W Kiszyniowie widać jak na dłoni wszystkie blizny transformacji.
Kiszyniów, stolica Mołdawii, to miks Moskwy i Grajewa. Najlepsze, co komunizm i kapitalizm miały do zaproponowania takiemu narodowi jak mołdawski. Styl moskiewski to gigantomania w wydaniu klasycznym: krawężniki tak wysokie, że warto byłoby dostawić schodki między jezdnią a chodnikiem, budynki klasyczne, potężne, monumentalne. A Grajewo to po prostu typowy „Polish outdor”, brzydkie reklamy niepasujące do otoczenia, krzykliwy kapitalizm, kioski i sklepy oblepione reklamami w stylu „grafik płakał, jak projektował”. Zapamiętałam takie z Grajewa, ale identyczne widzimy na wylotówce z Warszawy na Kraków. Budynki sklepowe ozdobione glazurą i wyglądające jak łazienka wywrócona na lewą stronę. Tym dwóm stylom towarzyszy w Kiszyniowie jeszcze trzeci – bloki gigant, czyli wysokie, masywne mrówkowce. Podobne zdobią Moskwę, Kijów i pewnie im dalej na wschód, tym bliżej nieba. Trzeba przyznać, że projektujący je architekci mieli fantazję i rozmach. Naszym architektom Sowieci przysłali krótsze linijki.
Polubiłam Kiszyniów już pierwszego dnia, kiedy jadąc z lotniska do centrum, przejeżdżałam przez wrota miasta, dwa trójkątne bloczyska okalające wielopasmową ulicę, przywodzące na myśl Władcę Pierścieni. Pokochałam Kiszyniów, kiedy odkryłam, że oprócz tych wrót mają też Oko Saurona.
Nieznane miasto w nieznanym kraju. No bo co my wiemy o Mołdawii? Że mieszkał tam książę, który był bohaterem serialu Dynastia? Nawet nie wiem, czy znajomym z Kiszyniowa wypada opowiedzieć o Blake’u Carringtonie i jego rodzinie. Po chwili myślę, że lepiej opowiadać im o Dynastii niż o tym, że Mołdawia kojarzy się w Polsce ze sprzedażą nerek. O tym nie wspominam. Wstydzę się. Kiedy przypadkiem się wygaduję, kolega mówi cicho, że tak, kiedyś słyszał o sprawie. Ucinamy temat.
Chodząc ulicami Nowego Jorku, odnoszę wrażenie, że rozpoznaję mijane domy, ulice – widziałam je wiele razy w filmach Woody’ego Allena albo w Seksie w wielkim mieście. Kiedy byłam w Rzymie i oglądałam Koloseum, miałam wrażenie, że znam to miejsce, bo widziałam je nie raz w książkach do historii, w albumach na temat sztuki. W Mołdawii trafiam na mozaiki na ścianie przejścia podziemnego przy ulicy Stefana cel Mare (Stefana III Wielkiego) i mam wrażenie, że znam takie mozaiki. Były na domu kultury, ale je zamurowano. Zostały jeszcze na dworcu PKP w Gdyni. W Kiszyniowie mijam betonowe donice przed urzędami i rozpoznaję, że takie same stały przed urzędem gminy w mojej wsi.
Mołdawia to fizyczność, którą rozpoznaję z doświadczeń dzieciństwa i młodości, z podróży po Polsce. Nie ma w niej zapożyczeń. To socmodernizm, blokowiska i dziki kapitalizm, w jakim dorastałam.
Centrum Warszawy wygląda dziś nowocześnie, ale Polska to nie tylko Warszawa. Nie jestem z centrum stolicy. Dlatego zapewne czuję się w Kiszyniowie bezpiecznie i dobrze, jak w domu.
Bogumił Luft, ambasador RP w Republice Mołdawii w latach 2010-2012, w książce Rumun goni za happy endem wspomina, że Mołdawia była „jedną z najbogatszych sowieckich republik, a produkowane tu wina, warzywa i owoce zalewały rynek całego Sojuzu. Znane w Polsce i innych krajach bloku Sowietskoje Szampanskoje to była w rzeczywistości marka mołdawska”. I dodaje „Bycie Mołdawianinem – to brzmiało dumnie”.
Idę na piwo ze znajomymi Mołdawianami. Przy stole siedzi ich pięcioro, czworo ma podwójne obywatelstwa – rumuńskie i mołdawskie, bo rumuńskie dawało jeszcze niedawno jedyną szansę podróżowania po Europie bez wiz. Załatwiało się je stosunkowo łatwo – niemal każdy w Mołdawii ma jakąś babcie, dziadka, ciocię, wujka, kogoś w bliskiej rodziny w Rumunii. A Rumunia jest w Unii, a jak jesteś w Unii, to nie potrzebujesz wizy na wyjazd. Czym są starania o wizy, znam dobrze z Ukrainy, gdzie Krytyka Polityczna prowadzi centrum kultury i gdzie mieści się redakcja ukraińskiej „KP”. Od lat mordujemy się z urzędami i filozofią polityczną Schengen w polskim tłumaczeniu, czyli leczeniu naszych kompleksów poprzez chamskie traktowanie ludzi ze Wschodu. Od kiedy zaczęła się wojna, próśb o pomoc w zdobyciu wiz jest więcej i więcej. Opowiadam o tym znajomym przy piwie w Kiszyniowie. I o tym, że z zasady pomagam każdemu, komu mogę pomóc. Mówią mi, że to może być niezły interes i że gdybym od każdego zaproszenia, jakie wystawiam, brała tyle, ile biorą pośrednicy w Mołdawii, to spałabym na kasie. W latach 1989-2004 liczba obywateli narodowości rumuńskiej mieszkających w Mołdawii wzrosła z 2,5 tys. do 73 tys. I raczej nie są to osoby, który przeprowadziły się z Rumunii.
Od kwietnia 2014 Mołdawianie nie potrzebują wiz, żeby wyjechać do Unii Europejskiej. Nie wiem, czy wpływa to na emigrację. „Zjawisko mniej lub bardziej trwałej emigracji objęło stopniowo prawie jedną czwartą społeczeństwa, a około jedną trzecią dochodu narodowego stanowiły pieniądze przesyłane przez tych ludzi rodzinom w kraju.” – pisze Bogumił Luft. Mołdawianie wyjeżdżają na Zachód, ale też do Rosji. Wielu z nich zna dobrze rosyjski, przez lata drugi język wszystkich krajów w naszym regionie. Dziś w wielu kawiarniach menu jest dwujęzyczne: rumuńskie, czyli mołdawskie, i rosyjskie. Kupując kawę i papierosy w kioskach w centrum, szybciej dogaduję się po rosyjsku niż angielsku. Ale w popularnych klubach spokojnie mogę zamawiać drinki po angielsku. Moi znajomi z Kiszyniowa, którzy wychowali się otoczeniu języków z dwóch różnych grup: rumuńskiego należącego do języków romańskich i rosyjskiego z grupy słowiańskich, a potem nauczyli się angielskiego, szybko uczą się kolejnych języków. Może dlatego, kiedy emigrują, wybór miejsc, do których jadą, jest tak szeroki. Wielu jedzie do Rosji, sporo do Włoch, część do Rumunii, przed wojną na Ukrainę. Co czwarty Mołdawianin pracuje za granicą. Kiedy rozmawiam ze znajomymi, mówią, że każdy z nich ma przyjaciela czy kogoś z rodziny mieszkającego poza krajem. Wydaje się, że dla wykształconych młodych ludzi większym wyzwaniem niż wyjazd za granicę jest zostanie w Kiszyniowie.
Emigracja, język, historia – są tematami, które nie rozgrzewają może do czerwoności debaty społecznej, ale jednak powracają w codziennych rozmowach. W czasie jednej z takich rozmów ktoś poleca mi jedno z ostatnich przedstawień Teatru Spalatorie z Kiszyniowa Moldova Independentă. Erată. Teatr gra w lokalu, w którym dwa dni wcześniej byłam na imprezie tanecznej. Zadymiona piwnica – zakaz palenia w knajpach jeszcze nie dotarł do Kiszyniowa. Nieduży bar. Okazuje się, że w sali obok baru jest scena teatralna. Na przedstawienie przychodzi kilkadziesiąt osób. Moldova Independentă. Erată to uzupełnienie oficjalnej historii kraju przedstawianej w podręcznikach szkolnych. W erracie jest miejsce na opowieści nieheroiczne, historie zwykłych ludzi zaplątanych w przemiany społeczno-polityczne. Scenariusz powstał na podstawie wywiadów, rozmów rodzinnych, dokumentalnego researchu, ale też przyjrzenia się bliżej temu, jak historię kraju opowiada się w szkole i mediach. Na moje głupie pytanie o to, w jakim języku będzie spektakl, znajomy odpowiada, że jeśli jest o historii Mołdawii, to pewnie w rumuńskim i rosyjskim. I ma rację. Bogumił Luft pisze, że w Mołdawii nie chce mówić po rosyjsku, bo język ten jest „narzędziem konserwowania nie tyle rosyjskiego, co sowieckiego dziedzictwa i sowieckiej nostalgii”. Jeden z bohaterów Moldova Independentă. Erată, Rosjanin mieszkający od dziecka w Mołdawii, mówi, że czasem wstydził się mówić po rosyjsku, choć wiedział, że wszyscy go zrozumieją. „Najpierw ogłosiliście niepodległość i oddzieliliście się od Rosji, żeby teraz jeździć tam masowo do pracy”.
Rosyjski jest pierwszym językiem w… galerii handlowej, która tutaj nie nazywa się galerią, a mallem. Shoping mall oswojono i na przykład jeden z takich wielkich sklepów nazywa się MallDova. Podziwiam językową wyobraźnię. W mallu sprzedawczynie i sprzedawcy każdego zagadują po rosyjsku. To podobno dlatego, że kiedy powstały duże sklepy, na zakupy w nich stać było tylko bogatych Rosjan.
Język w Mołdawii to skomplikowana sprawa. Tak myślę na początku. Potem ktoś mi mówi, że tu nie ma nic skomplikowanego – to po prostu rumuński.
Historia sprawiła, że Mołdawia była w strefie wpływów ZSRR. Z tego powodu mołdawski zapisywano wtedy grażdanką, czyli uproszczoną cyrylicą. W 1989 roku Rada Najwyższa w Kiszyniowie przywróciła alfabet łaciński. Różnice między rumuńskim i mołdawskim są takie jak między dialektami. Gra toczy się o nazwę języka: w deklaracji niepodległości Mołdawii ogłoszonej w 1991 roku pisano, że oficjalnym językiem kraju jest „rumuński”, ale w konstytucji z 1994 roku oficjalny język kraju nazwano już „mołdawskim”. W 2003 roku powstał Słownik mołdawsko-rumuński, ale jest on raczej przedmiotem żartów niż poważną publikacją.
O tym, jak bardzo język kształtuje tożsamość, Polacy wiedzą sporo. Adam Mickiewicz pisał wprawdzie „Litwo, ojczyzno moja”, ale jednak pisał to po polsku. Mołdawianie dziś piszą swoją opowieść po rumuńsku – najbliższa jest im też rumuńska opowieść. Nie ma mołdawskiej wikipedii. Powstała, ale tylko na chwilę. Zapisywana była cyrylicą, ale ponieważ nie ma już mołdawskiego pisanego cyrylicą, projekt „zamrożono”. Mołdawianie mają więc wspólną wikipedię z Rumunami. Czytają te same strony w sieci. Zapewne czytają też te same książki i oglądają świetne rumuńskie kino. Choć z książkami i kinem to tak różowo nie jest. W księgarni w centrum Kiszyniowa znajduję głównie podręczniki. Jest trochę bestsellerów – wydawanych w Rumunii, i klasyka, często po rosyjsku. Z kinem jak to z kinem – przegrywa z blockbusterami, które tutaj każdy ogląda na własnym komputerze w domu. Internet jest dobrem ogólnodostępnym. Darmowe sieci wi-fi są w parkach, w każdej knajpie, co chwila na ulicy łapię jakąś darmową sieć – zawsze trzy kreski. Nikogo nie dziwi, że ludzie siedzą w parku miejskim z komputerami i ściągają filmy z sieci.
W Miejscu Projektów Zachęty otwarto właśnie wystawę Czekając na lepsze czasy przybliżającą współczesną sztukę Mołdawii. Na jednej z prac widzimy mapę Europy z roku 2001 pomijającą Mołdawię. Rumunia po prostu graniczy z Ukrainą. „Możliwe, że Mołdawia nie istnieje” głosi napis na kartce doklejonej do mapy. Praca Pavla Braila i Manuela Readera z 2002 roku jest chyba nadal bardzo aktualna. Mołdawia zapewne nie istnieje w naszej świadomości, ale podobnie w świadomości Mołdawian nie istnieje Polska.
W styczniu ukazała się książka reklamowana jako pierwszy thriller w Mołdawii. To może lekka marketingowa przesada, ale publikacja na pewno wyznacza przełom w lokalnym życiu literackim. Autorką jest młoda dziewczyna, taka mołdawska Masłowska. Doina Lungu napisała książkę, gdy miała 19 lat i była studentką. Paru profesorom tekst się spodobał, znalazło się wydawnictwo zainteresowane projektem, ministerstwo kultury wsparło publikację finansowo. Premiera odbyła się w kawiarni. Jeden z kilku przemawiających w czasie wydarzenia profesorów mówił, że oto na naszych oczach dzieje się historia, historia literatury. Świętujemy premierę książki przy winie w młodzieżowej kawiarni, a nie smętnej bibliotece. Przy stolikach siedzieli znany prezenter telewizyjny (jego pojawienie się na sali wywołało szmer, po tym poznałam, że to jakiś prezenter albo aktor), obok twórcy Teatru Spalatorie, między nimi krążyły kamery, fotoreporterzy. Po przemówieniach przyszedł czas na recital muzyczny. Siedzieliśmy w kawiarni o nazwie Uptown, słuchając amerykańskich przebojów granych na gitarze i śpiewanych przez dziewczynę o zjawiskowym głosie. Pomyślałam, że rację ma Rammstein: „We’re all living in America”. Nie wiem, czy o taki nowy rozdział historii literatury chodziło profesorowi. Przekartkowałam książkę napisaną w języku, którego nic a nic nie rozumiem, i trafiłam na znajome nazwy: Kraków, Wieliczka. Okazuje się, że „pierwszy thriller w Mołdawii” dzieje się w Polsce. Zapytałam Doinę Lungu, skąd ten pomysł. Chciała, żeby akcja toczyła się w jakimś średniej wielkości mieście poza Mołdawią. Myślała o Węgrzech, ale ktoś podpowiedział jej Wieliczkę.
Doina nigdy nie była w Polsce. Znalazła Wieliczkę na google maps i pomyślała, że to dobre miejsce akcji jej opowieści. Tak jak dla nas Kiszyniów jest daleki i nieznany, tak dla nastolatki z Kiszyniowa daleki i nieznany jest Kraków.
Mołdawia jest zawieszona między Rosją i Unią Europejską. 27 czerwca zeszłego roku podpisała umowę stowarzyszeniową z UE. W ostatnich wyborach parlamentarnych, odbywających się w listopadzie zeszłego roku, większość zdobyły trzy partie proeuropejskie, którym nie udało się jednak dojść do porozumienia. Kiedy w styczniu decydowano o stworzeniu mniejszościowego rządu dwóch z nich z ewentualnym wsparciem Partii Komunistycznej, wyborcy zaprotestowali. Znajomi nie mogli oderwać się od telefonów, zachłannie szukając informacji o tym, co się dzieje w parlamencie. Są zirytowani, ale nie bardzo rozczarowani, bo politykom i tak nie wierzą. Liczyli na to, że w wyborach uda się wprowadzić do parlamentu Olega Bregę, kandydata niezależnego. Teoretycznie prawo daje taką szansę kandydatowi niezależnemu, który zdobędzie 2% głosów. Brega, aktywista i społecznik, dostał 0,9%.
Koalicja mniejszościowa jest bardzo niestabilna. Rosja jest dziś zajęta wojną na Ukrainie, więc mniej ciśnie. Unia Europejska zdaje się reagować tylko wtedy, kiedy chce zablokować działania Rosji. Ale ani Rosja nie potrzebuje Mołdawii, ani UE jej za bardzo nie chce. Ze znajomymi żartuję sobie, że powinni korzystać z tego, że „zachodnie przepisy” jeszcze do nich nie dotarły i mogą palić w knajpach, albo mogą kupić wszędzie w mieście dobrą kawę prosto z samochodu przerobionego na kawiarkę. Identyczne są w całym Kijowie. Takie rzeczy możliwe są tylko tam, gdzie nie ma odpowiednich przepisów sanitarnych albo nikt nie respektuje istniejących. Zwiedzam stare Orhei i świątynię wykutą w skale. Ze środka można wyjść na taras na bloku skalnym. „Przyjdzie Unia, to każe wam tu założyć barierki” – myślę.
Kiedy opowiadam koledze z Mołdawii, że na pewno chcę wrócić do Kiszyniowa, dziwi się tak samo, jak ja się dziwię, kiedy ktoś z Zachodu mówi mi, że podoba mu się w Polsce. Zawsze zakładam, że to kurtuazja. Zazwyczaj mam rację. On też ma rację. Mołdawię lubię, ale dlatego, że czuje się w niej jak w domu. W Kiszyniowie widać jak na dłoni wszystkie blizny transformacji. Mozaiki jeszcze nie zostały zamurowane. Obok nich postawiono już shoping malle. A między tym bloki oblepione balkonami samoróbkami – nie są to jeszcze kamikadze loggia, ale mają coś z tego stylu. Ulice są dziurawe jak sito, chodniki rozwalone. Według standardowych norm Kiszyniów jest brzydki. Ale jest w nim też pewna fantazja. Wrota do miasta i Oko Saurona, jeziora i niesamowita dzielnica Botanika, budynki-legendy, jak hotel Cosmos. I jest w Mołdawii jakaś sprawa, która ludzi obchodzi. Jest szukanie swojej opowieści. Szkoda mi każdej zamurowanej mozaiki w moim sąsiedztwie. Mam nadzieję, że Mołdawianie swoje ocalą.
PS Istnieje też alternatywna historia Mołdawii. Ponieważ działo się źle, władze sprzedały cały kraj, a za zarobione pieniądze spakowały wszystkich Mołdawian do rakiety kosmicznej i osiedlili się na Planecie Mołdawia.
Dziś Mołdawianin patrzy w oczy Amerykanom, patrzy w oczy Anglikom, Francuzom, Niemcom i Japończykom, i widzi jedno – zazdroszczą Mołdawii. A on jest dumny i może im śmiało powiedzieć, że lepsza od Anglii, Niemiec itd. jest właśnie Mołdawia.
Wystawa „Czekając na lepsze czasy” do obejrzenia w Miejscu Projektów Zachęty w Warszawie do 12 kwietnia.
Fot. Agnieszka Wiśniewska
**Dziennik Opinii nr 86/2015 (870)