Skandal wokół wycieku danych z Facebooka jest okazją do dyskusji na temat technologicznej suwerenności Europy. Według Evgeny’a Morozova musimy odzyskać własność danych – nie w formie większej ochrony prywatności, czyli indywidualnych praw konsumentów, ale nowego, społecznego podejścia do danych jako posiadanych wspólnie przez obywateli.
Podczas przesłuchania Marka Zuckerberga przed komisjami sprawiedliwości i handlu Senatu USA istotne było nie to, co powiedział CEO Facebooka, ale to, co miał zapisane w notatkach sfotografowanych przez dziennikarzy.
Photo of Zuck's notes, by AP's @andyharnik pic.twitter.com/wF0WAkDdI4
— Stefan Becket (@becket) April 10, 2018
Najciekawszy punkt w sekcji „konkurencja” brzmiał: „Podział Facebooka? Korporacje technologiczne są kluczowym zasobem Ameryki; ich podział wzmocni firmy chińskie”. Dlatego właśnie – w geopolitycznym kontekście – to pięciogodzinne przesłuchanie było spektaklem. Stany Zjednoczone nie mogą złamać monopolu swoich firm technologicznych ani nałożyć na nie zbyt surowych regulacji, bo po drugiej stronie mają coraz potężniejszych chińskich gigantów: Alibabę, Tencent czy Baidu, z którymi konkurują o resztę świata. Tamci nie muszą się martwić, że ich algorytmy manipulują wyborami demokratycznymi, bo w Chinach nie ma wyborów.
Technologiczna suwerenność
Evgeny Morozov, autor badający polityczne i ekonomiczne konsekwencje technologii, na łamach „The Observer” argumentuje też, że władze USA nie mogą za ciasno związać rąk gigantom technologicznym, bo Facebook, Alphabet (Google), Amazon, Microsoft i inni są przede wszystkim odpowiedzialni za hossę na amerykańskiej giełdzie po kryzysie finansowym. Gdyby odjąć wzrost wartości akcji firm technologicznych z ostatnich paru lat, okazałoby się, że nic się po kryzysie znacząco nie poprawiło.
A w jaki sposób firmy technologiczne w USA i w Chinach w ostatnich latach wyrosły – pod względem kapitalizacji giełdowej – na największe firmy na świecie? Eksploatując informacje o nas.
„Ci, którzy kontrolują dane” – jak pisze historyk Yuval Noah Harari – „to oni władają przyszłością nie tylko ludzkości, ale też samego życia”. Informacje o tym, co kupujemy, gdzie idziemy, co robimy, słuchamy, mówimy, czujemy, myślimy i czego pragniemy, są podstawowym surowcem we współczesnym kapitalizmie. Najcenniejszym zasobem na świecie.
Nie bójmy się start-upów, tylko „Doliny Krzemowej nad Wisłą”
czytaj także
Dane są nową ropą, którą giganci technologiczni wydobywają z nas samych. To nowa logika akumulacji: im więcej danych, tym lepiej. Podobnie jak przy eksploatacji surowców naturalnych: najpierw generuje się zyski, a konsekwencje polityczne i społeczne zostawia na później.
Uspołecznić big data
Do kogo powinna należeć informacja o tym, że idę z punktu A do B na mapie Google’a po ulicy finansowanej z podatków? Do korporacji z Doliny Krzemowej? Tylko do mnie? Czy też do miasta, dzielnicy, wspólnoty, która w tym miejscu mieszka? Czy ich demokratycznie wybrane władze mogą wykorzystać tę informację do społecznych celów – choćby lepszej komunikacji publicznej?
Ile warta jest ta informacja? Dzisiaj ten kawałek mojego zachowania może być sprzedany lokalnym sklepom, żeby spersonalizowanymi reklamami mogły zwabić mnie do siebie jak mityczne syreny. Ale czy wystarczy urządzać aukcje między sklepami za każdym razem, kiedy przechodzę, żeby sprawdzić, który z nich jest gotowy zapłacić za dane o mnie najwięcej? Nie.
Pełna wartość danych ujawnia się dopiero, kiedy zbierają informację o wielu osobach łącznie. Facebook, Google czy Amazon rozwijają dzisiaj zaawansowane usługi oparte na sztucznej inteligencji nie dzięki jakimś przełomowym odkryciom technologicznym z ostatnich lat, tylko siłową metodą machine learning. Jej zasadą jest: im więcej danych statystycznych (np. jak poruszamy się po mieście) przetwarzanych wielką mocą obliczeniową, tym lepszy i bardziej precyzyjny algorytm (np. kierujący samochodami autonomicznymi).
Andrew Ng, były szef Google Brain (dywizji sztucznej inteligencji) i ex-szef projektów AI w chińskim Baidu, powiedział: „W wielkich firmach technologicznych często uruchamiamy produkty nie dla zysków, ale dla danych… i monetyzujemy te dane w innych produktach”. Tak konkurują te firmy: ten, kto będzie kontrolował większą ilość danych, stworzy potem lepsze usługi i algorytmy automatyzujące procesy i obniżające koszty, którymi zdeklasuje resztę. To my – jako źródła tych danych – przyczyniamy się do tego, żeby ich systemy były coraz bardziej skuteczne, inteligentne i autonomiczne.
Evgeny Morozov twierdzi, że jeśli kluczowy surowiec i cyfrowa infrastruktura pozostanie w całości w rękach kilku firm w USA, ich usługi będą też stopniowo przejmować funkcje dotychczas zarezerwowane dla naszych instytucji publicznych w Europie. Nawet jeśli z czasem ich technologie nie będą już używane do wpływania na wybory demokratyczne, to i tak coraz więcej decyzji o naszym życiu będzie zapadać w zarządach firm, a nie w naszych parlamentach.
czytaj także
Według Morozova, żeby zachować technologiczną suwerenność, nie wystarczy tylko większa ochrona prywatności, regulacje antymonopolowe ani nawet większe opodatkowanie – to właśnie przez takie naiwne podejście nie mamy w Europie żadnej liczącej się firmy technologicznej. Żeby przebudować gospodarkę cyfrową potrzebujemy aktywnej polityki – musimy odzyskać własność danych jako posiadanych wspólnie, rozumianych kolektywnie, a nie jako indywidualnych praw konsumentów.
Dane dla miast, nie dla biznesu
Ekonomista Ha-Joon Chang w książce 23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie pisze, że prawie wszystkie kraje, które stały się bogate, osiągnęły to dzięki interwencjonistycznym politykom: ograniczeniom w handlu, taryfom, subsydiom. Przez prawie cały wiek Stany Zjednoczone były jednym z najbardziej protekcjonistycznych krajów na świecie. Źródłem sukcesu amerykańskich firm technologicznych nie był wolny rynek, ale początkowe granty i finansowanie ze strony wojska oraz instalowany przez USA międzynarodowy system wolnego handlu – którego częścią jest wolny przepływ danych – sprawiający, że firmy w innych krajach w warunkach wolnej konkurencji były zbyt małe, żeby konkurować z amerykańskimi gigantami.
W dominującej narracji Chiny ograniczały przez lata dostęp do rynku firmom z USA, bo chciały wykorzystywać technologię do cenzurowania treści i utrzymania autorytarnej władzy. Wielki chiński firewall był jednak także barierą dla wolnego przepływu danych – protekcjonistyczną polityką, którą państwo stworzyło warunki do powstania własnej branży technologicznej. W tym samym czasie europejskie firmy konkurowały na „równych” zasadach z amerykańskimi gigantami.
Morozov nie twierdzi, że mamy zacząć budować w Europie własnego Facebooka czy Google’a, ale przede wszystkim musimy zrozumieć ekonomiczne znaczenie danych i budować zdecentralizowane alternatywy. Zbiory danych powinny być kontrolowane demokratycznie w publicznych chmurach na różnych poziomach: państw, miast itd. Jak drzewa powinny rozgałęziać się w zależności od tego, kto i w jakim celu tworzy na nich usługi.
Na prywatnych gałęziach Facebook, Google, Amazon, Microsoft i inni mogliby dalej budować swoje usługi, ale za odpowiednią opłatą za wykorzystywanie danych, w regulowanym, konkurencyjnym środowisku i ze świadomą zgodą użytkowników. Do publicznych gałęzi informacji mogłyby mieć dostęp np. uniwersytety, organizacje non-profit, instytucje socjalne, władze miast – za darmo albo dzięki środkom z państwowych funduszy venture capital, które wydawałyby pieniądze pozyskane z prywatnych gałęzi.
Liberałowie w tym miejscu powiedzą, że to sposób na większą inwigilację ze strony państwa, zaproszenie do nadużyć dla rządzących, a w dalszej perspektywie droga do cyfrowej dyktatury. Ale czy obecny system – z Cambridge Analyticą i Facebookiem – prowadzi do mniejszej liczby nadużyć? Dopiero w tym miejscu można wykorzystać właściwie europejską tradycję ochrony danych osobowych do przeciwdziałania toksycznym praktykom państwa.
czytaj także
Organizacje społeczne i eksperci w kontekście afery wycieku danych z Facebooka powtarzają jak mantrę, że RODO (Rozporządzenie o ochronie danych osobowych) – reforma prywatności w Unii Europejskiej, która wejdzie w życie w maju tego roku – rozwiąże nasze problemy i wszystko wróci do normy. Na tej samej kartce, którą wspomniałem na początku, w notatkach podczas przesłuchania Zuckerberg miał też napisane: „Nie mów, że już robimy to, czego wymaga RODO”. Facebook już dostosował się do naszych europejskich przepisów i najwyżej zastosuje podobny poziom ochrony w USA.
RODO wzmacnia autonomię użytkowników, ale daje też tym firmom pewność obrotu danymi – w ostatnim czasie firmy technologiczne w reklamach prześcigają się w twierdzeniach, że są już gotowe na RODO. Organizacje społeczne walczące tylko o prywatność, autonomię użytkowników, przeciwko dyskryminacji, pośrednio odwracają uwagę od ekonomicznego i geopolitycznego znaczenia danych. Żaden dział marketingu nie wymyśliłby tego lepiej.
czytaj także
Dla lewicy dyskusja o danych jest okazją, żeby odkurzyć swoje postulaty i zaproponować coś więcej niż więcej podatków i więcej prywatności. Bezwarunkowa prywatność – gdyby miała służyć też np. ukrywaniu absurdalnych nierówności w dochodach – nie jest najlepszym pomysłem. Analiza danych, algorytmy, machine learning mogłyby zreformować i przywrócić zaufanie do instytucji publicznych, uczynić pomoc społeczną bardziej wydajną, spersonalizować biurokrację. Lewica ma okazję zaproponować nową umowę społeczną regulującą dane – przy poszanowaniu prawa do prywatności – która będzie najpierw służyła obywatelom, a nie korporacjom z USA. Nowe technologie mogą umożliwić zdecentralizowane podejmowanie decyzji w partiach politycznych albo być platformą dla nowych związków zawodowych – dla ciągle podłączonego do sieci, nadzorowanego, ale nie zjednoczonego ze sobą dzisiaj prekariatu.