeniu oddziaływania na środowisko, wymagać będzie ogromnych nakładów inwestycyjnych”. Jak wysokie będą te nakłady? Rządzący szacują skalę koniecznych inwestycji w samym sektorze energetyczno-paliwowym na 867–890 mld zł. To oczywiście nie wszystko. Głęboka zmiana systemu energetycznego będzie wymagała działań podejmowanych praktycznie we wszystkich innych obszarach gospodarki, a nawet życia społecznego. Każdy podmiot prowadzący jakąś działalność korzysta z energii, więc w mniejszy lub większy sposób będzie musiał zaadaptować się do nowych warunków. Zmiany będą musiały dotyczyć także transportu, rolnictwa czy usług. A także gospodarstw domowych. Nakłady inwestycyjne w sektorach pozaenergetycznych autorzy PEP2040 szacują na kolejne 745 mld zł, w sumie mowa więc o kwocie ok. 1,6 bln zł.

To oczywiście kwota ogromna, jednak warto znać proporcje. Jest zaledwie dwukrotnie wyższa niż wartość majątku jednego człowieka – Jeffa Bezosa. Na transformację energetyczną będziemy musieli zatem wydać… dwa bezosy. I to nie w ciągu roku, lecz w ciągu dwóch dekad. W skali roku mówimy więc o kwocie już tylko 80 mld zł. Niby wciąż sporo, ale mowa przecież o nakładach inwestycyjnych – publicznych i prywatnych – w skali całego kraju. Co roku w Polsce wykonuje się inwestycje na kilka razy większą skalę i nikt nawet specjalnie tego nie zauważa. W 2019 roku wydatki inwestycyjne w Polsce wyniosły 423 mld zł.

Rząd, który zaciekle bronił węgla, może być jego grabarzem

A jak to wygląda w kontekście PKB? W tym samym roku PKB Polski wyniosło 2,3 bln zł, a więc nakłady związane z zieloną transformacją odpowiadać będą około 3,5 proc. współczesnego PKB. Zakładając ceteris paribus (tzn. że inne wskaźniki się nie zmienią), stopa inwestycji w Polsce wzrośnie zatem z 18,5 proc. do 22 proc. PKB, czyli dorówna do średniej unijnej z 2019 roku. Co więcej, wciąż będzie 3 punkty procentowe niższa, niż zakładał… plan Morawieckiego ogłoszony na początku rządów PiS. Przypomnijmy, że według tzw. Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju, generalnie ciepło przyjętej nad Wisłą, nasza stopa inwestycji miała wzrosnąć aż do 25 proc. PKB do 2030 roku. Gdy Mateusz Morawiecki pokazywał swoje slajdy, nikt jakoś nie załamywał rąk i nie krzyczał „olaboga, co to będzie!”.

Wielkie programy inwestycyjne zazwyczaj wiążą się z olbrzymimi kwotami. Koszt budowy elektrowni jądrowej w Polsce jest obecnie szacowany na przeszło 100 mld zł. W czasach III RP na inwestycje drogowe wydaliśmy grubo ponad 200 mld zł, a tylko w zeszłym roku sama GDDKiA wydała na ten cel 18,3 mld zł. Nie przypominam sobie, żeby wówczas red. Łukasz Warzecha przeliczał te kwoty na głowę, aby podkreślić, że każdy z nas niemal osobiście wyłożył na to pieniądze. Choć przecież inwestycje drogowe są mniej kosztowne i mniej skomplikowane niż nakłady inwestycyjne w sieć energetyczną.

Czarna alternatywa

Patrząc na wielkie liczby, o jakich mowa w kontekście naszej transformacji energetycznej, warto sobie uzmysłowić, że w najbliższej przyszłości tak czy inaczej będziemy musieli ponieść ogromne nakłady na system energetyczny. Z unijną polityką klimatyczną czy bez niej. A to z tego prostego powodu, że wiele jego elementów jest zwyczajnie przestarzała. Tylko w latach 2020–2025 operatorzy systemów dystrybucyjnych prądu planują wydać 52 mld zł na modernizację sieci energetycznej, a spółki energetyczne w nadchodzących latach zamkną wiele starych bloków węglowych. „Po 2025 roku zniknie kilkanaście GW elektrowni węglowych” – czytamy na portalu „Wysokienapiecie.pl”.

Polski Instytut Ekonomiczny w ostatnich tygodniach opublikował dwie analizy pokazujące, jak kształtowałyby się koszty związane z energetyką według dwóch różnych scenariuszy – dekarbonizacji zgodnej z założeniami PEP 2040 oraz utrzymywania status quo. Ten drugi, czysto hipotetyczny, zakładał pozostawienie miksu energetycznego w obecnej postaci, a wiążących się z tym przyszłych nakładów inwestycyjnych na obecnym poziomie. I tak, w scenariuszu planowanej dekarbonizacji koszty dla sektora energetycznego wyniosłyby, zgodnie z PEP, 890 mld zł do 2040 roku. W scenariuszu „status quo” koszt przekroczyłby zaś… bilion złotych – mowa dokładnie o kwocie 1064 mld zł.

To dlatego, że w tym drugim, droższym scenariuszu, koszty obejmują między innymi konieczność budowy dodatkowych bloków węglowych o łącznej mocy 6 GW (to więcej, niż może wyprodukować dziś największa w Europie Elektrownia Bełchatów), a także modernizację istniejących bloków. Po prostu 80 proc. z nich przekroczyło już czas swojej eksploatacji, a są i takie – jak blok Elektrowni Połaniec – które pamiętają schyłek epoki Edwarda Gierka. Co więcej, koszty, o których tu mowa, nie obejmują dodatkowych praw do emisji CO2, które musielibyśmy zakupić, zakładając brak dekarbonizacji przy pozostaniu w UE. A te dodatkowe koszty wyniosłyby… kolejne 400 mld zł.

Kasa na klimat jest, ale rząd nie wie, jak mądrze ją wydać

Nadchodzące inwestycje energetyczne oczywiście przełożą się też na nasze rachunki za prąd. Już w zeszłym roku rachunki wzrosły średnio o ok. 10 proc., a od stycznia znów podrożały w związku z wprowadzeniem tzw. opłaty mocowej. Według słów ministra Piotra Naimskiego z jego rozmowy z red. Robertem Mazurkiem w RMF.fm ceny prądu będą w ten sposób rosły do 2030 roku. Dopiero w czwartej dekadzie tego wieku odczujemy pozytywny skutek wprowadzanych reform i ceny zaczną wreszcie spadać. Według analizy PIE rachunek za prąd przeciętnego gospodarstwa domowego w scenariuszu dekarbonizacji zgodnej z PEP w 2030 roku wyniesie 173 zł, będzie więc o 51 zł wyższy niż w 2018 roku. Jednak w scenariuszu „status quo” przeciętny rachunek za prąd wyniesie aż 182 zł. W portfelach bardziej odczujemy więc brak dekarbonizacji niż jej przeprowadzenie.

To już się dzieje

Transformacja energetyczna Polski będzie jednak nie tylko kosztem, lecz przede wszystkim wielkim boomem inwestycyjnym. Inwestycje na początku kosztują, jednak w miarę upływu czasu zaczynają przynosić zwrot i oszczędności. Niemal od razu tworzą też miejsca pracy, a dzięki modernizacji infrastruktury spadają inne koszty. Nie wiadomo zatem, z jakiego powodu zielona transformacja jest analizowana głównie z punktu widzenia tego, ile zapłacimy, a nie – ile zarobimy. Według raportu McKinsey&Company inwestycje wiążące się ze zmianami w polskiej energetyce podniosą PKB Polski o 1–2 proc. i stworzą dodatkowe 250–300 tys. miejsc pracy. Ograniczą też koszty operacyjne przedsiębiorstw o 75 mld euro. Poza tym dekarbonizacja Polski poprawi nasz bilans handlowy o 15 mld euro, tylko dzięki spadkowi importu paliw kopalnych. Inaczej mówiąc, w mniejszym stopniu będziemy zależeć od dostaw surowca z zewnątrz, przez co suwerenność ekonomiczna naszego państwa wzrośnie. W największym stopniu nasz bilans handlowy poprawi się w relacjach z Rosją – import z tego kierunku spadnie aż o 11 mld zł. Co roku będziemy wysyłać znacznie mniej pieniędzy do Moskwy, za które ta się między innymi zbroi. To chyba dobrze?

Transformacja energetyczna w Polsce tak naprawdę już trwa od jakiegoś czasu. Nad Wisłą ma miejsce chociażby boom fotowoltaiczny, który widać gołym okiem na prowincji – na przykład w Beskidach. Według Instytutu WiseEuropa w samym 2019 roku inwestycje w OZE w Polsce opiewały na kwotę 15 mld zł. W latach 2013–2019 łączne inwestycje w OZE nad Wisłą miały wartość 48 mld zł. Już teraz wydajemy więc ogromne kwoty na transformację energetyczną, co zresztą widać także w polskim miksie energetycznym. W 2020 roku udział węgla w wytwarzaniu energii elektrycznej po raz pierwszy w historii spadł poniżej 70 proc. Co prawda minimalnie, gdyż wyniósł dokładnie 69,7 proc., pękła jednak pewna psychologiczna bariera. Udział OZE wyniósł zaś niecałe 18 proc., znacznie wzrosło także znaczenie gazu (10 proc.). Transformację energetyczną najlepiej widać jednak w zainstalowanych mocach. W 2020 roku udział bloków węglowych w mocy osiągalnej w Polsce spadł z 70 do 65 proc. Odnawialne źródła energii stanowią już jedną czwartą zainstalowanych mocy w Polsce.

Bal na Titanicu, czyli jak Bełchatów odchodzi od węgla (choć jeszcze o tym nie wie)

Nadchodząca transformacja energetyczna nie będzie więc niczym strasznym. Podobny boom inwestycyjny obserwowaliśmy już chociażby w pierwszej dekadzie XXI wieku, gdy stopa inwestycji sięgała nawet 23 proc. PKB. Oczywiście, były to w dużej mierze inwestycje zagraniczne, ale obecnie również będziemy mieli dostęp do zagranicznego finansowania – z funduszy unijnych oraz z unijnego funduszu odbudowy, które w sumie sięgną być może nawet 770 mld zł. Dzięki temu zmodernizujemy naszą energetykę, a także zminimalizujemy wiele środowiskowych kosztów zewnętrznych, takich jak smog tworzony przez opalane węglem domowe piece. A smog co roku zabija mniej więcej tyle samo osób co COVID-19 w poprzednim. Zamiast więc patrzeć na dekarbonizację jak na klątwę, spójrzmy na nią jak na zadanie, które musimy wykonać, żeby w Polsce żyło się lepiej. Wszystkim.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij