Jeśli państwo płaci za materiały edukacyjne, to każdy z nas ma prawo korzystać z nich bez ograniczeń.
Magdalena Błędowska: Niedawno ruszył program „Cyfrowa Szkoła”: rząd częściowo sfinansuje sprzęt dla około czterystu wybranych szkół i stworzy platformę, na której znajdą się dostępne dla wszystkich uczniów e-podręczniki. To będzie duża zmiana w polskiej edukacji?
Jarosław Lipszyc: Ruszył dopiero pilotaż tego programu: jego zasięg jest nieduży, skutki – jeżeli będą odczuwane – to przez niewielu uczniów. To tylko pierwsze podejście, a nie całościowe czy docelowe rozwiązanie dla systemu edukacji. Myślę, że trzeba to stanowczo podkreślać, bo społeczne oczekiwania wobec „Cyfrowej szkoły” są znacznie większe niż to, co realnie zostanie zrobione w ramach tego programu. Fundusze zarezerwowane na „Cyfrową Szkołę” są ograniczone, więc cudów tutaj nie będzie.
Trochę się boję sytuacji, w której projekt zostanie zrealizowany z sukcesem – w ramach założonych celów – a na rząd spadnie niezasłużona krytyka. Na przykład na e-podręczniki daje tylko 45 milionów, dlatego w praktyce za tę kwotę może powstać niewiele materiałów edukacyjnych. Nierealne są więc nadzieje – i obawy – że ten program wywróci do góry nogami dotychczasowy sposób zamawiania, tworzenia i rozpowszechniania zasobów edukacyjnych.
E-podręczniki mają być na wolnych licencjach. To oznacza, że będą rozpowszechniane i udostępniane wszystkim uczniom za darmo, bez żadnych ograniczeń.
Wolne licencje pozwalają na niczym nieograniczony dostęp, rozpowszechnianie i tworzenie tzw. utworów zależnych, to znaczy aktualizacji, własnych wersji i adaptacji, oraz rozpowszechnianie tych zaktualizowanych wersji. W szkole te prawa są szczególnie istotne, bo mamy bardzo wiele dzieci o specyficznych potrzebach edukacyjnych: szczególnie uzdolnione i takie, które potrzebują zajęć wyrównawczych; mamy dzieci niepełnosprawne i dzieci imigrantów, które siłą rzeczy są słabiej zakorzenione w polskim języku i kulturze; mamy wreszcie humanistów i umysły ścisłe i tak dalej.
Dzięki wolnym licencjom każda instytucja będzie miała możliwość dostosowania udostępnionych materiałów do określonych potrzeb swoich odbiorców. Wyeliminujemy w ten sposób dublowanie wysiłków, bo wystarczy, że na przykład jedna organizacja zajmująca się dziećmi niewidomymi przerobi dla nich odpowiednio e-podręcznik i wszystkie inne będą mogły z tej wersji korzystać.
Ta wizja nie cieszy jednak wydawców tradycyjnych podręczników. Protestują już od dłuższego czasu, teraz zbojkotowali konkurs MEN na przygotowanie e-podręczników. Twierdzą na przykład, że udostępnienie materiałów edukacyjnych na wolnych licencjach spowoduje odpływ z tej branży cenionych autorów.
Ale dla autorów niewiele się zmieni – ich honoraria zostaną opłacone z publicznych środków przeznaczonych na e-podręczniki. Będą natomiast musieli się zgodzić na jednorazowe wynagrodzenie, bo w systemie darmowej dystrybucji nie ma tantiem.
Wydawcy używają różnych argumentów, z których wiele jest „obok” problemu. Zasadnicze pytanie w przypadku podręczników brzmi: czy elementem misji Ministerstwa Edukacji Narodowej powinno być zapewnienie dostępu do wysokiej jakości materiałów edukacyjnych? Moim zdaniem tak, bo ma nie ma bez tego dobrego, efektywnego szkolnictwa. A jeśli to państwo płaci za materiały edukacyjne, to ważne jest, żeby każdy z nas miał prawo korzystania z nich bez ograniczeń. Publiczne pieniądze to przecież nasze pieniądze.
Czy dla was, jako strony społecznej od lat walczącej o wolny dostęp do treści edukacyjnych, „Cyfrowa szkoła” jest optymalnym rozwiązaniem? Podręczniki wprawdzie będą za darmo, ale rodzice będą musieli sami kupić dzieciom sprzęt – laptopy, tablety czy czytniki.
Ze statystyk wynika, że ten koszt został już przez wielu rodziców poniesiony. Ogromna większość, grubo ponad 90 procent, rodzin z dziećmi ma w domu komputer podłączony do internetu. Jeśli zaś chodzi o rodziny z trudną sytuacją finansową: najtańszy czytnik kosztuje około trzystu złotych, czyli o wiele mniej niż komplet papierowych podręczników dla jednej klasy. No i czytnika nie wyrzucamy po roku do kosza. Będzie więc zdecydowanie taniej, co nie znaczy, że zupełnie za darmo. Oprócz sprzętu trzeba też będzie zapłacić za druk, jeśli dzieci z jakichś powodów będą potrzebowały wydrukowanej wersji e-podręcznika. Odpadną jednak marże, tantiemy itd.
No właśnie. Według wydawców ten program po prostu zniszczy branżę edukacyjną, uderzy też w księgarzy.
Pamiętajmy o ograniczonym zakresie „Cyfrowej szkoły”. E-podręczniki nie zastąpią całkowicie książek powstających w tradycyjny sposób, niewielu nauczycieli będzie z nich korzystało jako jedynego źródła. Materiały edukacyjne na wolnych licencjach będą jeszcze długo współfunkcjonować z tymi komercyjnymi.
Ale to dobrze?
Tak i nie. Tak, bo edukacja nienawidzi rewolucji. Zmiany będą zachodzić stopniowo. Będziemy je testować, patrzeć, co się sprawdziło, a co nie. Też słyszałem opinie, że jutro skończy się rynek podręczników. To ewidentna nieprawda. Nie wpadajmy w niepotrzebną panikę.
Warto jednak pamiętać, że dzisiaj państwo sponsoruje wysokie dochody firm wydawniczych. Co roku płacimy z budżetu 140 milionów złotych za drukowane książki dla najbiedniejszych dzieci. Te pieniądze trafiają wprost do wydawców. W programach europejskich wydawcy co roku dostają setki milionów złotych dotacji. A w zamian my, społeczeństwo, nie otrzymujemy nic. To się musi kiedyś zmienić.
Czy docelowo wszystkie podręczniki powinny być udostępniane cyfrowo, na wolnych licencjach?
Rozróżnijmy te dwie rzeczy, bo nie są tym samym: komercyjne podręczniki już teraz są dostępne w wersji cyfrowej, ale nie są „wolne”, bo dostęp do nich jest płatny i są chronione prawem autorskim, nie można ich dowolnie wykorzystywać. Natomiast wolne zasoby edukacyjne mogą być zarówno w formie cyfrowej, jak i tradycyjnej, drukowanej. Różnica polega na tym, że nie ma żadnych ograniczeń ich wykorzystywania i rozpowszechniania.
Oczywiście bardzo bym chciał, żeby do wszystkich przedmiotów były materiały edukacyjne dostępne na wolnych licencjach. I żeby były tak dobre, że zniknęłaby potrzeba kupowania podręczników prawnie zastrzeżonych. Chciałbym też, żeby wokół wolnych podręczników powstawały nowe modele biznesowe: usługi szkoleniowe, rynek materiałów uzupełniających dla nauczycieli itd.
To jest możliwe, bo widzimy to na innych rynkach, gdzie funkcjonują wolne zasoby, na przykład w informatyce. Wolne oprogramowanie wypiera to zastrzeżone, bo jest dużo bardziej efektywne, jeśli chodzi o powstawanie nowych rozwiązań, i tańsze w obsłudze. Rozumiem, że podmioty gospodarcze, które dzisiaj działają na zasadach monopolu czy oligopolu, chcą tego bronić, ale właśnie w imię zdrowszego rynku trzeba by to zmienić.
A ile tych e-podręczników do każdego przedmiotu na danym poziomie powstanie?
W ramach „Cyfrowej Szkoły” na razie po jednym, choć nie do wszystkich przedmiotów.
To dlatego wydawcy alarmują, że program „zagraża wartościom demokratycznym”?
Tak. To jest jedna z tych rzeczy, które mi się w „Cyfrowej szkole” nie podobają. Rząd założył, że sfinansuje po jednym podręczniku do polskiego, po jednym do matematyki, po jednym do biologii itd. To błąd. Moim zdaniem powinien raczej finansować najlepsze pomysły. Jeśli będą dwie świetne propozycje podręcznika do matematyki, a ani jednej dobrej do polskiego, to państwo powinno zapłacić za te dwa dobre do matematyki.
Mam nadzieję, że program będzie ewoluował właśnie w tym kierunku, ale rozumiem intencje rządu: mając ograniczone środki, chcą zapewnić materiały do każdego przedmiotu. Powtórzmy jednak rzecz istotną: tak czy siak, podręczniki na wolnych licencjach będą współistnieć z materiałami komercyjnymi. I nauczyciele będą mieć wybór.
Teraz ta oferta podręczników na rynku jest bardzo szeroka, prawda?
Teoretycznie tak, ale praktycznie na rynku jest raptem kilku wygranych, których podręczniki są najczęściej wybierane, i wielu przegranych, czyli wydawców o niewielkim zasięgu.
To wytoczmy najcięższe działo wydawców: na tym programie skorzystają przede wszystkim firmy z branży IT, został przez nie de facto wylobbowany.
Po pierwsze, Koalicja Otwartej Edukacji, w której jest kilkanaście instytucji edukacyjnych i organizacji pozarządowych od 2007 roku działających na rzecz otwartych zasobów edukacyjnych, nie ma w składzie ani jednego przedstawiciela biznesu. Po drugie – te 45 milionów, które rząd przeznaczył na e-podręczniki, to nie są interesujące pieniądze z punktu widzenia branży IT. Partner technologiczny, który wykona platformę dla e-podręczników, będzie jeden; zresztą zostanie na nią przeznaczona tylko niewielka część środków, reszta pójdzie dla instytucji edukacyjnych na sfinansowanie materiałów.
Wydawcy podręczników obawiają się tego, czego obawia się cały rynek książki – wypierania papieru przez czytniki elektroniczne. Ale to proces nieuchronny, związany ze zmianami technologicznymi. Nie ma nic wspólnego z tematem wolnych zasobów edukacyjnych.
Jakiś czas temu Obywatele Kultury postulowali, by wprowadzić regulacje w obiegu podręczników papierowych, na przykład ograniczyć ich liczbę i opracować system zakupów książek przez biblioteki szkolne, tak żeby były one wielokrotnie używane, za darmo i przez wielu uczniów. Czy prace nad e-podręcznikami sprawią, że te pomysły zostaną zupełnie zarzucone?
To raczej pytanie do Ministerstwa Edukacji albo Ministerstwa Kultury. Takie pomysły pojawiają się co jakiś czas. Moim zdaniem najbardziej potrzebna byłaby zmiana sposobu certyfikowania podręczników i ich dopuszczania do użytku. Ten system ma na celu ograniczenie dostępu do tego rynku, „bariera wejścia” jest tu bardzo wysoka.
Tymczasem świat odchodzi od idei monolitycznego podręcznika, który jest alfą i omegą, i przechodzi powoli na model elastyczny, w którym i nauczyciel, i uczeń korzystają z wielu źródeł edukacyjnych. Uczniowie uczą się wyszukiwania takich źródeł i korzystania z nich. Nasz system dopuszczania do użytku podręczników powinien zostać tak zreformowany, żeby nadążał za tymi zmianami.
Myślisz, że bojkot wydawców będzie skuteczny i nie uda się ostatecznie rozstrzygnąć ministerialnego konkursu na e-podręczniki?
Nie wydaje mi się to realnym zagrożeniem, choć oczywiście najlepiej by było, gdyby doświadczeni wydawcy wzięli udział w konkursie. Z tego, co wiem, główną przyczyną bojkotu były niewystarczające fundusze na e-podręczniki i przekonanie, że rząd dał na ich przygotowanie za mało czasu. Byłbym gotowy zgodzić się z tą opinią. W takich innowacyjnych projektach czas jest bardzo ważny i byłoby racjonalnym posunięciem ze strony rządu wydłużyć terminy i zwiększyć środki.
Inna rzecz, którą rząd powinien zrobić: rozpakietowanie tego projektu. Ośrodek Rozwoju Edukacji, który dysponuje publicznymi środkami i będzie decydował o wyborze e-podręczników, chce mieć tylko czterech kontrahentów, którzy wykonają cztery gigantyczne części materiałów edukacyjnych. To oznacza, że gdyby na przykład wydział matematyki któregoś uniwersytetu chciał przygotować podręcznik do matematyki do liceum, to musiałby opracować także materiały do fizyki i chemii dla podstawówki i gimnazjum, czego się oczywiście nie podejmie. Umożliwienie startu mniejszym podmiotom, które wymyślałyby na przykład tylko jeden podręcznik dla jednego poziomu edukacyjnego, zdecydowanie zwiększyłoby partycypację w tym projekcie.
Wydawcy zwrócili się o pomoc do instytucji europejskich, list w ich imieniu do José Manuela Barroso, szefa Komisji Europejskiej, napisało Międzynarodowe Stowarzyszenie Wydawców. Jakie jest właściwie stanowisko UE w kwestii tworzenia i rozpowszechniania treści edukacyjnych?
Unia wielokrotnie wyrażała poparcie dla otwartych zasobów edukacyjnych i programów ułatwiających dostęp do wiedzy. Finansuje projekty dotyczące domeny publicznej, bardzo aktywnie wspiera digitalizację i udostępnianie zasobów archiwalnych i muzealnych. Działa na rzecz tzw. cyfrowego wkluczenia Europejczyków. To raczej trwały element jej polityki, dlatego ten list nie będzie miał większej siły rażenia.
Finansowanie sprzętu i e-podręczniki to nie był pierwszy pomysł rządu na to, jak ma wyglądać program „Cyfrowa szkoła”. Wcześniej chciał na przykład rozdawać wszystkim uczniom laptopy. Co spowodowało, że zmienił zdanie?
Dyskusje o „Cyfrowej szkole” były publiczne i dostępne dla wszystkich, bo odbywały się między innymi w siedzibie „Gazety Wyborczej”. Były szerokie debaty i konsultacje. Rząd współpracował z wieloma niezależnymi ekspertami, żeby zebrać potrzebny know-how. Mogę teraz narzekać na szczegóły tego programu, ale w porównaniu z wcześniejszymi PR-owymi, przedwyborczymi zagrywkami to duży postęp w myśleniu rządu.
Trudno jednak na razie powiedzieć, jak będzie ostatecznie wyglądała cyfryzacja polskiej szkoły. Pilotaż, który się właśnie rozpoczyna, pokaże nam, jakie działania są skuteczne, a jakie nie. Dopiero za trzy, cztery lata dowiemy się, co robić w skali całego kraju, jaka metoda absorpcji nowoczesnych technologii przez system formalnej edukacji jest w Polsce efektywna, a jaka kontrefektywna – bo znamy już przypadki, gdy wdrożenie tych technologii spowodowało obniżenie poziomu kształcenia.
Zawieśmy więc na razie wszelkie oceny na kołku. Może się okazać, że wszystko, czego w szkole potrzebujemy, to rzutniki i ekrany, bo tylko to się sprawdza. A może każdy uczeń będzie musiał mieć osobiste urządzenie – komórkę, tablet albo jeszcze coś innego, co bez wątpienia pojawi się przez najbliższe lata.
*Jarosław Lipszyc – prezes Fundacji „Nowoczesna Polska”