Emancypantki, prawo do pracy i pęknięcie w ruchu, który nazywał się „kobiecy”, ale właściwie służył tylko bardzo wąskiej grupie kobiet. Fragment książki „Anioł w domu, mrówka w fabryce” Alicji Urbanik-Kopeć.
W 1903 roku wyszła publikacja Głos kobiet w kwestii kobiecej pod redakcją Kazimiery Bujwidowej, prominentnej emancypantki z Krakowa. Książka stanowiła zbiór odczytów najbardziej znanych wówczas feministek, takich jak Paulina Kuczalska-Reinschmit, Zofia Daszyńska-Golińska, Felicja Nossig czy Maria Turzyma. Bujwidowa zapewniała we wstępie, że „odczyty te wyczerpały prawie całkowicie tak zwaną kwestię kobiecą”, dlatego zdecydowała się wydać je drukiem. Pierwsze lata XX wieku najwyraźniej musiały być okresem ciągłych kontrowersji wśród samych emancypantek, ponieważ jeden z tekstów, dokładnie ten Felicji Nossig, wzbudził tak duże zamieszanie, że doczekał się nawet osobnej dyskusji.
Felicja Nossig była lwowską nauczycielką o socjaldemokratycznych sympatiach, związaną z Ignacym Daszyńskim. W chwili wydania książki miała prawie pięćdziesiąt lat, a za sobą lata pracy w lwowskim towarzystwie samokształceniowym, liczne publikacje w gazetach socjalistycznych i organizację lwowskiego zjazdu kobiet pracujących w 1892 roku. Co być może ważniejsze, za sobą miała też studia w Bernie, gdzie doktoryzowała się z socjologii, a potem pracę w naukową w Paryżu. W wieku dwudziestu pięciu lat wyszła za mąż za Izydora Próchnika, jednak małżeństwo rozpadło się niedługo później i przez wiele lat pozostawało fikcją. Rozwód odbył się ostatecznie w 1894. Skandal udało się przykryć tylko częściowo, bo w wieku trzydziestu siedmiu lat Felicja urodziła syna, Adama Próchnika. Oficjalnie jego ojcem był były mąż. Małego chłopca zabrała ze sobą na studia do Szwajcarii.
Do zbiorczej publikacji Kazimiery Bujwidowej Nossig dołączyła tekst Ekonomiczna strona kwestii kobiecej. Poruszał wiele wątków, ale jeden rozpalił do czerwoności inne feministyczne publicystki. Otóż Nossig stwierdzała, wiedziona zapewne własnym doświadczeniem, że kwestia kobieca ma charakter przede wszystkim ekonomiczny i że wszelkie inne żądania, takie jak prawo do wyższego wykształcenia, są jedynie „drugorzędnym wynikiem czynników ekonomicznych”. Innymi słowy – gdy kobieta nie musi się martwić, co włoży następnego dnia do garnka i za co kupi buty dla dziecka, wtedy może żądać tak szalonych rzeczy, jak na przykład prawo do studiów czy prawo do głosu – na co, dodajmy, sama Nossig akurat się porwała. Kobietom z proletariatu nie w głowie takie przygody, bo kto nie je, ten nie marzy.
W światku emancypacyjnym zawrzało. Publikując tekst Nossig, Bujwidowa zdawała sobie sprawę, że taki brak szacunku dla wzniosłych ideałów ruchu nie przejdzie bezkarnie. Dlatego też od razu dołączyła na końcu tekstu Nossig przypisek redakcji, w pierwszy zdaniu zapewniając, że „pomieszczony powyżej odczyt pani doktor Felicji Nossig stoi poniekąd w sprzeczności z ogólnym tonem książki”. I po tak delikatnym wstępie (który zresztą nikogo nie uspokoił – tekst wywołał lawinę komentarzy) rozwijała dalej swoje tłumaczenia, schodząc szybko na temat jeszcze bardziej fascynujący: dlaczego właściwie emancypantki uważają, że tylko praca zawodowa jest w stanie upodmiotowić kobietę? A co z pracą w domu?
Felicja Nossig twierdziła, że obowiązki matki i pracownicy są absolutnie nie do pogodzenia. Bujwidowa odparowywała, że „żadna kobieta nie protestowałaby przeciw obecnej formie rodziny, gdyby mężczyźni nie byli jej przez wyzyskanie swego stanowiska do tego doprowadzili” przez „zupełny brak oceniania pracy, jaką wykonuje kobieta poprzez wypełnianie obowiązków macierzyńskich”.
(Na marginesie: Kazimiera Bujwidowa była żoną krakowskiego lekarza Odona Bujwida. Nie ukończyła studiów wyższych, ale studiowała nauki biologiczne na Uniwersytecie Latającym, a po ślubie natychmiast podjęła pracę w laboratorium męża. Po wojnie kierowała zaś Zakładem Produkcji Surowic i Szczepionek na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie wykładał Odo. Córka Bujwidów została lekarką. Jak można się spodziewać, Kazimiera miała więc zupełnie inne doświadczenia macierzyństwa i pracy niż samodzielnie wychowująca syna Felicja Nossig, która po urodzeniu dziecka w atmosferze skandalu musiała na kilka lat się wycofać z działalności społecznej i zarabiała na życie, wykonując tłumaczenia z niemieckiego.)
czytaj także
Bujwidowa dochodzi do wniosków, których echa słyszymy jeszcze dziś przy okazji dyskusji o zrównaniu płac kobiet i mężczyzn. Według niej krytycy pracy kobiecej pomijają zupełnie „tak ważną stronę przyczyniania się kobiety przez samo macierzyństwo i wychowanie do ekonomicznego budżetu rodziny”, co sprawia, że „mężczyzna zawsze uważać siebie będzie za jednostkę w budżecie rodzinnym większą przedstawiającą wartość”. Praca domowa nie jest podstawą upodmiotowienia kobiety, ponieważ jako praca bezpłatna (choć przynosząca wymierne korzyści finansowe rodzinie) nie cieszy się takim samym poważaniem jak praca poza domem, czyli praca męska. Bujwidowa proponuje więc, by każda praca kobiety była opłacana. „Czy zaś ta praca będzie pracą około gospodarstwa domowego, czy też pracą pozadomową”, to już wszystko jedno. Jak było do przewidzenia, ta kontrowersyjna propozycja uzyskała wówczas mniej więcej tyle samo poparcia, ile zaskarbia sobie obecnie. Propozycja dowartościowania kobiet przez płacenie im za pracę w domu nie przypadła do gustu także emancypantkom.
***
Ale właściwie dlaczego? Aby zrozumieć dokładnie podstawową różnicę między upodmiotowieniem przez pracę zawodową i przez pracę domową, sięgnąć trzeba po argumenty odległe czasowo od tych zawiłych dyskusji, to jest już z 1949 roku. Simone de Beauvoir pisała wtedy, że wszelkie prawa obywatelskie dla kobiet są zupełną abstrakcją, jeśli nie towarzyszy im praca zawodowa. „Tylko praca może jej zapewnić prawdziwą wolność” – stwierdza z przekonaniem francuska filozofka. Jednocześnie tłumaczy, że praca domowa jest w istocie utrwalaniem patriarchatu, ponieważ nie tylko nie daje kobiecie samodzielności finansowej, ale przede wszystkim nie jest produktywna. De Beauvoir postrzega pracę domową jako działalność z gruntu beznadziejną – powtarzalną i wykonywaną dla kogoś, nie dla siebie. Analizuje rolę gospodyni domowej, która „usiłuje stworzyć świat stały i ciągły, [a] mąż i dzieci chcą przekroczyć stworzony przez nią stan rzeczy, który jest dla nich tylko elementem życia”. Kobieta, która oddaje się pracy w domu, skazuje się na obsesyjne wykonywanie wciąż tych samych zadań, których efekty z natury są nietrwałe. W końcu „gdy tylko rzeczy zaczną być użytkowane, od razu brudzą się i niszczą: toteż gospodyni czuje pokusę wycofania ich w ogóle z użytku: jedna przechowuje konfitury tak długo, aż spleśnieją, inna znowu zamyka salon na klucz”. Skupiona na pracy domowej i tylko na niej, nie jest w stanie poczuć się bezpieczna, niezależna, silna i wolna, ponieważ lokuje wszystkie swoje wysiłki w utrzymaniu przedmiotów, a, jak pisze Simone de Beauvoir, „poprzez rzeczy nie można uzyskać trwałości i bezpieczeństwa”. Praca taka „nie daje kobiecie autonomii, nie jest bezpośrednio użyteczna zbiorowości, nie otwiera przed nią przyszłości”. Poprzez to negatywne wyliczenie Simone de Beauvoir wymienia więc czynniki, które sprawiają, że zajęcia domowe nie mogą być narzędziem emancypacji dla kobiety.
W świetle tych spostrzeżeń Simone de Beauvoir starszy o czterdzieści lat postulat Bujwidowej, by płacić kobiecie za pracę domową, mógł być w istocie próbą podniesienia statusu tej pracy do statusu pracy zawodowej. Gdyby kobietom płacono za zajmowanie się domem, mogłyby własną wartość lokować nie w chwilowym poczuciu przydatności rodzinie czy też w idealnie umytej podłodze, ale w pieniądzach, które za tę pracę by otrzymywały. Wtedy praca w domu straciłaby swoją zasadniczą wadę, czyli prowadzącą do obsesji nietrwałość, ponieważ jednorazowe ugotowanie obiadu czy umycie okien byłoby skończonym zadaniem samym w sobie, za które otrzymuje się zapłatę. Wtedy jednak praca taka stałaby się pracą zawodową. A jak pisze Simone de Beauvoir, kobieta „jako czynna, produktywna jednostka odzyskuje transcendencję; […] dzięki więzi z celem, do którego dąży, oraz z pieniędzmi i z prawami, które zyskuje, odczuwa swoją odpowiedzialność”.
***
Kolejne kontrowersje wywołały emancypantki, które zwracały uwagę na niewygodną prawdę: otóż niezależnie od różnic pokoleniowych i biograficznych działaczki zaangażowane w ruch feministyczny na ogół nie miały pojęcia o realiach życia większości kobiet. Poświęcając długie akapity na projektowanie życia wyobrażonej nowoczesnej kobiety, zawsze umiejscawiały ją w klasie społecznej, z której same pochodziły – zubożałym ziemiaństwie, miejskiej inteligencji. A przecież w końcu XIX wieku pracujące kobiety nie stanowiły już dziwadeł wytykanych palcami na ulicy. Sęk w tym, że pracowały w zawodach niewidzialnych dla klasy wyższej. Bo kto by tam zwracał uwagę na szwaczki, praczki, służące i robotnice?
czytaj także
Pierwsza temat podniosła Zofia Daszyńska-Golińska, o dziesięć lat młodsza od Felicji Nossig, od Orzeszkowej o trzydzieści pięć, od Żmichowskiej – prawie pół wieku. Daszyńska-Golińska to jedna z pierwszych polskich studentek ekonomii na Uniwersytecie w Zurychu, późniejsza profesor uniwersytetu. Prowadziła badania socjologiczne mające na celu zebranie rzetelnej wiedzy na temat stylów życia klasy robotniczej i, w przeciwieństwie do wielu innych emancypantek, wiedziała w szczegółach, jak wygląda jej położenie. Dlatego pisała z ironią w 1897 roku, w tekście Przed jutrem, by zajmując się sprawą emancypacji robotnic, „kobiety klas wyższych nie wyobrażały sobie, że należy im zająć stanowisko opiekunek i kierowniczek. […] robotnica współczesna opieki takiej nie znosi, a o ile ma coś osiągnąć, w walce musi pozostać wierną własnemu kierunkowi. Przeciwnie, kobiety klas wyższych zaczną raczej od wypraw naukowych, które odkryją przed ich zdumionymi oczyma nieznane krainy, jakimi są niestety dla nas warunki życia klas pracujących”.
Te słowa Daszyńskiej brzmiały jak najpiękniejsza pieśń w uszach Felicji Nossig, która w artykule z 1903 odnosiła się przecież dokładnie do tego samego problemu. Wprost odrzucała naiwne dowodzenia Orzeszkowej i Marrené o ozdrowieńczych dla duszy właściwościach pracy zawodowej. Twierdziła, że niezależnie od postulowanych ideałów jedynym powodem, dla którego kobieta zmuszona jest iść do pracy, jest obniżenie płac w fabrykach (wynikające jej zdaniem z rewolucji przemysłowej). Według niej historia przebiegła następująco: wprowadzenie pracy maszynowej sprawiło, że zapotrzebowanie na robotników spadło, a co za tym idzie, zaczęto zatrudniać ludzi gotowych pracować za niższe niż poprzednio pensje. Do pracy poszły kobiety, których mężowie nie byli już w stanie utrzymać rodziny z obniżonych zarobków. „I powstało wnet błędne koło: niska płaca robotnika zmuszała kobietę do pracy, a wzrastająca podaż jej pracy taniej wpływała na obniżenie płacy robotnika”.
Tymczasem burżuazyjny ruch kobiecy „jest ciągle w stadium eksperymentalnym i przygotowawczym”, twierdziła Nossig, a niektóre z jego postulatów, na przykład równouprawnienia zawodowego kobiet i mężczyzn, są po prostu szkodliwe. Kobiety zamożne, dopominając się o prawo do pracy zawodowej, dają fabrykantom do ręki argument: skoro kobiety tak bardzo chcą pracować, to my im tę pracę umożliwimy. Obniżenie płac jako efekt postępu technicznego oraz żądania emancypantek stają się dla fabrykantów pretekstem, by wykorzystywać pracę kobiecą jako tani zamiennik pracy mężczyzn. Niestety, wzdychała Nossig z irytacją, kobiety z klas wyższych tego wszystkiego nie widzą.
Teksty obu emancypantek, Daszyńskiej-Golińskiej (Kobieta obywatelka) i Felicji Nossig, znalazły się we wspomnianym tomie Bujwidowej z 1903 roku. Nie obok siebie, przedzielało je kilka innych artykułów. Mimo wielu łączących je nici Daszyńska-Golińska i Nossig całe życie były w takiej właśnie relacji – niby blisko, ale jednak daleko. Obie studiowały w Szwajcarii, Zofia w Zurychu, Felicja w Bernie. Zofia wyszła za mąż za Feliksa Daszyńskiego, Felicja, jak szeptało towarzystwo, urodziła dziecko jego starszego brata, przyszłego premiera Ignacego Daszyńskiego. Nie zachowały się żadne listy ani zdjęcia mogące potwierdzić, że kobiety znały się osobiście, ale przecież musiały o sobie wiedzieć. Przez całe życie publikowały w tych samych miejscach, w krakowskim „Nowym Słowie” i lwowskim „Głosie Kobiet”. Poglądy również miały bardzo podobne i w obu wypadkach wyrosłe na nietypowym gruncie: oparte na badaniach socjologicznych, a nie na własnych przemyśleniach czy osobistych doświadczeniach.
Felicja Nossig uważała, że nie można pogodzić roli matki i pracownicy, dlatego wszelkie działania emancypantek skupiające się na zachęcaniu kobiet do pracy zarobkowej są w przypadku kobiet z klas wyższych zbyteczne, a w przypadku robotnic – szkodliwe. Dla robotnic praca zawodowa to nie sposób na osiągnięcie niezależności, ale najgorsza niewola. Nossig była świadoma, że praca umysłowa jest dostępna dla nielicznych kobiet, większość musi się zadowolić pracą fabryczną i służebną. Znała ze swoich badań złe warunki, w jakich pracowały robotnice, zagrażające ich zdrowiu i życiu, dlatego uważała, że kobiety te nie wynoszą nic pozytywnego z zatrudnienia w szwalniach i tkalniach – powinny je więc jak najszybciej opuścić. Jako gospodynie domowe mogłyby liczyć na większy szacunek społeczny i same szanować się bardziej niż w fabrykach, gdzie powoli umierają na gruźlicę.
czytaj także
Zofia Daszyńska-Golińska również dostrzegała pęknięcie w ruchu, który nazywał się „kobiecy”, ale właściwie służył tylko bardzo wąskiej grupie kobiet: „Z jednej strony, jak gdyby na jednym biegunie, dążenie do rozszerzania zakresu działalności, gorączkowa pogoń za nowymi polami pracy umysłowej i zarobku, na drugim – miliony zawodowych pracownic w przemyśle, wobec których podnosi się wołanie nie o nowe zajęcia, ale o ochronę wyzyskiwanych, o przywrócenie kobiety rodzinie, o zamianę wyzyskiwanej i zbyt swobodnej proletariuszki na matkę i gospodynię domu, domu, któremu zabrano główną jego siłę”.
A więc jak – kobiety na uniwersytety, ale nie do fabryki? Na pewno i Nossig, i Daszyńska nie uważały, żeby sam fakt pracy był dla kobiet narzędziem osiągnięcia niezależności, a przynajmniej – by była to realna możliwość dla kobiet z klasy pracującej. Jednocześnie Felicja Nossing przewidywała, że kiedyś „praca stanie się tym, czym w założeniu być miała, to jest oswobodzicielką kobiety, oswobodzicielką człowieka!”xxvi. Najwyraźniej dopuszczała myśl, że praca zawodowa – ale jedynie w godnych, bezpiecznych warunkach – może być korzystna dla kobiet, jako źródło finansowej niezależności i rozwoju duchowego. Na razie jednak postulowała raczej nacisk na edukację, która wyzwala w kobiecie maksimum jej naturalnych zdolności.
czytaj także
Daszyńska-Golińska była najbardziej prorobotniczą z działaczek emancypacyjnych, a w jej manifeście z 1897 znajdują się nawet twierdzenia, że „rzeczniczka kobiecego ruchu, która przemawia za dopuszczeniem kobiet do studiów uniwersyteckich, studentka lub kobiecy doktor medycyny są tak samo typami nowoczesnych kobiet jak robotnica domowa lub fabryczna”. Zauważała, że kobiety pracujące w fabrykach są traktowane gorzej niż mężczyźni, i sugerowała, że emancypantki i socjaliści powinni silniej współpracować, ponieważ razem reprezentują uciskane grupy społeczne. Jak argumentowała, „ruch kobiecy może tylko na tym zyskać”, bo partie robotnicze zawsze były szczególnie przychylne prawom kobietom. Nossig zapewne przyklasnęłaby takiej diagnozie, bo sama pisała, że ruch emancypacji robotniczej jest jedynym prawdziwie żywiołowym ruchem społecznym, a emancypantki z klas wyższych to twór „spekulatywny, chwiejny, eksperymentujący i mało skuteczny”. W sumie dziwne, że znając poglądy Nossig, Kazimiera Bujwidowa w ogóle przyjęła jej tekst do publikacji.
***
Na zarzuty Nossig, że panie z towarzystwa szkodzą swoimi żądaniami rzeszom kobiet z proletariatu, Bujwidowa odpowiadała jasno: „Złe położenie robotnicy kobiety nie jest rezultatem ruchu kobiecego, lecz wyłącznie i jedynie rezultatem złego położenia klasy pracującej”. Emancypantki nie mogą ponosić odpowiedzialności za wszystkie nieszczęścia tego świata i w imię interesów robotników wyrzekać się swojej niezależności. Zresztą, dowodziła dalej, ruch emancypacyjny jest także potrzebny robotnicom, bo tylko uświadomione przez emancypantki mogą próbować poprawić swoją pozycję w fabryce, a tym samym upodmiotowić się poprzez pracę w lepszych warunkach. Odpowiedź ta zdradzała uniwersalistyczne podejście do potrzeb każdej jednostki. Praw człowieka, twierdziła Bujwidowa, brakuje tak samo kobiecie z proletariatu, jak i kobiecie z burżuazji. Każda praca jest drogą do upodmiotowienia; dowodem burżuazyjny ruch kobiecy, w którym kobiety, mimo że nie muszą, rwą się do pracy. To, że człowiek potrzebuje najpierw chleba, by móc myśleć o potrzebach wyższych, jest oczywiste, jednak nie znaczy to, że robotnice mają się zadowolić tylko zdobyciem chleba, czyli poprawą warunków życia. Niech spojrzą na kobiety z klasy wyższej, postulowała Bujwidowa – przecież emancypantka, taka jak Orzeszkowa, jak Marrené czy jak sama Nossig, „chleb ma zapewniony – ale chce praw człowieka, chce pełnego życia nie tylko fizycznego, ale i duchowego. Nie wątpimy ani przez chwilę, że tego samego uświadomiona proletariuszka pragnąć będzie – pragnąć musi. Bo dusza człowieka mieszka w każdej istocie bez względu na ekonomiczne warunki, w których ciało przebywa”.
***
Tekst Bujwidowej to zwięzły, choć nie intencjonalny opis problemu, jaki ze środowiskami robotniczymi miały kobiety z klasy wyższej. Po pierwsze, nie wiedziały o nich zbyt wiele, traktując proletariat jako bliżej nieokreśloną masę ludzką, bez specjalnej wrogości, ale też bez szczególnego zainteresowania. Waleria Marrené deklarowała na przykład szczerze i bez ogródek, że bierze pod uwagę „jedynie warstwy średnie, głównie dzisiejszym ruchem objęte i nim zainteresowane”. Kobieta z ludu spełnia bowiem, „jak spełniała od wieków, wszystkie roboty”. Robotnicom niepotrzebna jest więc emancypacja, bo stanowią odmienny gatunek kobiety.
czytaj także
Inne emancypantki, jak Orzeszkowa czy Bujwidowa, uciekały się do górnolotnych ogólników, odwołujących się do potrzeb wyższych każdej istoty ludzkiej, niezależnie od jej pochodzenia czy sytuacji życiowej. Bujwidowa pisała wprost, że podczas gdy robotnice walczą o chleb, emancypantki z burżuazji walczą o duszę. I właśnie to zestawienie, lokujące robotnice na niższym poziomie rozwoju, jako te, których w życiu nie obchodzą ideały, a jedynie to, by mieć ciepło i jeść do syta, stało się centralne w tym konflikcie. Przy takim postawieniu sprawy emancypantki, nawet te najbardziej klasowo nieświadome, musiały wypaść lepiej – były bardziej godne szacunku, bo przynajmniej miały marzenia.
Nawet jednak emancypantki interesujące się klasą robotniczą nie wiedziały do końca, co z własną wiedzą zrobić. Daszyńska-Golińska wprawdzie pisała, że robotnica to taka sama nowoczesna kobieta jak lekarka, ale jednocześnie jej socjalistyczne zacięcie sprawiało, że podobnie jak Nossig widziała w robotnicach głównie ofiary systemu, które pracować musiały, a tak naprawdę nie marzyły o niczym innym niż tylko o powrocie do domu i podjęciu tradycyjnej kobiecej roli. Ostatecznie obie opowiadały o położeniu robotnic ze swojej perspektywy, czyli wykształconych kobiet o korzeniach ziemiańsko-inteligenckich, i z nieufnością podchodziły do pomysłu, że robotnice to świadome jednostki, które zdolne są nawet w ciężkich warunkach czerpać satysfakcję z własnej pracy. Być może jednak niesłusznie.
***
Alicja Urbanik-Kopeć – badaczka historii literatury i kultury polskiej XIX wieku, obroniła doktorat w Zakładzie Historii Kultury Instytutu Kultury Polskiej UW. Oprócz kulturoznawstwa ukończyła też filologię angielską w ramach Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych UW. Interesuje ją, co dla ówczesnych znaczyła nowoczesność. Pisze o spirytyzmie, wynalazkach, emancypacji i klasie robotniczej.
Fragment książki Anioł w domu, mrówka w fabryce Alicji Urbanik-Kopeć. Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.