Entuzjastyczne przyjęcie przez polskie władze i warszawską ulicę (choć dowiezioną autokarami) przypomną Trumpowi okres kampanii wyborczej, kiedy to otoczony na wiecach swoimi zwolennikami czuł się najlepiej.
Na wstępie kilka słów wyjaśnienia, czym ten tekst nie będzie. Nie będzie to pamflet obśmiewający Donalda Trumpa i jego politykę ani wyliczanka jego mniej lub bardziej kompromitujących przywar i posunięć. Wszystko na ten temat zostało już napisane. Nie będzie to też tekst umniejszający wagę wizyty Trumpa w Polsce ani prześmiewczy komentarz o sojuszu nuworyszy z pisowskiej Warszawy z gburowatym izolacjonistą i protekcjonistą z Waszyngtonu, który obrażony jest na Europę, elity, media i na wszystko, co nie jest trumpizmem, jak pisał w „Polityce” Adam Szostkiewicz.
Odhaczmy też od razu wszystko to, co podpada pod wrażenia artystyczne. Wizyta prezydenta Stanów Zjednoczonych będzie dla rządu sukcesem. Trump powie to, czego nie powiedział na szczycie NATO pod koniec maja w Brukseli, i potwierdzi wprost zobowiązanie do kolektywnej obrony wynikające z art. 5 Traktatu Waszyngtońskiego. PiS zadba też oczywiście o to, żeby nic nie zakłóciło sielankowej atmosfery i chwiejnego humoru gościa zza Wielkiej Wody. Choć ufa mu zaledwie co czwarty Polak, na niewielki plac Krasińskich posłowie PiS ze swoich okręgów dowiozą najwierniejszych zwolenników, a protestujących zobaczymy najwyżej na marginesie telewizyjnych obrazów. Entuzjastyczne przyjęcie przez polskie władze i warszawską ulicę (choć dowiezioną autokarami) przypomną Trumpowi okres kampanii wyborczej, kiedy to otoczony na wiecach swoimi zwolennikami czuł się najlepiej. Będzie to dla Trumpa miłe preludium przed wyprawą do Hamburga na szczyt G-20, gdzie w Mekce niemieckich środowisk alternatywnych czeka go nie tylko chłodne przyjęcie wielu światowych liderów i pierwsze spotkanie z Władimirem Putinem, ale także liczne protesty i towarzyszące im zamieszki.
So far, so good. Nawet zagorzali antytrumpiści, krytycy rządu Prawa i Sprawiedliwości i osoby widzące przyszłość w silniejszej integracji europejskiej, do których niżej podpisany się zalicza, powinni przełknąć gorzką pigułkę ocieplania wizerunku Trumpa i PiS oraz pustych frazesów o wyjątkowym charakterze sojuszu polsko-amerykańskiego czy mocarstwowego statusu Polski, jakimi ma uraczyć nas Trump, gdy na szali znajdują się amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa. Czy nam się to podoba, czy nie, w krótkiej, a zapewne i średniej perspektywie, nie ma dla Europy i Polski alternatywy wobec sojuszu obronnego ze Stanami Zjednoczonymi. I choć Amerykanie z Trumpem w Białym Domu nie są wymarzonym partnerem, to – jak miał mawiać były kanclerz Niemiec Helmut Schmidt – są jedynymi Amerykanami jakich mamy. Do tego ci Amerykanie w projekcie budżetu na przyszły rok proponują zwiększenie funduszy dla wschodniej flanki NATO z 3,4 do 4,8 miliardów dolarów.
czytaj także
To nie dążenie do bliskich relacji z Stanami Zjednoczonymi jest problemem polityki bezpieczeństwa rządu PiS. Jest ono zrozumiałe i uzasadnione. Jednoznaczny sprzeciw wobec Trumpa, na jake mogą sobie pozwolić zachodnioeuropejscy liderzy, z naszej perspektywy byłby nierozważny. Stany Zjednoczone stały i ciągle stoją na straży porządku międzynarodowego, który po 1989 roku pozwolił Polsce stać się częścią świata zachodniego oraz roztaczają nad nami swój parasol ochronny. Problem polega na tym, że nasi decydenci, zapatrzeni w Trumpa niczym w święty obrazek, zdają się nie zauważać zmieniającej się sytuacji międzynarodowej i niekorzystnych dla nas przemian w polityce amerykańskiej. W konsekwencji ignorują całkowicie ryzyka związane z postawieniem w kwestiach bezpieczeństwa wszystkiego na amerykańską kartę. I właśnie o tym, czyli strategicznej krótkowzroczności polskich władz będzie ten tekst.
Choć Amerykanie z Trumpem w Białym Domu nie są wymarzonym partnerem, to – jak miał mawiać były kanclerz Niemiec Helmut Schmidt – są jedynymi Amerykanami jakich mamy.
Zacznijmy od banału: jesteśmy świadkami stopniowej erozji pozycji Stanów Zjednoczonych jako jedynego światowego supermocarstwa. Dlatego zachłyśnięcie się wzmocnieniem wschodniej flanki może być zwodnicze. Nie chodzi tu bynajmniej o izolacjonizm, jakim straszy Trump i część jego otoczenia. Na długo przed nim amerykańscy oficjele wzywali Europę do wzięcia większej odpowiedzialności za bezpieczeństwo regionu i jego najbliższego otoczenia. Barack Obama zainicjował zwrot ku Azji i wykazywał się dużą powściągliwością w sprawie interwencji na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. W dłuższej perspektywie obserwować będziemy więc zapewne koncentrację środków na najważniejszych regionach i tendencję do zmniejszania zaangażowania w regionach drugorzędnych. Już to powinno skłaniać polskie władze do refleksji, czy aby na pewno zaliczamy się do tej pierwszej grupy, która nie zniknie z radaru amerykańskich strategów.
A to przecież dopiero początek wyzwań. Chyba już wszyscy komentatorzy zwrócili uwagę na nieprzewidywalność, jaka towarzyszy prezydenturze Trumpa. Rząd jednak zdaje się traktować obecną administrację jako w pełni wiarygodnego partnera.
Nie chodzi bynajmniej o fakt, że Trump jest notorycznym kłamcą. Dużo poważniejszym problemem jest wewnętrzna konstrukcja jego administracji, którą targa podział na – jak pisze Patrycja Sasnal – ideologów i państwowców. Ideolodzy na sztandary wzięli obronę świata judeochrześcijańskiego, której zagrażają obce cywilizacje i zepsuta, liberalna część zachodnich społeczeństw. Aby wypełnić swoją dziejową misję, zdają się gotowi nie tylko na otwarty konflikt z Unią Europejską, ale i wejście w układ z Rosją. Państwowcy natomiast przywiązani są do instytucji, zaciągniętych zobowiązań międzynarodowych i idei pielęgnowania sojuszy, które ideolodzy uważają za potencjalne pułapki.
O ile kluczowe stanowiska w sprawach międzynarodowych zajmują ci drudzy, to Trump pozostaje pod silnym wpływem pierwszych i gotów jest powodować napięcia międzynarodowe, jeśli wymaga tego agenda wewnętrzna. To wszystko czyni amerykańską politykę zagraniczną wysoce nieprzewidywalną i sprawia, że pewni możemy być jedynie tego, że niczego nie możemy być pewni.
czytaj także
Do której strony tego sporu powinno być bliżej polskim władzom? Tej, która reprezentuje ciągłość amerykańskiej polityki zagranicznej i akcentuje, że bezpieczeństwo USA i Europy jest nierozerwalnie ze sobą związane? Czy może tej, dla której silna i zjednoczona Europa oznacza koniec zachodniej cywilizacji? Odpowiedź wydaje się oczywista. Niestety dla Polski Jarosław Kaczyński et consortes również zdają się wierzyć, że mają swoją dziejową misję do wypełnienia i to w amerykańskich ideologach polscy konserwatywni rewolucjoniści znaleźli swoich duchowych braci w ratowaniu cywilizacji judeochrześcijańskiej, nawet jeśli wymaga to skłócenia się z Europą Zachodnią.
Jednak bez względu, jak oceniamy ideologiczną więź łączącą Warszawę i Waszyngton, także na Nowogrodzkiej powinni wiedzieć, że bez silnego umocowania Polski w Europie sojusz z USA jest ułomny, ogranicza pole manewru naszej polityki, a w najgorszym scenariuszu okazać się może „bullshitem kompletnym”, stwarzającym zaledwie fałszywe poczucie bezpieczeństwa, jak w upublicznionej przez „Wprost” rozmowie starał się wytłumaczyć Jackowi Rostowskiemu Radek Sikorski. Bo czy naprawdę ktoś potrafi sobie wyobrazić, że USA śpieszą Polsce z militarną odsieczą bez poparcia Niemców czy Francuzów?
To w amerykańskich ideologach polscy konserwatywni rewolucjoniści znaleźli swoich duchowych braci w ratowaniu cywilizacji judeochrześcijańskiej, nawet jeśli wymaga to skłócenia się z Europą Zachodnią.
Dlatego Polska powinna za wszelką cenę starać się łagodzić spory między państwami zachodnioeuropejskimi a USA i starać się pośredniczyć w ich rozwiązywaniu. Dla własnego interesu Polska w relacjach z Trumpem powinna być adwokatem całej Europy, a nie starać się coś ugrać kosztem Zachodu. Najgorszą opcją byłoby, gdybyśmy dali się wplątać w antyeuropejską politykę obozu waszyngtońskich ideologów i posłużyli mu za narzędzie do rozbijania europejskiej wspólnoty. Byłoby to niezwykle szkodliwe zwłaszcza w kontekście relacji polsko-niemieckich. Szok, jakim była rosyjska agresja na Ukrainę, i naruszenie tym samym przez Moskwę pozimnowojennego ładu znacząco przybliżył Berlin do polskiej percepcji zagrożenia ze Wschodu. Tego faktu nie powinien przysłaniać nam nawet toczący się spór wokół drugiej nitki niemiecko-rosyjskiego gazociągu Nord Stream. Symboliczny w tym kontekście jest fakt, że to właśnie Niemcy obok trzech państw anglosaskich – USA, Kanady i Wielkiej Brytanii – zostały jednym z państw ramowych zapewniających stałą obecność wojskową NATO na wschodniej flance.
Niestety aktualnie pracujemy nad zmarnowaniem tego potencjału. Zamiast poszerzać stopniowo nasz wachlarz sojuszniczy i obok amerykańskiego filaru rozwijać europejski, Polska stopniowo odkleja się od Europy w kwestiach bezpieczeństwa. Zmniejszenie zaangażowania w Eurokorpusie i przeniesienie oficerów na odcinek natowski czy ambiwalentny stosunek do unijnego mechanizmu stałej współpracy strukturalnej (PESCO) w kwestiach polityki obronnej to najlepsze tego przykłady.
No ale dobrze, przyjmijmy, że in Trump we trust, wujek Sam nam wystarczy i Europa nie jest nam potrzebna. Jaki charakter miałby wówczas taki sojusz? Pozbawiając się innych opcji, skazalibyśmy się wyłącznie na łaskę o wiele silniejszego partnera. Biorąc pod uwagę, że Trump odchodzi od polityki opartej na wspólnych wartościach czy przynajmniej wyobrażeniu porządku międzynarodowego bazującego na powszechnie przyjętych zasadach w kierunku polityki transakcyjnej, musielibyśmy co chwilę udowadniać Waszyngtonowi naszą sojuszniczą przydatność. Oznaczałoby to konieczność podejmowania działań niekoniecznie zgodnych z naszym interesem, ale interesem lub wolą silniejszego partnera. Czyż właśnie taka logika nie towarzyszyła decyzji o udziale w bezprawnej i tragicznej w skutkach inwazji na Irak?
Koniec iluzji panowania nad sytuacją [rozmowa z prof. Markiem Cichockim]
czytaj także
Jednak nawet i pełne oddanie i podporządkowanie nie zagwarantowałoby nam bezpieczeństwa. Bez silniejszego powiązania w większą całość stajemy się bowiem zaledwie niewiele znaczącym pionkiem na globalnej szachownicy, który będzie można bez żalu poświecić w imię ważniejszych strategicznych celów. Innymi słowy, gdy w Waszyngtonie wiatr zawieje z niekorzystnej dla nas strony, okazać się może, że cała nasza polityka bezpieczeństwa rozsypie się niczym domek z kart.
Australijski historyk Christopher Clark, opisując w swoim monumentalnym dziele przyczyny wybuchu pierwszej wojny światowej, stawia tezę, że żadne z europejskich państw tak naprawdę nie chciało wielkiej wojny, ale niejako śniąc na jawie, bezwiednie przyczyniło się do jej wybuchu. Dziś to polscy decydenci, zauroczeni amerykańskimi ideologami, a jednocześnie korzystający jeszcze z dywidendy wypłacanej przez państwowców, zdają się właśnie takimi nieświadomymi skutków swojej polityki lunatykami.