Galopujący Major

„Zdrowy rozsądek” negacjonistów klimatycznych

„Nie wierzę w globalne ocieplenie”, graffiti Banksy'ego

Trudno się dyskutuje z negacjonistami, dla których felieton z brukowca ma równą wagę co recenzowany tekst w piśmie naukowym. Jednak już niedługo nie trzeba się będzie z nimi spierać, bo najmocniejsze argumenty ma postępująca zmiana klimatu.

Im gorętsze miesiące – a czerwiec gorący był rekordowo – tym większe niepokoje po stronie negacjonistów klimatycznych. Oczywiście niepokoje związane nie tyle z ich przyszłością czy przyszłością ich dzieci, co z tym, że negacjoniści klimatyczni okazali się – delikatnie to ujmując – naiwniakami. W związku z tym z jeszcze większą intensywnością zaczęli stosować swoje stare chwyty retoryczne, którym warto się bliżej przyjrzeć. Jakie zatem wytaczają argumenty?

Argument z „egalitaryzmu źródeł”

Najprostszym i wydawałoby się najbardziej oczywistym sposobem dyskusji o klimacie byłoby czytanie fachowej prasy, czy mówiąc konkretniej, czasopism naukowych. Jest to jednak złudne, ponieważ im bardziej specjalistyczna prasa, tym wyższą stawia barierę przed czytelnikami. Na pewnym poziomie uszczegółowienia zrozumienie artykułu wymaga tak głębokiej wiedzy, że trzeba samemu być specjalistą w danej dziedzinie.

BBC nie zaprosi pseudoekspertów od klimatu

Negacjoniści takimi specjalistami zwykle nie są, a już na pewno nie są nimi polscy medialni negacjoniści, z których znaczna cześć ma wykształcenie humanistyczne i zajmuje się komentowaniem tego, co ostatnio mówił Morawiecki, a co mu odpowiedział Schetyna. Stąd absolutnie nie wchodzi w grę możliwość polemiki na gruncie naukowym, a na prośbę o podanie konkretnych merytorycznych argumentów przeciw tezom danego artykułu naukowego zwykle odsyłają do pierwszego lepszego, zazwyczaj nie na temat, antyklimatycznego źródła znalezionego w sieci. W tym momencie napotykają jednak na dość oczywisty problem: jak papier przyjmie wszystko, tak i w sieci każdy może pisać, co mu przyjdzie do głowy, dlatego świat z większym zaufaniem podchodzi do artykułów naukowych, a szczególnie tych, które przed publikacją przeszły przez sito recenzji (tzw. peer review).

Stąd bardzo częsty, czy wręcz niemal zawsze obecny u negacjonistów argument o radykalnej równości źródeł. Z ich punktu widzenia dowolna strona, najlepiej w języku angielskim, oczywiście przez nikogo niesprawdzana, musi mieć status równy artykułowi naukowemu sprawdzonemu przed publikacją przez kilkoro recenzentów – bo  w przeciwnym razie negacjoniści zostaliby zupełnie bez amunicji. Zamiast więc polemizować z artykułami naukowymi przywoływaniem kontrargumentów z innych artykułów naukowych, negacjoniści zrównują artykuł z „The Sun” z artykułem w „Nature”. Sztuczka to oczywiście bezczelna, ale działa o tyle, że posługując się szlachetnym postulatem egalitaryzmu, podważają solidną naukę antynaukowym śmieciem.


Czasami efekt wzmacnia tytuł naukowy autora, aczkolwiek ów naukowiec, kto wie, może być świetnym specjalistą we własnej dziedzinie, nie jest jednak fachowcem w sprawach klimatu. Dla negacjonistów ważny jest jednak sam tytuł (doktor Andrzej Duda też by się nadał), bo wówczas nawet najbardziej kuriozalny tekst zyskuje wymiar pracy „naukowej”. Dlatego w artykułach cytowanych przez negacjonistów roi się od lekarzy, historyków, chemików – tylko klimatologów brakuje.

„Wszystko albo nic”

Okej, może i artykuły naukowe są recenzowane, ale przecież recenzenci też mogą się mylić! Mało było takich pomyłek i skandali? – to zwykle słyszymy od negacjonistów. Pomijając, że samozwańczy sędziowie standardów naukowych zwykle nie potrafią wymienić tych skandali, bo tak się dziwnie składa, że ani naukowej prasy nie czytają, ani nie mają wykupionych subskrypcji, ani w życiu żadnej recenzji nie pisali, argument ten stanowi jedną z podstawowych cech negacjonistów klimatycznych. Otóż oni nie rozumieją, czym jest ryzyko, albo szerzej – czym jest niepewność.

Markiewka: Tragedii nie ma, czyli wszyscy żyjemy w Czarnobylu

Każde działanie teraźniejsze lub przyszłe powoduje określone ryzyko i niepewność, a my możemy jedynie je ograniczyć. Dotyczy to nie tylko szacowania wzrostu globalnej temperatury, ale na przykład tego, że artykuł naukowy pojawiający się w najbardziej prestiżowych uczelniach jest wolny od błędów. Tego, czy rzeczywiście nie napisano tam bzdur, nie wiemy, a więc ryzykujemy, że fałsz weźmiemy za prawdę. Negacjoniści nie tylko celowo wyolbrzymiają poziom owego ryzyka, ale także nie rozumieją, że peer review jest po prostu sposobem na ograniczanie go. Jak każde ograniczenie, nigdy nie jest ono stuprocentowo skuteczne, bo przecież recenzenci to także omylni ludzie, ale mechanizm peer review służy właśnie temu, by poziom tego ryzyka był jak najniższy. To dokładnie tak jak z lekami. Lek, podobnie jak artykuł naukowy, zanim zostanie wprowadzony do obrotu, jest także sprawdzany – właśnie po to, by ograniczyć do minimum ryzyko niepożądanych skutków. A mimo to co jakiś czas słyszymy o wycofaniu z obrotu leku, który może być szkodliwy.

Gdybyśmy więc my – ba! gdyby negacjoniści – stosowali do własnego życia równie wysoką poprzeczkę, jaką stosują do artykułów naukowych, to nie mogliby ani iść do apteki, ani do lekarza, ani przejechać przez most, ani polecieć samolotem. Bo przecież lekarze się mylą, mosty się zapadają, a samoloty czasem spadają.  Mimo to argument: nie wierzcie recenzowanym artykułom naukowym, bo ktoś się kiedyś pomylił, jest całkiem serio przez negacjonistów przytaczany, nawet jeśli tezy tego artykułu są następnie powtarzane przez inne, również recenzowane artykuły.

„Argument z wątpliwości”

Naukowość rozumiana jako jakakolwiek tytulatura naukowa jest o tyle istotna, że pozwala na użycie pozornie neutralnego argumentu: „ja tylko mam wątpliwości”. W relacji laik kontra specjalista sceptycyzm wypada dość komicznie, jeśli ten sam laik od kolejnego i kolejnego i jeszcze kolejnego specjalisty uzyskuje identyczną diagnozę – na przykład taką, że człowiek przyczynia się do globalnego ocieplenia. Dlatego należy znaleźć własnych specjalistów, którzy – co za przypadek – nie są ekspertami akurat w tej dziedzinie – i powołując się na ich autorytet, ogłosić się sceptykiem.

Oczywiście o żaden sceptycyzm tutaj nie chodzi, a tylko  o ukrycie własnych przekonań za parawanem rzekomych badań, tak aby nie można było zarzucić negacjoniście zwykłej ślepej wiary lub nieuctwa.  Co ciekawe, te same osoby nie są już sceptykami, gdy przychodzi do analizowania zagadnień, którymi się zajmują na co dzień. Czy ktoś widział u Witolda Gadomskiego sceptycyzm wobec neoliberalnego kapitalizmu lub wobec polityki zaciskania pasa, co do których w świecie naukowym panuje o wiele mniejsza zgoda niż w sprawie globalnego ocieplenia?  No właśnie.

„Wszyscy sprzedajni, wszyscy sponsorowani”

Czy ktoś widział u Witolda Gadomskiego sceptycyzm wobec neoliberalizmu lub polityki zaciskania pasa, co do których w świecie naukowym panuje o wiele mniejsza zgoda niż w sprawie globalnego ocieplenia?

Gdy jednak okazuje się, że nie można powołać własnych autorytetów „naukowych”, bo w dodatku bibliotekarskim albo na anglojęzycznym blogu z flagą Konfederacji nie ma niestety odpowiedzi na wszystkie wątpliwości, przychodzi z pomocą najstarsza taktyka na świecie: podważenie nie tyle treści, co jej autora. Nie chodzi więc o merytoryczne dezawuowanie artykułu, nie chodzi nawet o przedstawianie kontrargumentów. Chodzi o podważenie wiarygodności. Dzieje się to zwykle poprzez wytykanie palcem interesowności, czy wręcz sprzedajności naukowców – jak ma się rozumieć, niemal wszystkich z 97% tych, którzy popierają tezę o globalnym ociepleniu.

Negacjoniści wychodzą z założenia, że naukowcy to też ludzie i muszą coś jeść, a wobec czego muszą na jedzenie zarabiać. Skoro zaś zarabiają, to ktoś im płaci. A jak ktoś im płaci, to znaczy, że również wymaga. I udowodnione: naukowcy oszukują, bo mają płacone.

Czego nas uczy pożar katedry Notre Dame?

Prosty fakt uzyskiwania przez naukowców wynagrodzenia skądkolwiek: grantów (uzależnienie od grantodawcy), uczelni (uzależnienie od rządu albo prywatnych sponsorów), nie mówiąc o biznesie i fundacjach (uzależnienie od fundatorów) oznaczać ma po prostu sprzedajność. A potwierdzeniem tej sprzedajności jest fakt, że na tezach naukowców ktoś próbuje zarabiać, tak jakby zarabiać wolno było tylko na tym, co nie jest tezą (albo nie jest nauką).

Co ciekawe, te mniej lub bardziej zawoalowane pomówienia działają tylko w jedną stronę. A mianowicie ci, którzy choćby na zlecenie koncernów paliwowych publikują nierecenzowane artykuły zaprzeczające ustaleniom klimatologów, absolutnie o sprzedajność podejrzewani być nie mogą. Po drugie, jest wręcz skandalem, gdy ktoś próbuje zastosować taki sam argument wobec negacjonistów. Gdy negacjonistycznemu redaktorowi gazety należącej do niemieckiego koncernu wypomnisz, że wedle jego własnej logiki on sam sprzedał się Niemcom i publikuje proniemieckie kłamstwa i manipulacje, ten się pewnie słusznie oburzy. Po czym zastosuje ten sam argument do setek i tysięcy naukowców, których badań nie rozumie, ale z którymi się nie zgadza, bo „na zdrowy rozum” to działa inaczej.

Jak wspólnie możemy ocalić nasz świat (i dlaczego to się nie uda)

Wszystko to jednak chwyty, które i tak przynoszą klęskę. Jest zabawną złośliwością losu, jak bardzo negacjoniści przegrywają od własnej broni. Otóż przez wiele lat podważali globalne ocieplenie argumentem z wyglądania za okno. Jak za oknem za zimno, to he he, globalnego ocieplenia nie ma; jak za ciepło – to oj tam, oj tam, zawsze zdarzały się upalne lata. Argumentacja ta działała o tyle, że ludzki umysł (pewnie za sprawą ewolucji) o wiele łatwiej wierzy w to, czego sam doświadcza. Problem jednak pojawił się wtedy, gdy globalne ocieplenie rzeczywiście ugryzło Polaków i nagle za oknem mamy rekordowe temperatury. Im bardziej będzie więc gorąco, tym bardziej wrzutki z randomowych wyznawców pseudonauki będą wzbudzały tylko śmiech i politowanie. A negacjoniści staną się w oczach opinii publicznej tym, czym od lat nazywali naukowców: zaślepioną sektą impregnowaną nie tylko na jakąkolwiek wiedzę, ale także na „zdrowy rozsądek”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Galopujący Major
Galopujący Major
Komentator Krytyki Politycznej
Bloger, komentator życia politycznego, współpracownik Krytyki Politycznej. Autor książki „Pancerna brzoza. Słownik prawicowej polszczyzny”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Zamknij