Najgorsze jest to, że Mołdawia nie ma czasu. Reform nie można rozłożyć na pięćdziesiąt lat i liczyć na to, że system polityczny i gospodarczy jakoś się w końcu uzdrowią, bo za pięćdziesiąt lat Mołdawia będzie krajem wymarłym. Mołdawia nie zniknie z mapy, nie rozpadnie się, nikt jej nie zajmie, ale jeśli nic się tam nie zmieni, będzie po prostu dogorywać – mówi Kamil Całus, ekspert OSW i autor książki „Mołdawia. Państwo niekonieczne”.
Kaja Puto: Dlaczego o Mołdawii czytamy w prasie mniej więcej tak często, jak o Republice Nauru? Przecież to zaledwie trzysta kilometrów od polskiej granicy.
Kamil Całus: Rzeczywiście, świadomość istnienia Mołdawii w Polsce sprowadza się do win, i to niestety tych najgorszej jakości, no, chyba że ktoś interesuje się historią, to wie, że Mołdawianie – inna sprawa, czy to ci sami – brali udział w bitwie pod Grunwaldem. W dużej mierze wynika to z faktu, że Mołdawia jest nowym państwem – powstała dopiero po rozpadzie ZSRR, więc nie miała szansy zaistnieć na naszej mapie mentalnej. Co więcej, państwo to nie odgrywa w Europie właściwie żadnej roli gospodarczej ani geopolitycznej.
Ale może się to zmienić za sprawą migrantów z Mołdawii, których jest w Polsce coraz więcej. Chociaż oni wtapiają się w masę migrantów rosyjskojęzycznych, a do tego często nie lubią swojego kraju do tego stopnia, że nie przyznają się, skąd pochodzą. Często odpowiadają, że są Rumunami; także po to, by nie usłyszeć pytania: „przepraszam, skąd?”.
Ale Mołdawia przecież świetnie nadaje się na clickbaitowe, stereotypowe teksty w stylu: „Rosja to stan umysłu”. To najbiedniejszy kraj w Europie, z którego – jak obliczyłeś – średnio co piętnaście minut ktoś emigruje, z którego lokalny oligarcha wyprowadził miliard dolarów, w którym kwitnie handel ludźmi… Tematy leżą na ulicy.
Akurat clickbaitowo Mołdawia się sprzedaje, ale, co charakterystyczne, w tego rodzaju artykułach redaktorzy nie używają nazwy państwa, by nie wywoływać konfuzji wśród czytelników. Na żadnym polskim portalu nie przeczytamy: „W Mołdawii ukradli miliard”. Tytuł będzie brzmiał raczej: „Ukradziono miliard w europejskim kraju”. Widziałem niedawno na Onecie nagłówek: „Te fotografie przedstawiają wiejskie życie w ZSRR”. I już wiedziałem, o co chodzi: o klisze znalezione przez studenta fotografii w jakimś opuszczonym mołdawskim domu.
Zajmuję się Mołdawią od lat i już się nie dziwię, że ludzie nie mają pojęcia, że takie państwo istnieje i leży między Rumunią a Ukrainą. Kiedyś podczas podróży do rumuńskiej Bukowiny spotkałem polskiego fotoreportera, który podobno robił zdjęcia dla „National Geographic”. Zagadał do miejscowego mężczyzny: „A jak tu u was relacje z Mongolią?”.
czytaj także
Jeden z twoich bohaterów mówi: „Jednego dnia jesteś obywatelem supermocarstwa, które zawraca rzeki, a drugiego twój rząd nie jest w stanie zapewnić talerza zupy dla dziczejących, bezdomnych dzieci”. Co się takiego stało w Mołdawii? Okej, może nie był to najbardziej uprzemysłowiony region ZSRR, ale nie był też biedny: miał świetną ziemię, wysoki poziom edukacji, no i wspaniałe wino…
Mołdawska SRR była jedną z najbogatszych republik. Każdy obywatel ZSRR chciał tam zostać wysłany do pracy: fajny klimat, otwarci na obcych mieszkańcy, wysokie pensje. Moskwa dbała o Mołdawię jak o każdą zachodnią republikę – jako „witryna ZSRR” miała się dobrze prezentować sąsiadom.
Wszystko posypało się w latach 90., bo od Mołdawii odłączyło się wówczas Naddniestrze – jedyny uprzemysłowiony jej region. No i jak wszędzie w ZSRR zniknęły subsydia z Moskwy i załamał się uzależniony od innych republik rynek. Do tego doszła niestabilność polityczna, bo oprócz Naddniestrza posłuszeństwo Kiszyniowowi wypowiedziała też Gagauzja, którą udało się ostatecznie skłonić do powrotu na łono republiki dopiero w 1994 roku. Na domiar złego Mołdawia nie posiada żadnych zasobów naturalnych.
Ale przede wszystkim nie było pomysłu, co z tym państwem zrobić. O ile większość republik ZSRR ogłaszała swoją niepodległość po to, by wracać do swojej przedrewolucyjnej tożsamości i budować suwerenną państwowość, o tyle w Mołdawii ruch narodowy walczący o niepodległość nastawiony był na zjednoczenie z Rumunią na wzór wydarzeń w RFN i NRD. To się jednak nie udało, bo nie wszyscy Mołdawianie – a szczególnie ci rosyjskojęzyczni mieszkający w Gagauzji czy Naddniestrzu – mieli na to ochotę, a i sama Rumunia miała wtedy za dużo problemów na głowie.
czytaj także
Od tamtej pory z Mołdawii wyjechało 40% jej siły roboczej, co zrozumiałe w sytuacji nieustającej zapaści. Na emigracji się jednak nie kończy: co czwarty mieszkaniec Mołdawii ma rumuński paszport, a ponad połowa jej obywateli opowiada się za przyłączeniem swojego kraju do Rumunii lub Rosji.
Tak, a do Rosji nawet więcej niż do Rumunii. Wiele mołdawskich ekspertów nazywa swój kraj sierotą, która rozpaczliwie poszukuje dla siebie domu. To postkolonialny rodzaj myślenia, który wynika z tego, że Mołdawianie przed 1991 nie mieli swojego państwa.
Do 1812 roku terytorium to – czyli Besarabia – wchodziło w skład Hospodarstwa Mołdawskiego, czyli jednego z księstw, które w połowie XIX w. utworzyły współczesną Rumunię. Później stery przejęło Imperium Rosyjskie – tym samym Mołdawian ominęła Wiosna Ludów i narodziny nowoczesnego narodu rumuńskiego – po pierwszej wojnie ziemie te wróciły do „macierzy”. Przez kolejne lata Bukareszt rozpaczliwie starał się wytłumaczyć lokalnej ludności, że są Rumunami, ale nie zdążył. W 1940 roku w ramach paktu Ribbentrop–Mołotow ziemie te zajął ZSRR i wymyślił mołdawską tożsamość narodową, żeby nikomu nie przyszło do głowy tęsknić za Rumunią. Oraz język mołdawski, który jest co najwyżej dialektem rumuńskiego.
czytaj także
A sami miejscowi co o sobie uważali?
W przeważającej większości byli rumuńskojęzycznymi, prawosławnymi, niepiśmiennymi chłopami, których tożsamość ograniczała się do „jestem stąd”. Efekt jest taki, że dziś Mołdawianie nie są przywiązani do swojego państwa, lecz do swoich rodzin, społeczności i ziemi, co przypomina nieco struktury klanowe w Azji Centralnej. A państwo kojarzą z szokującą korupcją, kłamstwami polityków i czymś, od czego trzeba trzymać się z daleka.
Mołdawianie nie chcą swojego państwa, Rumunia – choć deklaratywnie tęskni za swoimi kresami – też się nie pali, żeby zbliżyć swoją granicę do Rosji. A co na to Rosja? To ciekawe, że do tej pory nie uznała niepodległości Naddniestrza – przecież zawsze wspiera separatystów, żeby namieszać w swoich dawnych „koloniach”.
Paradoksalnie Rosja bardzo by chciała, żeby Naddniestrze zjednoczyło się z Mołdawią, tylko że na rosyjskich warunkach, w ramach których prorosyjskie i zinflitrowane przez rosyjskie służby Naddniestrze miałoby współdecydować o polityce zagranicznej Mołdawii, co zablokowałoby jakiekolwiek próby integracji z NATO czy UE.
czytaj także
Ale właściwie po co to Rosji? I tak ma poparcie prorosyjskiej części Mołdawian, a UE i NATO wcale się nie palą do rozszerzenia. Mołdawia podpisała umowę stowarzyszeniową z UE, ale w praktyce mało co z tego wynika, Rosja może sobie w Mołdawii prowadzić business as usual.
Obecna sytuacja jest dla Rosji optymalna, zjednoczenie Mołdawii z Naddniestrzem to plan maksimum. Teraz musi Naddniestrze dotować, przesyła mu de facto darmowy gaz – a tak zwaliłaby to na barki Mołdawii.
Ale też bez przesady, żeby Rosja sobie Mołdawią aż tak zawracała głowę, to jest dla niej co najwyżej instrument, którym można handlować ze światowymi imperiami w sprawie rozwiązania konfliktu na Ukrainie czy na Bliskim Wschodzie. Słychać to w prywatnych rozmowach z ekspertami rosyjskimi, którzy potrafią się wypowiadać o Mołdawii z niemożebną pogardą.
czytaj także
A w Mołdawii komuś się pali do Unii?
Jest taki dowcip, że na pytanie, czy Mołdawianie chcą wejść do UE, należy odpowiedzieć: pytanie, czy Mołdawia chce wejść z nimi, bo oni już tam są. Prorumuńska część społeczeństwa jest też proeuropejska, ale znaczna część klasy politycznej nie chce żadnej Unii, bo to oznaczałoby konieczność reform i większej transparentności, która zaszkodziłaby ich biznesom.
Obecnie popularna jest narracja: jesteśmy mali, więc musimy mieć dobre relacje ze wszystkimi. Widać to w sondażach. Czy chciałbyś dołączyć do Unii Europejskiej? Pewnie! A do Unii Eurazjatyckiej? Też, czemu nie! Każdy chce mieć więcej paszportów, każdy chce mieć pracę za granicą. Idee stojące za tymi uniami mają dla większości społeczeństwa drugorzędne znaczenie, co zupełnie zrozumiałe, zważywszy na tragiczną sytuację ekonomiczną.
Antykorupcyjna antypolityka. Co się kryje za protestami w Rumunii?
czytaj także
Skoro jest tam tak beznadziejnie, powiedz, co ci się w Mołdawii tak spodobało, że poświęciłeś jej książkę, co więcej – całe życie zawodowe?
No, dotychczasowe [śmiech]. Studiowałem wschodoznawstwo i nawet tam nikt nie interesował się Mołdawią. Ukraina, Białoruś, Kaukaz – a i owszem, ale o Mołdawii nawet na wykładach mało kto wspominał. I kiedy pojechałem tam pierwszy raz, od razu się w tym kraju zakochałem.
Mołdawianie są bardzo gościnni i mili, a ponadto – co wyróżnia ich spośród wielu innych poradzieckich narodów – pozbawieni są narodowego szowinizmu, choć właściwie najtrafniej byłoby powiedzieć, że szczerze nie znoszą swojego kraju. Przynajmniej w kształcie, który przybrał w ostatnich trzech dekadach. Dla Mołdawii ten brak dumy to nic dobrego, ale dzięki temu obcokrajowiec nigdy nie czuje się tam obcy ani wrogi. Na tych terenach zawsze mieszkały różne narody. A poza tym mało kto tam jeździ, więc Mołdawianie z ciekawością nawiązują kontakt z przyjezdnymi.
Gruzinki opowiadały o seksie, o przemocy. Faceci się obrazili [rozmowa]
czytaj także
Po drugie Mołdawia jest niewielka, a skupia w sobie większość problemów, z którymi mamy do czynienia w byłym ZSRR: separatyzmy, kłopotliwe tożsamości, brak suwerenności w polityce zagranicznej. Ma też ciekawą kulturę łącząca rumuńskość ze słowiańskością. Dlatego dla politologa jest fascynującym krajem. I łatwym, bo jej populacja porównywalna jest z aglomeracją warszawską, a kultura polityczna przypomina życie powiatu – wszyscy wszystkich znają. Łatwo wgryźć się w polityczne intrygi.
Scena polityczna Mołdawii dzieli się na prorosyjską i proeuropejską.
Proeuropejską, czyli prorumuńską. Z grubsza tak. „Lewicą” nazywa się tam partie, które popierają Rosję i odwołują się do ideologii komunistycznej, ale wyłącznie w celu wykorzystania powszechnej nostalgii za ZSRR. Okraszają to retoryką cerkiewno-tradycjonalistyczną, charakterystyczną dla tzw. russkiego miru [rosyjskiego świata – przyp. red.], czyli jesteśmy internacjonalistyczni, ale nie lubimy np. mniejszości seksualnych.
Z kolei „prawica” apeluje do wartości narodowych, czyli rumuńskich. Język, który „lewica” nazywa „mołdawskim”, określa jako „rumuński”. Za tym idzie prounijność i nominalna prodemokratyczność. Ale z europejskiego punktu widzenia i „lewica”, i „prawica” to partie konserwatywne. Nie różni ich również polityka gospodarcza: wszystkie partie są liberalne, tzn. są za „przechwytyzacją”, jak określa się na Wschodzie prywatyzację dla uzyskania korzyści majątkowej przez polityków.
Obie strony sceny politycznej są w równym stopniu skorumpowane, skompromitowane, a do tego nierzadko powiązane ze sobą najróżniejszymi biznesami. Konflikt polityczny to po prostu ich obowiązek służbowy, a polityka – zawód. Ideowych, nieskorumpowanych polityków można policzyć na palcach jednej ręki, ale ich odsuwa się od władzy.
I nikt nigdy nie próbował tego zmienić?
Co jakiś czas pojawiają się w tym towarzystwie młodzi demokraci, którzy wracają do kraju pełni ideałów po studiach na Zachodzie. Nawet jeśli uda im się wepchnąć na jakiś wysoki urząd, szybko tracą zapał, bo ich ideały przeszkadzają wierchuszce w interesach. Pojawiają się pogróżki, a rodzina zaczyna naciskać: fajnie, że zarabiasz dwieście euro, ale może jednak byś pomyślał o przyszłości i coś pokombinował, bo inni wyciągają sto razy więcej. Po co decydować się na życie w nędzy, skoro i tak nic nie zmienisz, w oczach innych stajesz się frajerem, a do tego możesz trafić do więzienia.
W latach 90. w Mołdawii nie wykształciła się oligarchia charakterystyczna dla innych krajów poradzieckich. Udało się to dopiero Vladimirowi Plahotniucowi. To ten, który miał wyprowadzić z mołdawskich banków miliard dolarów.
Nie wykształciła się, bo nie było czego rozkradać. A jak się wzbogacił Plahotniuc, do końca nie wiadomo. Nie udowodniono mu tego na sto procent, ale w Mołdawii mówi się, że pośredniczył w handlu ludźmi. Pracował w jednym z centrów pomocy ofiarom przestępstw, z którego nastolatki miały trafiać do europejskich burdeli. Później poszedł w hotelarstwo i ponoć zaczął nagrywać VIP-ów in flagranti, a za pomocą takich kompromatów zbudował sobie w polityce sieci kontaktów i zależności.
Mołdawia: Mieszkańcy Kiszyniowa chcieli odwołania burmistrza
czytaj także
Nagle stał się prezesem rumuńskiej firmy paliwowej, a potem pomagał klanowi rządzącemu Mołdawią na początku XXI wieku robić interesy. W ten sposób zaczął rozwijać swoje wpływy w mołdawskich instytucjach państwowych, przy czym najpierw wspierał polityków prorosyjskich, a kiedy wiatr zawiał inaczej, mianował się prozachodnim demokratą. Naprawdę wpływowy stał się pod koniec 2009 roku, a w 2015 przejął pełnię władzy w kraju. Rządził z tylnego fotela, bo formalnie był tylko posłem i prezesem partii rządzącej. Zgromadził przy tym majątek, którego szacowana wysokość równa się rocznemu budżetowi Mołdawii.
I nikt nie protestował?
Ostatnie naprawdę poważne protesty odbyły się w 2009 roku, kiedy doszło do tzw. twitterowej rewolucji, która pomogła obalić komunistów. Do władzy doszli politycy proeuropejscy, którzy stawali się coraz bardziej skorumpowali, więc ludzie znów wychodzili na ulicę. Ale im silniejszy stawał się Plahotniuc, tym słabsza była nadzieja na zmianę.
czytaj także
W ostatnich latach protesty były niewielkie, a poza tym ignorowane i kompromitowane przez władze. Poziom patologii w polityce jest tak wysoki, że dla większości Mołdawian ryzykowanie życie czy zdrowia dla celów politycznych – zazwyczaj cudzych – to głupota. Zresztą Mołdawianie są łagodnie usposobieni, nie mają takiego temperamentu politycznego jak narody Kaukazu czy chociażby Polacy.
Stalin mawiał, że „mamałyga nie wybucha”. Na Plahotniuca w 2019 roku wkurzyły się za to światowe imperia. Do Kiszyniowa przyjechali ramię w ramię przedstawiciele USA, UE i Rosji, by go odsunąć. Okej, wyprowadzenie miliarda dolców to imponujące oligarsze osiągnięcie, ale żeby stworzyć przeciwko niemu tak egzotyczny sojusz?
Każdemu w jakiś sposób podpadł. Unia chciałaby Mołdawię demokratyzować, a Plahotniuc blokował zalecane przez Unię reformy, a wręcz je ośmieszał, bo trząsł obozem „proeuropejskim”, co sprawiało, że Mołdawianie coraz mniej Unii ufali. Dla Rosji była to z kolei okazja do zainstalowania jednoznacznie prorosyjskiego rządu w obliczu kompromitacji „demokratów”.
Ponadto mogli przed Zachodem pokazać się jako konstruktywny partner, z którym można rozwiązywać problemy i bez którego – co nawet ważniejsze – nie można ich rozwiązać.
Natomiast obecność USA w tej akcji to trochę zagadka, jak i cała polityka administracji Trumpa wobec Europy Wschodniej. Najprawdopodobniej się przestraszono, że pseudodemokrata Plahotniuc jest kompletnie nieprzewidywalny i że ma silne związki z Rosją.
A po odsunięciu Plahotniuca w czerwcu 2019 roku są w Mołdawii jakieś nadzieje na lepszą przyszłość?
Nawet jeśli były, to już ich nie ma. Do władzy doszła prorosyjska „lewica” w koalicji z blokiem wyborczym ACUM, jedyną nieskorumpowaną siłą polityczną w Mołdawii. Premierem została Maia Sandu, szczerze proeuropejska idealistka. Ale było oczywiste, że taki rząd długo nie przetrwa. ACUM próbowało wdrażać demokratyczne reformy, które „lewicy” były nie na rękę. W końcu rząd upadł, a kolejny – mniejszościowy – uformowali „socjaliści”. Przy wsparciu – uwaga – partii „proeuropejskiej”, która wcześniej należała do Plahotniuca.
Pod koniec roku odbędą się wybory prezydenckie i Maia Sandu może nawet ma jakąś szansę na wygraną, ale najgorsze jest to, że Mołdawia nie ma czasu. Reform nie można rozłożyć w czasie na pięćdziesiąt lat i liczyć na to, że system polityczny i gospodarczy jakoś się w końcu uzdrowią, bo za pięćdziesiąt lat Mołdawia – jeśli emigracja nie osłabnie, a nic na to nie wskazuje – będzie krajem wymarłym. Już teraz straciła ogromne zasoby – ludzi młodych i wykształconych – co dramatycznie widać na rynku pracy. Mołdawia nie zniknie więc z mapy, nie rozpadnie się, nikt jej nie zajmie, ale jeśli nic się tam nie zmieni, będzie po prostu dogorywać.
**
Kamil Całus (ur. 1986) – z wykształcenia wschodoznawca i dziennikarz, z zawodu analityk Ośrodka Studiów Wschodnich. Do Mołdawii podróżuje regularnie od ponad dekady, co najmniej kilka razy do roku. Prócz problematyki mołdawskiej zajmuje się także Rumunią. Jego książka Mołdawia. Państwo niekonieczne ukaże się 5 lutego nakładem Wydawnictwa Czarne.