Strażnicy status quo biadolą o dyskryminacji białych facetów i końcu wolności artystycznej, a orędownicy postępu patrzą z coraz większym zawodem na Akademię Filmową, której każdy progresywny ruch okazuje się PR-ową zasłoną dymną przed oskarżeniami o obyczajową skostniałość.
Z roku na rok gala rozdania Oscarów wzbudza coraz mniej emocji i coraz mniej widzów gromadzi przed ekranami, przez co nadawcom telewizyjnym przestało się opłacać jej transmitowanie. Wiele dyskusji wzbudziła jednak decyzja Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej, by w wyścigu o widzów i prestiżowe nagrody zrobić trochę miejsca dla kobiet, przedstawicieli mniejszości etnicznych, społeczności LGBT+ czy osób z niepełnosprawnościami.
Na Zachodzie bez większych zmian
Propozycje, by nieco wyrównać szanse i wpuścić trochę różnorodności na srebrny ekran i za jego kulisy, zwykle wychodzą od czarnych twórców, bojkotujących galę w Dolby Theatre hasztagiem #oscarssowhite albo przybywających na czerwony dywan, piętnujących Harveya Weinsteina aktorek ze znaczkiem „Time’s up” przypiętym do sukni.
Oliwy do ognia narzekactwa na brak inkluzywności w świecie filmu dolewają badaczki i dziennikarze, którzy wytykają Akademii niechlubne statystyki mówiące o tym, że jest ona zamkniętym klubikiem dla białych facetów po sześćdziesiątce, nagradzającym białych facetów po sześćdziesiątce.
Może właśnie dzięki temu w ostatnich kilku latach poczyniono pewne postępy w dywersyfikacji składu Akademii. Jak podaje Variety, podwojono chociażby liczbę kobiet z 1446 w 2015 roku do 3179 obecnie, a także zwiększono odsetek osób pochodzących spoza USA (stanowią 49 proc.). Trzeba też odnotować, że w finale gali ze sceny Dolby Theatre przemawiali Koreańczycy (Parasite), pochodzący z Meksyku Guillermo Del Toro (Kształt wody), a także czarny gej, Barry Jenkins (Moonlight).
Z drugiej strony, wśród nominowanych za ubiegły rok kobiety stanowiły zaledwie 30 proc. w kategoriach pozaaktorskich, a w prawie 100-letniej historii nagrody statuetką uhonorowano tylko 19 czarnych aktorów i aktorek. Wśród producentów – czyli rzeczywistych beneficjentów oscarowej rywalizacji, nagradzanych statuetką za najlepszy film – jest nadal biało i męsko. Oscarowe kino wciąż więc ma do odrobienia lekcje z równości. Zdarza się jednak i tak, że samokrytykę (a przynajmniej jej pozory) składa samo gremium decydujące o losach złotych statuetek.
Na co to komu?
Tak też stało się niedawno, kiedy to świat obiegła wiadomość, że od 2024 roku zmienią się standardy pozwalające twórcom kina ubiegać się o oscarowe laury. Nowe wytyczne zobowiązują filmowców do urozmaicania składów swoich ekip. I na pierwszy rzut oka – a na pewno po przeczytaniu nagłówków w prawicowych mediach (za „Do Rzeczy”: „Szokujące zasady przyznawania Oscarów. Bez kobiet, LGBT, mniejszości rasowych film nie będzie się liczył”) wydają się co najmniej rewolucyjne. Ale czy są takie w istocie?
czytaj także
Polscy konserwatyści uderzyli na alarm, że Akademia dokonuje zamachu na sztukę, zakłada kinematografii kaganiec politycznej poprawności i szerzy ideologiczną propagandę, której celem jest dyskryminacja białych cismężczyzn. Ci ostatni i reprezentujący nie tylko skrajną prawicę, ale także ponoć liberalne centrum – jak to zwykle bywa – obawiają się, że monopol na robienie kina i zgarnianie statuetek dostaną np. czarne lesbijki poruszające się na wózkach. Słowem – przepustką do prestiżu będzie wkrótce jedynie płeć, kolor skóry, orientacja psychoseksualna albo niepełnosprawność ruchowa, a nie kreatywność.
„Orwell w lewicowym wydaniu. Poprawnościowe szaleństwo rozwija się i idzie dalej. Wszystko jest dziś możliwe. Pytanie: czy to się kiedyś odwróci, czy jesteśmy w stanie zatrzymać ten ideologiczny walec? Mam nadzieję, że polskie środowisko filmowe nie będzie kierowało się takimi absurdalnymi kryteriami, tylko walorami artystycznymi” – grzmiał w Polskim Radiu 24 wiceminister kultury Jarosław Sellin.
O pułapkach niebezpiecznej ideologii – słowie odmienianym na prawicy przez wszystkie przypadki – mówił też związany m.in. z wPolityce.pl, tygodnikiem „Sieci” i TVP Kultura Łukasz Adamski: „Hollywood pierwszy raz w tak jednoznaczny sposób zaczęło ingerować ideologicznie w wolność artystyczną. […] Coś takiego tak jawnie nigdy jeszcze nie było w Hollywood powiedziane”.
Rafał Ziemkiewicz z kolei porównał Fabrykę Snów do słynnego stalinowskiego cenzora kultury w ZSRR, twierdząc, że Amerykanie wręcz zawstydzili swoimi decyzjami Andrieja Żdanowa. Ale nowe zasady przyznawania Oscarów uznał za absurd i „coś na kształt Kodeksu Haysa” również Tomasz Raczek. „Tymczasem w sztuce nie ma miejsca dla równości ani sprawiedliwości. Talentów takie zasady się nie imają. Liczyć się powinna tylko unikalna JAKOŚĆ wznosząca się ponad poprawność. Jakość będąca wyzwaniem dla codzienności. Akademio, nie rób, proszę, z Oscarów związków zawodowych!” – zaapelował krytyk na swoim Facebooku.
Stare prawdy o kasie i władzy
Ta debata przypomina nieco spory o konieczność obalenia dogmatów kapitalizmu, zmniejszania społecznych, etnicznych i płciowych nierówności czy opodatkowania miliarderów. Przeciwnicy tych haseł – nawet ci, którzy niczego na obecnym systemie nie zyskują – od lat bezrefleksyjnie śpiewają ten sam refren: „tylko talentem i ciężką pracą ludzie się bogacą”. Nie trzeba być jednak ekspertem od ekonomii czy socjologii, by wiedzieć, że za sukcesem nie stoi wyłącznie dar zesłany z niebios lub wyssany z mlekiem matki oraz ciężka orka w danej branży. Łatwiej i częściej można doświadczyć przykrej rzeczywistości, w której więcej niż o źródle owego sukcesu da się opowiedzieć o barierach, które nie pozwalają go osiągnąć. Płeć i pochodzenie oraz wynikające z nich niedogodności to tylko niektóre z nich.
czytaj także
Oparty na korporacyjnej drabinie przemysł filmowy nie jest wyjątkiem. Przeszkodą bywa macierzyństwo, po którym kobietom trudno wrócić np. do reżyserii, ale także przekonania, że kino to typowo męska branża, a film o geju czy Latynosie na siebie nie zarobi (na marginesie – ile jeszcze Czarnych Panter trzeba nakręcić, by branża zrozumiała, że różnorodność się opłaca?).
Kto jednak głosi takie poglądy? Ano ci, którzy rozdają najważniejsze karty w branży. I nie mam tu na myśli wyłącznie gron jurorskich, osób przyznających stypendia czy rektorów szkół filmowych, gdzie konserwatyzm trzyma się mocno. Jeśli wziąć pod uwagę to, że tworzenie kina napycha kabzy w pierwszej kolejności dyrektorom zarządzającym wytwórni i osobom pozostającym na mnożonych na potęgę hybrydach stanowisk producencko-menadżerskich, odpowiadających za obrót gotówką (czyli głównie białym mężczyznom z dyplomem ukończenia prawa lub zarządzania), to teza o mocy talentu i harówki odpornej na uprzedzenia natychmiast upada.
Można nawet powiedzieć, że strach przed zmianami w Hollywood wynika z groźby utraty zasobów i władzy, które – tak się zaskakująco składa – w przeważającej ilości znajdują się w białych męskich rękach.
Ale nie w tym tkwi clou rozmowy o nowych postanowieniach Akademii. Okazuje się, że prawicowy internet, który najdonośniej krzyczy o cenzorskich zapędach Amerykanów, ma problemy z czytaniem ze zrozumieniem. Zasady oscarowej konkurencji tak naprawdę nie są bowiem zapowiedzią żadnego przełomu. Po pierwsze – dotyczą tylko jednej kategorii – najlepszego filmu, a więc trudno się spodziewać, by z tego powodu doszło do wielkich przetasowań np. w kategoriach technicznych, gdzie prawie nigdy nie pojawiają się kobiety. Akademia wprawdzie nowymi wytycznymi chce zachęcić do zatrudniania w ekipach filmowych operatorek czy specjalistek od efektów specjalnych, ale nikogo do tego de facto nie zmusza.
Po drugie – oscarowi jurorzy i eksperci wyznaczają niezbyt ambitne cele dla twórców. Wystarczy, że nawet największy hollywoodzki rasista Mel Gibson, który powrócił już z branżowo-towarzyskiej banicji, do jakiejś swojej nowej epopei o męskim świecie zatrudni montażystów spoza USA i różnorodną grupę odpowiednio opłacanych stażystów, a będzie mógł powalczyć o statuetkę.
Wreszcie po trzecie – Amerykanie nie wymyślili niczego nietypowego, bo podobne standardy nominacji stosuje od 2016 roku Brytyjska Akademia Filmowa. Nikt z tego powodu nie płakał, a mężczyźni nadal robią filmy o facetach strzelających do siebie nawzajem z karabinów. W 2020 roku „te straszne lewackie wymagania” nie przeszkodziły przecież Samowi Mendesowi w odebraniu najważniejszej nagrody BAFTA za 1917.
czytaj także
Bez większego wysiłku
Ale wróćmy do Oscarów. Co faktycznie proponuje Akademia? Zasadniczo cztery reguły, spośród których twórcy ostrzący sobie zęby na nominację do głównej statuetki muszą spełnić – uwaga – tylko dwa.
Standard A skupia się na tzw. reprezentacji na ekranie. Aby nie było zbyt trudno, oscarowe gremium zdecydowało, że ten wymóg można zrealizować na jeden z trzech sposobów: obsadzając w głównej lub istotnej drugoplanowej roli minimum jedną (!) osobę, która nie jest biała; opowiadając fabułę, która w głównym wątku skupia się na problemach niedoreprezentowanej/dyskryminowanej grupy (np. osób niedosłyszących, transpłciowych czy rdzennych Amerykanów); lub zatrudniając na drugim planie i w epizodycznych rolach obsadę aktorską składającą się w co najmniej 30 proc. z osób spośród następujących grup: kobiet, mniejszości etnicznych, LGBT+, z niepełnosprawnościami.
Standard B dotyczy różnorodności poza kamerą. Oznacza to, że co najmniej dwa działy filmowe pracujące na planie (np. casting, reżyseria, montaż czy scenografia) muszą być kierowane przez reprezentanta lub reprezentantkę kobiet, mniejszości etnicznych, społeczności LGBTQ+, osób z niepełnosprawnością fizyczną lub intelektualną bądź niedosłyszących. Jeśli to się nie uda, powyższy standard można wciąż zaliczyć, zatrudniając minimum sześć osób na stanowiskach niższego szczebla (od asystentów po wózkarzy), które mają inny kolor skóry niż biały. Trzecia opcja w tym wymogu to po prostu zadbanie o to, by ekipa w ujęciu całościowym składała się w co najmniej 1/3 z niedoreprezentowanych grup.
Standard C zobowiązuje z kolei firmy zajmujące się dystrybucją i finansowaniem do zapewnienia programu płatnych staży lub szkoleń również osobom spoza innej grupy niż biali cisheteromężczyźni.
Z kolei kryterium D koncentruje się na działalności marketingowców i działów promocyjnych, których zadaniem jest komunikacja z widownią. Akademia wymaga, by na kierowniczych stanowiskach w tych obszarach było więcej kobiet, mniejszości etnicznych, osób LGBTQ+ itd.
Naprawdę trudno więc uwierzyć w to, by jakikolwiek film kręcony w USA nie przez aktywnego członka Ku Klux Klanu miał trudności z przejściem przez te quasi-progresywne wytyczne. Konserwatywni obrońcy wolności artystycznej mogą więc spać spokojnie, bo do 2024 roku tak naprawdę niewiele się zmieni. Oczywiście można liczyć na to, że część twórców weźmie sobie standardy do serca bardziej niż inni i faktycznie zacznie zwracać uwagę na to, komu powierza poszczególne role i stanowiska. Z dużą nadzieją można też patrzeć na programy stażowe i stypendia, które mają szansę otworzyć drzwi nowym karierom.
czytaj także
Nie ma co jednak się spodziewać, by oscarowe, do bólu eskapistyczne kino, które od zawsze żyje z dala od rzeczywistości, nagle zechciało zobaczyć świat poza USA lub prawdziwą, wolną od pełnej sentymentów mitologii Amerykę. Taką, która dostrzega, gdzie naprawdę zabrnęła dziś emancypacja, czego rzeczywiście jeszcze potrzebuje i w jakich nierównościach się osadza. Może zresztą to odklejenie jest powodem, dla którego współczesna widownia coraz rzadziej ogląda Oscary i tych, którzy je dostają.