Anand Giridharadas bierze pod lupę filantrokapitalizm.
Co najmniej od 2013 roku, kiedy Thomas Piketty opublikował swój Kapitał w XXI wieku, o nierównościach ekonomicznych mówi się coraz śmielej. Robią to nawet finansowe elity, które nie tylko obiecują pomoc w walce z biedą, brakiem edukacji czy seksizmem, ale coraz częściej proponują autorskie rozwiązania i każą iść za swoim przewodem. Czy powinniśmy im ufać?
Nowa książka Ananda Giridharadasa Winners Take All: The Elite Charade of Changing the World jest pełna niewygodnych pytań na temat i niepokojących konkluzji. Najważniejsza z nich brzmi: powierzenie lisowi opieki nad kurami to najgłupszy pomysł, o jakim słyszano w historii kurnika.
Filantrokapitalizm to nowa zabawa elit, które kupują sobie spokój sumienia, a przy okazji zamykają nam wszystkim dzioby. To dystrybucja okruchów bez dzielenia się głównym posiłkiem, symboliczne zmiany na powierzchni zamiast głębokiej przemiany systemowej. Angażuje się w nią coraz większa ilość bogaczy – wielomilionowe fundacje miliarderów i byłych prezydentów, edukacyjne inicjatywy typu porażka Zuckerberga w Newarku czy też tzw. impact investing, który obok korzyści finansowych obiecuje zmiany społeczne i środowiskowe. Jest tam Davos, Bloomberg, Clintonowie, a nawet Goldman Sachs wyszlachetniałe po post-kryzysowym liftingu.
Znamienne jest to, że wszystkie te projekty omijają państwo szerokim łukiem. Mają demonstrować prężność sektora prywatnego w myśl amerykańskiego mitu, że kapitaliści są z definicji lepsi w rozwiązywaniu problemów niż rząd. Że Dolina Krzemowa to magiczne miejsce, gdzie mieszkają przyszli zbawcy ludzkości. Że jeśli eliminować głód, to tylko za pomocą aplikacji na telefon, a dodatku na zasadzie win-win – wszyscy wygrywają! Nakarmić świat i zarobić przy tym miliony dolarów. Bardziej tradycyjne, rządowe rozwiązania, jak podniesienie podatków dla bogaczy i korporacji, podwyżki płac, proporcjonalna dystrybucja funduszy na szkoły publiczne czy publiczna opieka zdrowotna – to sfera tabu.
czytaj także
Giridharadas słusznie zauważa, że we współczesnej Ameryce wykształcenie biznesowe zastąpiło sztuki wyzwolone; stało się najpewniejszą inwestycją w przyszłość, niezależnie od tego, jaki jest twój cel. Biznes oferuje zestaw narzędzi do wszystkiego, jest równie niezbędny w uzyskaniu maksymalnej efektywności matce Teresie, co lokalnemu rabinowi czy gumisiom przy zbiorze gumijagód. A jeśli mamy zbawiać świat, to tylko w PowerPoincie.
czytaj także
Trzydziestosiedmioletni Giridharadas, który odważnie zaatakował elity, sam pracował dla słynnej spółki McKinsey zajmującej się doradztwem w zakresie zarządzania strategicznego. McKinsey jest ikoną „kapitalizmu z ludzką twarzą”; nawet prezydent Obama zwrócił się do prestiżowego giganta organizując zręby swojej własnej fundacji. Dlaczego nie zwrócił się do aktywistów i społeczników z Chicago, z którymi niegdyś ścisłe współpracował? – zastanawia się Giridharadas, który wpadł na pomysł książki w 2015 na prestiżowej konferencji Aspen Institute, gdzie śmietanka towarzyska zebrała się, żeby między homarem a kieliszkiem szampana rozwiązywać problemy nękające maluczkich. Odpowiedź jest prosta – podobnie jak reszta świata, Obama „kupił” przekonanie, że sektor prywatny to odpowiedź na wszystkie bolączki świata i że chcąc zmienić świat, trzeba go zmieniać na warunkach elit.
Jedną z najważniejszych zasad takiego podejścia jest nieoskarżanie nikogo wprost. Od plutokratów trzeba wyciągać pieniądze po dobroci, urządzić wszystko tak, żeby sami chcieli dawać, łechcąc ich ego, żeby się dobrze czuli ze swoją hojnością. Czyli „walka z biedą” tak, bo kto nie chce pomóc głodującym dzieciom? Ale już „walka z nierównościami” nie, bo to zakłada winę i odpowiedzialność po stronie tych lepiej odżywionych.
Schlebianiu drapieżnikom zajmuje się grupa współczesnych filozofów zwanych „liderami myśli”, cała ta banda z TED Talków, która z jedną trafną metaforę potrafi zamienić w lukratywny kontrakt książkowy i sowicie opłacane wystąpienia na konferencjach na całym świecie.
Giridharadas ilustruje swoje tezy serią ciekawych portretów. Pisząc o liderach myśli, przywołuje np. Amy Cuddy, amerykańską feministkę, która pewnego dnia wymyśliła koncepcję „pozycji władzy” (power pose), pokazując że odpowiedni język ciała może wpływać na pewność siebie. Celem pracy Cuddy jest walka z seksizmem, na który power pose raczej nic nie poradzi, ale jej zręczna, niebanalna prezentacja podbiła świat. Okazało się, że taka właśnie rozcieńczona wersja feminizmu, który daje proste doraźne rozwiązanie i – to najważniejsze – nikogo nie oskarża, sprzedaje się najlepiej. A więc liderzy myśli nie tylko nie konfrontują plutokratów z realnymi problemami, ale wręcz biorą udział w ich ukrywaniu. Jeśli bowiem zaczną ich krytykować, skończą się zaproszenia na konferencje i wysokie honoraria.
Innym bohaterem książki jest Justin Rosenstein, jeden z młodych talentów Doliny Krzemowej, który zbiwszy fortunę, nadal podobno mieszka ze współlokatorami, jeździ starą Toyotą i poczuwa się do duchowej odpowiedzialności za resztę ludzkości. Rosenstein założył firmę Asana, której celem jest maksymalizacja produktywności firm. To typowy pomysł z cyklu win-win – zrobić coś dobrego dla świata, a przy tym odnieść finansowy sukces. Problem w tym, że rosnąca produktywność w niczym nam nie pomoże. Produktywność wzrosła niesamowicie w ciągu ostatnich czterech dekad, lecz wygenerowane dzięki niej zarobki trafiły do kieszeni tzw. 1 procenta. Globalizacja, nowe technologie i liberalizacja rynku przyniosły korzyści tylko najbogatszym. Wzrost produktywności nie przełożył się na płace większości Amerykanów, które zostały na poziomie z lat 90.
Jest w książce „polski akcent”. Giridharadas cytuje mianowicie Macieja Cegłowskiego, założyciela platformy Pinboard. Cegłowski krytykuje kulturę Doliny Krzemowej przyrównując ją do centralnego planowania z czasów komunistycznej Polski. Ludzie technologii planują świat w oderwaniu od jego realnych mieszkańców i problemów, naiwnie przywiązani do swoich teorii i abstrakcji, które w praktyce okazują się albo zwyczajnie głupie, albo wręcz okrutne.
Inny rozdział poświęcony jest niesławnej rodzinie Sacklerów, którzy zbili fortunę wywołując kryzys opioidowy w Ameryce a jednocześnie słyną ze swojej działalności filantropijnej i aktywności w świecie sztuki. Giridharadas rozprawia się także z „fałszywymi buntownikami”, firmami takimi jak Uber, którego były CEO Travis Kalanick uważał się bojownika o wolność walczącego z kartelami taksówkowymi i związkami zawodowymi taksówkarzy, które jawiły mu się jako mafia. Młodzi tech-miliarderzy z Doliny Krzemowej, pisze Giridharadas, kompletnie nie biorą na siebie odpowiedzialności za rolę, jaką ich produkty odgrywają w świecie, zachowując mentalność nastolatka budującego komputer w swoim garażu (me against the world, cytując z Tupaca).
czytaj także
Prezydent Trump też jest takim fałszywym buntownikiem, któremu udało się przekonać masy, że ich interes to jego interes. Jednym z argumentów Trumpa w czasie kampanii prezydenckiej 2016 był fakt, że zna system od podszewki – nauczył się oszukując państwo na podatkach i kupując polityków. Wie zatem, jak działa waszyngtońskie bagno i w związku z tym będzie w stanie je skutecznie osuszyć. Problem w tym, że Trump to kwintesencja korupcji biznesu żerującego na polityce, a zatem kwintesencja waszyngtońskiego bagna. „Wypuść mnie na kilka chwil, a zabiorę Cię nad Nil”, mruga do nas Trump niczym krokodyl z wiersza Brzechwy.
Książkę otwiera cytat z Tołstoja, w którym bogacz zastanawia się, jak pomóc niosącemu go człowiekowi, rozważając absolutnie wszystkie możliwości – oprócz zlezienia z pleców nieboraka. Ten obrazek bardzo dobrze oddaje dzisiejszą rzeczywistość elit i prekariatu oraz rozmaitych racjonalizacji służących potrzymaniu status quo.
Zasługa Giridharadasa nie polega na odkrywczości, bo większość z jego obserwacji nie jest nowa. Polega raczej na śmiałym zebraniu kilku rzeczy do kupy, wysunięciu wniosków i powiedzeniu głośno tego, o czym wiemy wszyscy, choć jesteśmy bardzo dobrze wytresowani, żeby trzymać język za zębami. I żeby ufać krokodylom.