Świat

„Radykalna lewica musi odejść”. Jak w Anglii kruszy się czerwony mur i wygrywają konserwatyści

Wyobraźcie sobie, że musicie wygrać wybory w dwóch okręgach. Pierwszy to miasteczko, gdzie dominują ludzie starsi, większość z nich jest biała i ma własne domy. Nie chcą płacić na „darmozjadów”. Drugi to młoda, wieloetniczna metropolia, gdzie większości ludzi nie stać na własne mieszkanie, bo pracują na umowy śmieciowe. Chcą podniesienia podatków i lepszej opieki społecznej. Jak wiarygodnie mówić do obu tych okręgów i w obu wygrywać wybory? To mniej więcej dylemat brytyjskiej lewicy. Tekst Jakuba Majmurka.

W Wielkiej Brytanii dopiero co zakończyły się pierwsze od pandemii COVID-19 wybory. Szkoci i Walijczycy wybierali swoje regionalne parlamenty, mieszkańcy Anglii lokalnych radnych i burmistrzów. W Hartlepool, niewielkim mieście na północnym wschodzie Anglii, odbyły się też wybory uzupełniające do Izby Gmin. I to one wywołały małe polityczne trzęsienie ziemi w Wielkiej Brytanii – przynajmniej po lewej stronie.

Twierdza zdobyta, Partia Pracy w kryzysie

Hartlepool, licząca niecałe 100 tysięcy mieszkańców miejscowość, tworzy okręg wyborczy razem z kilkoma przylegającymi do niej wioskami. Odkąd w 1974 roku utworzono okręg w obecnych granicach, nieprzerwanie reprezentowane było w Izbie Gmin przez laburzystów.

Ostatni raz kandydat torysów wygrał w Hartlepool w 1959 roku. Do czwartku, gdy triumfowała kandydatka torysów Jill Mortimer. Przewaga konserwatystki wyniosła blisko 6 tysięcy głosów.

Jeszcze w 2019 roku, w fatalnych dla Partii Pracy wyborach, kandydat laburzystów wygrał wybory w Hartlepool z przewagą 3,5 tysiąca głosów.

Hartlepool było przez dekady postrzegane jako część tzw. czerwonego muru: pasa głosujących zawsze na laburzystów okręgów wyborczych, ciągnącego się przez przemysłowe obszary północnowschodniej Walii oraz północnej i środkowej Anglii. Lojalność wobec Partii Pracy i niemalże nienawiść do torysów miały tam absolutny, wręcz plemienny charakter.

Wszystko to zaczyna się jednak zmieniać w ostatnich latach. W wyborach w 2019 roku Partia Pracy straciła mandaty w 50 okręgach wyborczych z czerwonego muru. Między innymi w tych, które były nieprzerwanie reprezentowane przez laburzystów od lat 20. ubiegłego wieku (Don Valley w południowym Yorkshire, Leigh w metropolii Manchesteru).

Co było przyczyną klęski w tych okręgach dwa lata temu? Dwie kwestie: brexit i Jeremy Corbyn.

Okręgi z czerwonego muru, które w 2019 roku zagłosowały na Partię Konserwatywną, najczęściej głosowały w referendum za wyjściem Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Partia Pracy obiecywała w tym czasie drugie referendum w sprawie brexitu. Wyborcy z brexitowych okręgów wyborczych odebrali to jako próbę zignorowania ich głosu.

Ówczesny lider Partii Pracy Jeremy Corbyn, jak wynika z licznych focusów, był z kolei postrzegany wśród wyborców głosujących po raz pierwszy na konserwatystów jako ktoś niekompetentny, oderwany od życia, niepatriotyczny i niepoważny.

Koniec Corbynowania

Przywództwo nowego lidera Partii Pracy, Keira Starmera, miało odbudować mosty między Partią Pracy a jej tradycyjnymi wyborcami z północy i środkowej Anglii. Czwartkowe wybory pokazują, że nie idzie z tym najlepiej. Choć trzeba powiedzieć, że czwartek nie był dla Partii Pracy dniem klęską. Udało się jej utrzymać władzę w Walii. Z 13 wyborów bezpośrednich na burmistrzów miast i obszarów metropolitalnych, które odbyły się w czwartek, kandydaci Partii Pracy wygrali 11. W tym w Londynie, Manchesterze, Liverpoolu. Udało się im pokonać dwóch torysowskich burmistrzów w głosujących zwykle na prawicę obszarach metropolitalnych: Anglii Zachodniej (zespół miejski wokół Bristolu i Bath) oraz Cambridge i Peterborough.

Gorzej poszło z wynikami do rad różnego szczebla. Partia Pracy straciła kontrolę nad ośmioma radami, zmniejszyła też swój stan posiadania o 267 radnych. Konserwatyści powiększyli o 293, Zieloni o 85, a Liberalni Demokraci o trzy. Jak widać, Partia Pracy traci poparcie nie tylko na rzecz Torysów, ale także Zielonych.

Kolejna wojna domowa

Cała ta sytuacja już wywołała u laburzystów małą wojnę domową. Starmera za słabe wyniki od razu zaatakowała lewica partyjna, która już i tak miała do niego potężny żal. Zdaniem lewicy Starmer nie spełnił obietnic, które składał, gdy został wybrany na lidera. Zamiast budować jedność w oparciu o wszystkie partyjne frakcje, miał marginalizować w Partii Pracy corbynowską lewicę. Klęska w Hartlepool okazała się dla lewego skrzydła idealnym pretekstem, żeby zaatakować przywództwo Starmera.

Lider brytyjskiej Partii Pracy sir Keir Starmer. Fot. Chris McAndrew/UK Parliament, CC

Po wyborach Starmer z kolei zwolnił ze stanowiska koordynatorki kampanii swoją zastępczynię w partii Angelę Rayner, jakby obwiniając ją za klęskę. Jego decyzja wywołała błyskawiczną reakcję. W mediach pojawiły się wspierające Rayner głosy kolegów i koleżanek z partii, a także przecieki, że środowisko Starmera – prawnika uszlachconego za zasługi dla prokuratury, choć wywodzącego się z londyńskiej klasy pracującej – patrzyło od początku z góry na Rayner, która przerwała edukację w wieku 16 lat, gdy zaszła w ciążę, a pracowała jako opiekunka osób niesłyszących i niepełnosprawnych. Rayner do polityki weszła jako działaczka związku zawodowego zrzeszającego podobnych jej pracowników.

Fakt, że Starmer po klęsce w robotniczym, północnym okręgu zwalnia polityczkę bliską wyborcom, których próbuje odzyskać Partia Pracy, nie wyglądał dla niego politycznie dobrze. Sprawę szybko odkręcono, poszedł komunikat o promocji Rayner, która w gabinecie cieni otrzymała stanowisko ministry ds. przyszłości pracy, ma się też dalej zajmować kwestiami wyborczymi w partii. Na stronach internetowych „Guardiana” polityczka opublikowała tekst krytykujący partie za lata patrzenia z góry na wyborców i przedstawiła ambitny program inwestycji w zielone, godne, socjalnie bezpieczne miejsca pracy.

Starmer wykorzystał obecny kryzys, by przemeblować swój gabinet cieni. Na stanowisku kanclerki skarbu (odpowiednik naszego ministra finansów) Anneliese Dodds została zastąpiona przez Rachel Reeves. Ruch ten lewica partyjna odczyta jako kolejny atak na siebie. Dodds nigdy co prawda nie była corbynistką, ale sytuuje się raczej na lewym skrzydle partii, cieszyła się też poparciem corbynowskiego kanclerza Johna McDonnella. Jej następczyni zaś jest zdecydowanie bardziej na prawo. Gdy w gabinecie cieni Milibanda (2010–2015) pełniła funkcję ministry pracy i emerytur, proponowała jeszcze ostrzejsze cięcia świadczeń niż konserwatywny rząd.

Oczywiście, kolejna od czasu zwycięstwa Corbyna wewnętrzna wojna to ostatnie, czego dziś potrzebuje Partia Pracy. W focusach z zeszłego roku badani wyraźnie mówili, że jednym z powodów, dlaczego nie mogą zagłosować na Partię Pracy, jest to, iż ta zajmuje się głównie sama sobą. Mimo tego w Labour nadal trwa festiwal oskarżeń między jej prawicowym i lewicowym skrzydłem.

Zdaniem partyjnej prawicy laburzyści przegrali w Hartlepool i wyborach lokalnych, bo nieustannie ciąży nad nimi „długi cień corbynizmu”, a w ciągu ostatnich miesięcy partia nie zrobiła dość, by się z niego wydobyć. Jednym z architektów sukcesu New Labour, dziś doradzającym Starmerowi, jest Peter Mandelson. Sam był posłem z Hartlepool w latach 1992–2004. Mandelson za klęskę laburzystów w swoim dawnym okręgu obwinił „radykalną lewicę związaną ze związkami zawodowymi”. „Oni muszą odejść” – zawyrokował. W odpowiedzi Mick Whelan, lider związku zawodowego maszynistów oraz przewodniczący TULO – ciała pośredniczącego w relacjach między Partią Pracy a popierającymi ją związkami – wezwał Starmera do zerwania związków z Mandelsonem.

Lewica partyjna z kolei oskarża o klęskę samego Starmera. W czasach Corbyna wygraliśmy w Hartlepool – przekonują jej medialni rzecznicy. Zdaniem laburzystowskiej lewicy Starmer wypłukał partię z jakiejkolwiek treści, nie był w stanie przedstawić żadnej całościowej, socjalistycznej czy choćby progresywnej alternatywy dla rządów Johnsona, co zdemobilizowało wyborców.

Jeremy-Corbyn
Jeremy Corbyn. Fot. Chris McAndrew, Wikimedia Commons

Nie bez racji lewica partyjna wskazuje przykłady lokalnych polityków, którzy wygrali, prezentując śmiałą wizję dla swoich społeczności, takich jak ulubiony dziś chyba lokalny polityki lewego skrzydła partii, burmistrz Salford Paul Dennett czy burmistrz metropolii Manchesteru Andy Burnham. Burnham sam krytykuje Starmera i wydaje się sugerować, że w razie czego może kiedyś wziąć na swoje barki kierowanie partią. Burnham był uważany za kandydata umiarkowanej lewicy partyjnej na lidera w 2015 roku, nie bez szans na sukces – skończył jednak z drugim wynikiem za Corbynem.

To głębszy problem

Kto ma rację w tym sporze – partyjna lewica czy prawica? Powiedziałbym, że obie strony i żadna z nich jednocześnie.

Lewica ma rację, że przywództwu Starmera brakuje jak dotąd wizji. Choć eksperyment pod nazwą Corbyn nie zakończył się przejęciem władzy w kraju, to mądry lider rządzący z centrum partii powinien rozpoznać siłę niektórych corbynowskich postulatów i zaspokoić część personalnych ambicji jego frakcji. Starmer tego nie zrobił. Nie przedstawił też do tej pory przekonującej opowieści na temat tego, jakiej Wielkiej Brytanii chciałby po rządach konserwatystów i premiera Borisa Johnsona.

Otoczenie Starmera liczyło na to, że na tle braku profesjonalizmu Corbyna i wszystkich oczywistych wad Johnsona nowy lider Partii Pracy ze swoim profesjonalizmem, etyką pracy, powagą, rozsądkiem i doświadczeniem państwowym będzie magnesem dla wyborców.

Ta taktyka do pewnego momentu działała. Gdy rząd Johnsona wyraźnie nie radził sobie z pandemią, a Starmer obnażał to w Izbie Gmin jak prokurator dowodzący niezbitej winy oskarżonego, sondaże Partii Pracy i torysów zbliżały się do siebie. Gdy jednak ruszył masowy program szczepień wyprodukowaną w Oksfordzie szczepionką AstraZeneca, notowania konserwatystów znów wystrzeliły w górę, zostawiając Partię Pracy w tyle.

Starmer nie docenił politycznego talentu Borisa Johnsona. O premierze Wielkiej Brytanii można powiedzieć mnóstwo złego, ale nie można popełnić jednego błędu: brać go za głupca. Błazeńska postawa Jasia Fasoli brytyjskiej polityki jest użyteczną figurą w politycznym teatrze, która nieraz pozwalała Johnsonowi przetrwać największe kryzysy. Johnson, czego nie zauważyła kampania z 2019 roku, nie jest też po prostu inkarnacją Thatcher. Przynajmniej na razie lider torysów buduje konserwatyzm, jeśli nawet nie współczujący, to przynajmniej zdolny zauważyć nierówności i co kluczowe, obiecać interwencję państwa w celu ich usunięcia. Taki konserwatyzm – wpisany dodatkowo w logikę wojny kulturowej – przemawia do dawnych wyborców laburzystów z północnych okręgów.

Premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson. Fot. Number 10/flickr.com

Problemy Partii Pracy sięgają przy tym głębiej. Powolny odpływ wyborców z czerwonego muru trwa od początku wieku. Przyspieszył radykalnie za sprawą brexitu. Referendum z 2016 roku przełamało pewną psychologiczną barierę, podkopało trwającą pokolenia więź elektoratu z niegdyś organicznie zrośniętą z nią partią. Przywództwo Corbyna najpierw wydawało się hamować ten proces (w wyborach w 2017), potem go jednak tylko przyspieszyło. Do tego wszystkiego dochodzą niekorzystne dla Partii Pracy zmiany w geografii politycznej Wielkiej Brytanii. Brexit podzielił ją na pół, ale jednocześnie skupił głosy za pozostaniem w Unii w okręgach, gdzie Partia Pracy i tak wygrywa, a głosy przeciwne w tych, które wygrać musi, ale przychodzi jej to coraz trudniej.

Jak w swojej książce Northern Question twierdzi Tom Hazeldine, w 2019 roku Partia Pracy walczyła o dwa zupełnie odmienne rodzaje proletariackich okręgów wyborczych. Jako przykład pierwszego wskazuje Bishop Auckland w hrabstwie Durham. Średnia wieku wynosi tam 44 lata, 99 proc. wyborców jest białych, większość z nich posiada własne domy, w okręgu ciągle są resztki przemysłu, ale niewiele więcej. W 2019 okręg zagłosował na kandydatkę torysów. Laburzyści przegrali tam po raz pierwszy od 1930 roku.

Drugi typ to takie okręgi jak Gorton w Manchesterze. Średnia wieku wynosi tam zaledwie 29 lat, 30 proc. mieszkańców to Brytyjczycy azjatyckiego pochodzenia, wielu wynajmuje mieszkania, gospodarka opiera się na sektorze publicznym i handlu. Okręg otaczają zamożne przedmieścia, widać z niego wieżowce w centrum miasta – jego mieszkańcy dostrzegają nierówno podzielone bogactwo. Łatwo im uwierzyć w to, że trzeba je po prostu sprawiedliwie podzielić.

Mieszkańcy okręgów takich jak Bishop Auckland nie widzą rozwoju, ale upadek znanego sobie świata, kiedyś zbudowanego wokół przemysłu. W książce Beyond the Red Wall Deborah Mattison opisywała, jak pytani w focusach mieszkańcy podobnych okręgów skarżyli się, że Partia Pracy pod przewodnictwem Corbyna przestała reprezentować ludzi pracy takich jak oni. Kogo w takim razie dziś reprezentuje? Cytowani przez Mattison ludzie odpowiadali najczęściej, że „darmozjadów”, których partia zasiłkami chce utrzymywać w zależności od państwa, oraz „nieznających życia idealistycznych studentów”.

Studenci, czy w ogóle młodzi ludzie wyjeżdżają z takich miejsc jak Bishop Auckland do takich jak Gorton: do wielkich metropolii lub miasteczek uniwersyteckich. A więc ludzie potencjalnie zdolni dać Partii Pracy zwycięstwo w Bishop Auckland, wyjeżdżają tam, gdzie Partia Pracy i tak już wygrywa. Na miejscu zostają starsi ludzie ze stabilną emeryturą, posiadający dom, niezainteresowani zasiłkami czy sprawami pracowniczymi, instynktownie raczej konserwatywni i dający się manipulować wojnom kulturowym prawicy. W systemie jednomandatowym, który w Wielkiej Brytanii w dodatku uprzywilejowuje miasta w okolicach 100 tysięcy mieszkańców kosztem metropolii, to fatalna wiadomość dla Partii Pracy.

„Łagodne objawy COVID-19”. Jak to możliwe, że nagle pokochano Borisa Johnsona?

Bidenowska koalicja pilnie potrzebna

Biorąc to wszystko pod uwagę i pamiętając o skali przewagi torysów w Izbie Gmin, Partii Pracy – ktokolwiek stanie na jej czele z niezależnie jakim programem – szalenie trudno będzie wygrać następne wybory.

Jeśli torysi wygrają kolejne wybory w 2024 roku i będą rządzić do 2029, byliby u władzy przez 19 lat i mielibyśmy do czynienia z najdłuższym okresem nieprzerwanych rządów konserwatystów od początku XIX wieku. Poprzedni tak długi okres jednowładzy (1807–1827) zdarzył się w czasach, gdy prawo głosu miało dosłownie kilka procent populacji.

Konserwatywną opinię publiczną na Wyspach wyraźnie cieszy taka perspektywa. „The Times” pyta: „Po co komu dziś właściwie Partia Pracy?”. Janet Daley na łamach „The Daily Telegraph” twierdzi, że Partia Pracy rozwinęła się na początku XX wieku jako polityczne ramię ruchu związkowego przemysłowego proletariatu. Dziś, gdy zniknął przemysł i pracująca w nim klasa, Partia Pracy jest anachronizmem. Owszem, argumentuje Daley, cały czas będziemy się musieli mierzyć z dylematem, „ile wolności, a ile solidarności”, ale lewica, wbrew temu, co jej się wydaje, wcale nie ma monopolu na dobre odpowiedzi na ten dylemat.

Problem z tymi argumentami jest taki, że pomijają istnienie nowej, wrzuconej w silnie prekarne warunki pracy klasy pracującej: pracowników opieki społecznych, handlu, logistyki. Nie dostrzega migrantów, pracowników sektora publicznego, absolwentów skazanych na pracę poniżej kwalifikacji – wszystkich, którzy potrzebują Partii Pracy na miarę XXI wieku. Problem w tym, jak taka partia może zbudować większość w dzisiejszej Wielkiej Brytanii. Jak połączyć młode, kosmopolityczne, liberalne obyczajowo okręgi z wielkich miast i wymierające, konserwatywne miasteczka z północnego wschodu?

Lewicowy dziennikarz Paul Mason od dawna proponuje „progresywny sojusz” lewicowej i liberalnej opinii publicznej: Partii Pracy, Liberalnych Demokratów, Zielonych, mniejszych lewicowych ugrupowań. Mason przekonuje, by Starmer wykonał radykalny gest i zaprosił liderkę brytyjskich Zielonych Caroline Lucas do swojego gabinetu cieni. Co miałoby być treścią tego sojuszu?

Mniejsze partie z pewnością będą domagać się zmiany ordynacji wyborczej na proporcjonalną, to ich być albo nie być w brytyjskiej polityce. Po drugie, zdaniem Masona treścią sojuszu powinna być, mówiąc najprościej, bidenomika. Wielki program gospodarczego rozwoju i redystrybucji, firmowany przez nowego amerykańskiego prezydenta, ma odbudować godność i bezpieczeństwo pracy w całej gospodarce. Wszystko to wsparte oddolną mobilizacją związków zawodowych i ruchów społecznych.

Nie budźcie Bidena, bo dobrze gada

Czy to realistyczny plan dla pobrexitowej Partii Pracy? Trudno o optymizm. Ale jeśli brytyjska lewica nie chce kolejnych kadencji torysów, potrzebuje zbudować swoją koalicję i program na wzór gabinetu Bidena.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij