Start-up z Cypru, który stworzył algorytm pozwalający „w 86 proc. przypadków wykryć kobiecy orgazm”, został wyśmiany na Twitterze przez menedżera jednej z najbardziej znanych firm produkujących seks zabawki. Kobieca seksualność to dla branży technologicznej ciągle pole minowe.
Cypryjska firma Relida Limited wysłała prezentację poświęconą swojemu algorytmowi ważnym osobom z rynku seksgadżetów. Przedstawiła w niej technologię, która pozwala stwierdzić, czy kobieta rzeczywiście szczytuje, czy tylko udaje, co może być pomocne w testowaniu zabawek. Stu Nugent z firmy Lelo umieścił slajdy z prezentacji na Twitterze, jak napisał, „ku waszej uciesze lub oburzeniu”.
Received a pitch presentation from a "female well being sex tech start-up" (five dudes) that can "confirm" and "validate" female orgasms, that could help my company develop better sex toys. Here are some slides, for your enjoyment/anger. pic.twitter.com/wwbk9NUDB3
— Stu ~Pathetic, Phallusy~ Nugent (@ThatSexToyGuy) June 9, 2020
Możemy na nich wyczytać, że skoro „26 proc. kobiet udaje orgazm w czasie każdego stosunku, a od 25 do 74 proc. przyznaje, że zdarzyło im się udawać orgazm”, żaden obecnie stosowany sposób testowania seks zabawek nie może być w pełni skuteczny. Algorytm Relida International miał dać wiarygodny obraz sytuacji, ponieważ opiera się na „analizie zmian tętna”, które dziś każdy może śledzić na swoim smartbandzie czy smartwatchu.
Przeraża mnie wizja, że jakaś firma mogłaby naprawdę zapraszać kobiety do testów, nakładać im smartbandy i sprawdzać, czy używanie danego gadżetu prowadzi do prawdziwego orgazmu. A jeśli nie, to co? Testujemy do skutku? Stu Nugent nie posunął się aż tak daleko w swojej krytyce pomysłu Relida International. Zaznaczył tylko, że Lelo zbiera opinie o swoich produktach, zwyczajnie pytając o wrażenia ich użytkowniczki i użytkowników. Ponadto stwierdził, że „orgazm nie jest niezbędny do oceny potencjału danego gadżetu”, a „pomysł weryfikowania, czy osoba, która mówi, że miała orgazm, rzeczywiście go przeżyła, jest niebezpieczny”.
Nie wspominając już o tym, jak zauważyli na Twitterze inni krytycy cypryjskiego start-upu, że przyspieszone tętno nie jest wyłącznie charakterystycznym objawem orgazmu, ale również strachu czy stresu albo efektem wysiłku fizycznego – więc proponowana technologia też nie oferuje obiecywanej wiarygodności przy testach.
Byłaby to po prostu pyszna anegdotka ze świata social mediów, gdyby nie fakt, że mamy tu do czynienia z dwoma skrajnie różnymi podejściami do kobiecej seksualności. Relida International utożsamia przyjemność z seksu wyłącznie ze szczytowaniem. Dodatkowo kobiecy orgazm uważa za tajemniczy i nieuchwytny fenomen, który należy jakoś „udokumentować”.
Nie widzi też nic złego w przyłapywaniu dorosłych kobiet na kłamstwie, a może nawet besztaniu ich, że skłamały (już widzę ten komunikat na smartbandzie!). Lelo z kolei uważa, że orgazm jest ważny, ale jego brak nie oznacza, że seks musi być mało satysfakcjonujący. A nade wszystko daje kobiecie prawo do prywatności: to, czy szczytowała i czy w ogóle do tego dążyła, to wyłącznie jej sprawa.
I choć mamy XXI wiek, nie jest to jedyna sytuacja, gdy producenci seksgadżetów muszą konfrontować się z filozofią kontrolowania kobiecej seksualności – nie przez same kobiety, rzecz jasna.
Pruderia czy szowinizm?
Wydawałoby się, że imprezą najwięcej mówiącą o potrzebach współczesnego człowieka w zakresie technologii i ich zastosowania są słynne targi CES (Consumer Electronics Show), które co roku odbywają się w styczniu w Las Vegas. Tylko że właśnie organizatorzy tej imprezy dali jeden z najbardziej zadziwiających popisów mizoginii w świecie tech.
„Seksownie ubrane kobiety to nieodłączny element każdych targów motoryzacyjnych”. Serio?
czytaj także
Co ciekawe, w ich przypadku sprawdziło się stare polskie porzekadło o tych, co najpierw dają, a potem odbierają. Zaczęło się od tego, że stowarzyszenie Consumer Technology Association, które organizuje targi, nagrodziło Ose – masażer intymny dla kobiet, produkowany przez firmę Lora DiCarlo. Prezentacja tego gadżetu znalazła się w planie CES na 2019 rok. Po czym z niego zniknęła. Jak się okazało, wykreśliła ją… sama CTA.
Tłumaczyła to tym, że Lora DiCarlo znalazła się wśród wystawców „w wyniku błędu”, ponieważ jej produkt „nie pasował do żadnej z prezentowanych kategorii”, poza tym organizator zawsze może wycofać się z promowania produktów „obscenicznych lub niemoralnych”.
Można by dyskutować, czy od ludzi stojących za najbardziej innowacyjną imprezą świata oczekujemy postawy pruderyjnej ciotki z XIX-wiecznych powieści. Problem jest jednak głębszy, a zwróciła na niego uwagę założycielka Lory DiCarlo – Lisa Haddock.
czytaj także
W oświadczeniu na swojej stronie internetowej napisała, że Ose jak najbardziej pasował do kategorii „robotyka i drony”, w której znalazły się np. samobieżne odkurzacze, elektryczne zabawki dla dzieci czy robot do pomocy w zakupach. „Wygląda na to, że odpowiadacie na wszystkie kobiece potrzeby, prawda?” – zakpiła Haddock.
Wytknęła też organizatorom, że nie mieli najmniejszego problemu ze skategoryzowaniem seksgadżetów adresowanych do mężczyzn ani też nie uznali je za „zbyt obsceniczne”. W 2018 roku hitem CES był seksrobot Harmony o wyglądzie kobiety o nierealistycznych proporcjach ciała. Rok wcześniej goście targów tysiąc razy odwiedzili pokój, w którym prezentowano porno w wersji VR.
Z kolei w 2019 roku, tym samym, kiedy na wystawie miało się znaleźć Ose, uczestnicy CES mogli udać się specjalnie podstawionym autobusem do… legalnego domu publicznego, gdzie można było uprawiać wirtualny seks, korzystając z głośników Amazon Echo. „W praktyce CES to jedna wielka seks zabawka dla facetów i nikt nigdy nie miał z tym problemu” – podsumowała Haddock.
Po tym, jak o sprawie zrobiło się głośno w social mediach, gdzie internauci opisywali ją hashtagiem #CESGenderBias, CTA w marcu 2019 roku przyznała się do błędu i wręczyła Lorze DiCarlo odebraną wcześniej nagrodę. Na tegorocznych targach start-up Lisy Haddock prezentował dwa dodatki do OSE i został wyróżniony przez organizatorów za wykorzystane w nich rozwiązania z zakresu mikrorobotyki.
Seks w wielkim mieście? Wykluczone!
Co wolno na zamkniętej, biletowanej imprezie, może być nieco bardziej problematyczne w przestrzeni publicznej. W zeszłym roku Dame, producent wibratorów, oskarżył o cenzurę i seksizm MTA – zarząd komunikacji miejskiej w Nowym Jorku. Odrzucił on proponowane reklamy produktów Dame, które miały znaleźć się na autobusach i pociągach metra. Użył argumentu, że nie chce być „kojarzony z ich przesłaniem”.
Co to za przesłanie? Na plakatach Dame znajdowały się różne modele wibratorów na kolorowych tłach i proste hasło: Toys for sex (Zabawki do seksu). Dodajmy, że wcześniej dokładnie ta sama propozycja została przez MTA zaakceptowana.
Pornografia i nowoczesność | „Złote” lata 80. Wojny seksualne, feminizm i kasety wideo
czytaj także
W swoim pozwie prawnicy Dame napisali, że jest to co najmniej przejaw hipokryzji, biorąc pod uwagę fakt, że na środkach publicznego transportu w Nowym Jorku od lat pojawiały się reklamy oparte na aluzjach do seksu czy prezentujące wizerunki prawie nagich modelek. Mało tego, na autobusach i wagonach metra gościły już przywiędłe kaktusy w materiałach promocyjnych środków na erekcję czy nagie kobiece piersi i pośladki zachęcające do wizyty w lokalnym Muzeum Seksu.
Sprawa nie znalazła dotąd finału w sądzie, a toczy się o rzecz w USA świętą – pierwszą poprawkę do konstytucji, która mówi o wolności słowa. Wyrok może oznaczać przełom w dyskursie dotyczącym kobiecej seksualności i jej miejsca w przestrzeni publicznej. Na razie wychodzi bowiem na to, że może ona być pokazywana tylko w wersji skrojonej pod oczekiwania heteroseksualnych mężczyzn, a więc pod postacią idealnie zbudowanej, rozebranej modelki.
Pod wielkopowierzchniowymi billboardami z reklamami bielizny jakoś nie widać protestujących moralistów, którzy tak chętnie kontestują seksgadżety dla kobiet czy Parady Równości. Podobną hipokryzją popisało się zresztą postępowe towarzystwo zarządzające Facebookiem i Instagramem, cenzurując zdjęcia, na których widać było kobiece sutki. Do protestu pod hasłem Free the nipple (Uwolnić sutek) przyłączyły się choćby wokalistka Rihanna czy top modelka Emily Ratajkowski, nie bez racji argumentując, że męskie skutki w internecie nikogo nie szokują, a w ogóle byłoby idealnie, gdyby administratorzy piętnowali choćby szerzącą się w mediach społecznościowych mowę nienawiści tak samo stanowczo, jak zabraniają swobodnej ekspresji kobietom.
Mowa tu zresztą nie tylko o ekspresji seksualnej. Paradoksalnie wielu samozwańczych obrońców moralności czuje się dotkniętych również wtedy, gdy kobieca nagość pojawia się w miejscu publicznym w kontekście wyabstrahowanym z erotyki. Dopiero niedawno kelnerzy w polskich restauracjach przestali wyganiać z głównych sal kobiety karmiące piersią niemowlęta (a wyganiali je przede wszystkim do toalet – ostatniego pomieszczenia, w którym ktokolwiek, niezależnie od wieku, powinien spożywać posiłek). Podpompowana silikonem pierś w koronkowym biustonoszu moralności nie obraża, bo cieszy męskie oko. Naturalna pierś z przystawionym do niej dzieckiem już nie służy niczyjej przyjemności wizualnej, więc powinna zniknąć.
W myśl tej samej zasady zdjęcia modelek plus size publikowane w internecie niemal zawsze spotykają się z falą komentarzy typu: „To jest promowanie otyłości, a otyłość prowadzi do chorób”. Dlaczego nie ma podobnych komentarzy pod zdjęciami np. osób pijących alkohol czy uprawiających ryzykowne sporty? Bo w rzeczywistości nie chodzi o autentyczną troskę o czyjeś zdrowie, a jedynie o to, żeby „nieestetyczne” kobiece ciała nie pchały się tam, gdzie można pokazać idealne kształty Aniołków Victoria’s Secret.
Ale tak bez faceta?!
Niechęć do prezentowania kobiecych gadżetów erotycznych czy zadziwiający pomysł weryfikowania prawdziwości kobiecych orgazmów mają dokładnie to samo źródło – lęk patriarchalnego społeczeństwa przed niezależnością kobiet. Tym bardziej że chodzi o niezależność w dziedzinie, w której – jak nadal wydaje się wielu heteroseksualnym mężczyznom – są oni kobietom niezbędni. Obawa przed niesprawdzeniem się w łóżku (czyli udawanym orgazmem partnerki) jest w rzeczywistości obawą przed byciem niepotrzebnym czy łatwym do zastąpienia (przez innego mężczyznę, kobietę czy seks zabawkę).
Lwa-Starowicza nikt nie pyta o to, jaką ma na sobie bieliznę
czytaj także
Tę obawę w pewnym sensie odzwierciedla nawet mainstreamowa pornografia, gdzie kobieca masturbacja czy seks lesbijski to z zasady rodzaj gry wstępnej przed „seksem właściwym”, a więc tym, do którego włącza się facet. Trudno się zresztą do tego przyczepić – niech każdy fantazjuje, o czym chce; gorzej, jeśli te fantazje już w realu przekładają się na umacnianie stereotypów, a w konsekwencji – ograniczanie cudzej wolności.
A tak właśnie jest, skoro wiele kobiet rzeczywiście udaje orgazmy i, jak wynika z ankiety „The Guardian”, najczęściej robią to właśnie z potrzeby sprostania oczekiwaniom partnera. „Czasem facet jest taki wrażliwy, cały czas pyta, czy jest dobrze, i w pewnym momencie zdajesz sobie sprawę, że nie przestanie, dopóki nie dojdziesz” (Maddie, 49 lat). „Nie chciałam, żeby facetowi było przykro, więc udawałam. (…) Zdarza się, że mężczyźni zachowują się defensywnie czy wrogo (kiedy partnerka nie ma orgazmu – przyp. autorki), jakby ich zadanie polegało na tym, żebym doszła. Nie podoba mi się to, uważam, że nic na siłę. Czasem czuję się bezpieczniej, udając, bo mam poczucie, że to ja dyktuję warunki” (Adaire, 26). „Chciałam po prostu to zakończyć. (…) Wiedziałam, że nie będę mieć orgazmu, i łatwiej mi było doprowadzić całą rzecz do końca w ten sposób” (Shelby, 28). Wygląda więc na to, że kobiecy orgazm ma, paradoksalnie, prowadzić do zadowolenia mężczyzny – bo same kobiety są w stanie pogodzić się z faktem, że nie zawsze będą go miały.
czytaj także
Oczywiście, o taki stan rzeczy nie należy obwiniać wyłącznie mężczyzn. Wielu z nich jest przekonanych, że ich umiejętności seksualne świadczą o nich jako ludziach, bo zostali w tym duchu skrytykowani przez własne partnerki lub innych mężczyzn. Innym kobiety nigdy nie powiedziały, co mieliby zrobić, żeby sprawić im przyjemność; wynika to nawet nie z pruderii, ale z przekonania, że „facet powinien wiedzieć”.
To ostatnie przesłanie wzmacnia popkultura. W wielu filmach czy serialach mężczyzna zawsze jest gotowy do seksu (nawet zaraz po strzelaninie i pościgu samochodowym), a stosunek, po dość szczątkowej grze wstępnej, kończy się obustronnym orgazmem i westchnieniem oczarowanej partnerki. Raperzy bez końca nawijają o tym, że wszystkie kobiety ich pragną, a oni są w stanie zadowolić każdą z nich.
Męskich bohaterów, o których byłoby jasno powiedziane, że nie dali kobiecie orgazmu, byli kiepscy w łóżku albo nie mieli ochoty na seks, mimo to są godni podziwu czy szacunku, w mainstreamie raczej się nie spotyka.
czytaj także
Nic dziwnego, że w tych warunkach kobiece seks zabawki są dla patriarchalnego społeczeństwa „niebezpieczne”. Owszem, bywają urozmaiceniem życia seksualnego par, ale do korzystania z nich partner nie jest niezbędny. Przed nimi nie trzeba niczego udawać, a zarazem można używać ich w sposób, który niezawodnie prowadzi do spełnienia. Dla mężczyzn głoszących pogląd, że „feminizm zaszedł za daleko”, to jasny sygnał, że heteroseksualne kobiety, już teraz samodzielne zawodowo i finansowo, za chwilę przestaną ich potrzebować w tej ostatniej dziedzinie życia, w której jeszcze są od nich zależne.
Stąd potrzeba kontrolowania dostępu do takich gadżetów, co zrobiły władze MTA i próbowali zrobić organizatorzy CES, czy sugestia, że – służąc kobietom – powinny one nadal spełniać męskie wyobrażenie o seksie idealnym, a więc bezwarunkowo zapewniać orgazm. Bez zajęć z wychowania seksualnego, które pomogą w rozbrojeniu stereotypów płciowych i nauczą komunikowania partnerowi czy partnerce swoich potrzeb, nic się w tej sprawie nie zmieni. Może nie byłoby o co kruszyć kopii, gdyby chodziło tylko o gadżety i sposób ich reklamowania, ale chodzi o coś znacznie poważniejszego – dążenie do kontroli kobiet i władzy nad nimi oraz ograniczanie ich wolności.