Świat

Kiedy studia są kulą u nogi. Czy Ameryka odpuści długi absolwentom?

Za studiowanie w USA się płaci, i to słono. Zwykle trzeba wziąć z banku spory kredyt i spłacać go jeszcze długie lata po ukończeniu (albo przerwaniu) studiów. Gdy do tego dochodzi recesja albo brak nadziei na dobrze płatną pracę, powstaje solidny kryzys. Dziś w USA mówi się już poważnie o anulowaniu potężnego zadłużenia byłych studentów.

Edukacja wyższa w Stanach Zjednoczonych to towar regulowany przez rynek. Tak zwane najlepsze uniwersytety to bogate prywatne instytucje, które inwestują na giełdzie i kasują studentów nawet po 100 tysięcy dolarów za rok. Chociaż większość Amerykanów uważa piętrzące się latami długi studenckie za normalny element swojej rzeczywistości, w ostatnich dekadach rosnące czesne i oprocentowanie stało się przedmiotem wielkiego społecznego niepokoju. Coraz częściej mówi się o kryzysie, który całemu pokoleniu nie pozwala kupować domów i zakładać rodzin. Zamiast otwierać drogę do lepszego życia, studia stają się kulą u nogi, ciągniętą przez znaczną część dorosłości.

Faktycznie, przyjęty przez rząd w 1958 roku (za republikanina Eisenhowera, tak się Amerykanie przestraszyli rosyjskiego talentu w podbijaniu kosmosu) system automatycznego finansowania wszystkich studentów przyjętych na studia – organizowany przez amerykańskie banki – coraz mniej przypomina kształcenie młodzieży, a coraz bardziej szukanie głupiego – a konkretnie nastolatków, którzy nie wiedząc, jak i kiedy, biorą na siebie odpowiednik dwudziestoletniego kredytu na mieszkanie.

Płatne studia to koniec równości szans

Taka organizacja płacenia za wyższą edukację zakładała, że klasa średnia zaciągnie kredyty, a utalentowane dzieci z biedniejszych rodzin dostaną stypendia. Z czasem zaczął liczyć się wyłącznie przychód, generowany przez kreowanie marki i sprzedawanie – przede wszystkim – prestiżu uczelni. Okazało się, że popyt na coraz bardziej lansujące się luksusy (patrz: uniwersytecka Liga Bluszczowa), zamiast maleć, co byłoby logiczne, rośnie proporcjonalnie z kosztem studiów. A z punktu widzenia prowadzenia marki i firmy nie ma różnicy: Harvard czy McDonald’s, Columbia czy Coca-Cola – cena ma iść w górę. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że edukacja, tak jak zdrowie, nie powinna być roz(g)rywana na wolnym rynku.

Typowy kredyt może wynieść od 30 do ponad 100 tysięcy dolarów za rok studiów (razy cztery lub więcej lat, oczywiście). Zarobki po studiach mieszczą się w podobnym przedziale, a w dużej mierze zależą od „marki” dyplomu. Zadłużenie zaczyna się spłacać kilka miesięcy po ukończeniu studiów.

Amerykańscy absolwenci mają obecnie do spłacenia ok. 1,75 biliona dolarów. Dla porównania, roczny budżet USA wynosi niecałe 5 bilionów.

Mniej więcej do globalnego krachu finansowego w 2008 roku dług studencki traktowano jako good debt, „dobry dług” – inwestycję w siebie, jednak system spłat tych kredytów, nad którym teoretycznie czuwa amerykański rząd, już od dawna nie przypomina starej dobrej szkolnej kasy oszczędnościowej, gdzie nagradzana była cierpliwość i cnota. W praktyce wygląda to tak: płacisz kilka stów miesięcznie, a po paru latach sprawdzasz, ile spłaciłaś. Wtedy się okazuje, że większość spłat poszła na odsetki, a pozostała do spłacenia suma wygląda praktycznie tak samo jak dwa lata wcześniej. Nie brakuje historii o ludziach, których dyplom kosztował 100 tysięcy dolarów, którzy zdążyli już 100 tysięcy spłacić, a nadal mają 100 tysięcy do oddania.

Od końca lat 80. czesne na prywatnych uczelniach wzrosło 130 procent, przy uwzględnieniu inflacji. Anegdoty na temat absolwentów uniwersytetów z Ligi Bluszczowej rozważających ucieczkę za granicę, bo nie mogą poradzić sobie ze spłatami, pojawiły się razem z krachem finansowym w 2008 roku. Część byłych studentów (nie każdy bowiem wykaraskał się z tego dramatu z dyplomem w ręce) wyszła na ulice w 2011 roku w ramach progresywnego ruchu Occupy Wall Street.

Od mniej więcej 2010 roku, w miarę jak dyskusja o nierównościach stała się modna na tzw. Zachodzie, uczelnie dały sobie na wstrzymanie z podwyżkami czesnego, utrzymując je na stałym poziomie. Na to przyszła w marcu 2020 roku pandemia, a urzędujący wtedy prezydent Donald Trump wstrzymał spłatę kredytów studenckich. Od 30 miesięcy, czyli od dwóch i pół roku, 49 milionów Amerykanów (łącznie z autorką tego artykułu) nie płaci tych mniej więcej 250–300 dolarów miesięcznie i ma się z tym, kurwa, wyśmienicie. W dodatku obecny prezydent Joe Biden, który od czasu objęcia urzędu przedłużył tymczasową „pauzę” już sześć razy, obiecał w trakcie kampanii wyborczej, że odpuści ludziom z długu przynajmniej po 10 tysięcy dolarów. Rozpuściło się więc towarzystwo i czeka na nie tylko tymczasowy, ale permanentny odpust.

I tutaj pojawia się drugi ważny aspekt tej dyskusji, czyli pytanie o to, kim są ci spłacający długi studenci, a przede wszystkim: czy stanowią oni grupę społeczną, której rząd powinien – w pierwszej kolejności – pomóc? Ostatecznie, grup społecznych, którym dobrze by było pomóc, nie brakuje.

Markiewka: Nie stać cię na sukces, czyli okrutny mit merytokracji

Z punktu widzenia 65-letniego republikanina, który nie poszedł na studia, żeby nie marnować hajsu na byle co, i zamiast tego założyć rodzinę, sam pomysł częściowego czy całkowitego anulowania kredytów studenckich zakrawa na skandal. Ostatecznie, student wie, na co się godzi. Student to osoba z miejsca uprzywilejowana, która ze swoim dyplomem niedługo przecież będzie zarabiać krocie. Problem polega na tym, że faktycznie, w latach 90. w USA to założenie miało sens nawet w humanistyce, gdzie – za Clintona – trzeba było się naprawdę starać, żeby nie zarobić.

Dziś jednak być może jedyne ścieżki kariery, które w jakimś stopniu rzeczywiście gwarantują godziwy dochód, to prawo i medycyna. A ci, którzy wiszą państwu 200 tysięcy za nieukończone studia na wydziale Planowania Przestrzeni Dupy i Innych Wierszy… jak by to powiedzieć… sami są sobie winni. Czy ciężko pracujący podatnicy naprawdę mają płacić za nieodpowiedzialność wykształciuchów? A co ze sprawiedliwością dla tych, którzy spłacali, spłacają i nadal dobrze sobie radzą ze spłacaniem swoich zobowiązań? Albo z tymi, którzy za studia zapłacili gotówką, bo np. stryjek miał kiedyś plantację niewolników? Ci wszyscy ludzie mają wszelkie prawo czuć się oszukani, prawda?

60 proc. amerykańskich wyborców popiera odpuszczenie studenckich grzechów – nie, wróć: studenckich długów. 30 proc. wyborców (a w tym 50 proc. republikanów) jest temu absolutnie przeciwna. „Socjalizm dla studentów byłby policzkiem dla każdej rodziny, która oszczędziła na koledżu, dla każdego absolwenta, który spłacił swój dług, i dla każdego pracownika, który wybrał inną karierę, żeby uniknąć zaciągania kredytu” – orzekł przywódca republikanów w Senacie Mitch McConnell.

Dyplom, rasa i klasa, czyli jak głosuje Ameryka

Kolejna kwestia: jeśli odpuścić, to wszystkim czy tylko niektórym? Forsuje się zatem inne pomysły: odpuścić nie wszystkim, ale tylko tym, którzy zarabiają mnie niż 125 tysięcy dolarów rocznie, radzi redakcja New York Timesa”. Ale już na lewo od nich, tzw. radykalna amerykańska lewica (Bernie Sanders, Alexandria Ocasio-Cortez oraz aktywistka i reżyserka Astra Taylor, założycielka ruchu Debt Collective) uważa, że tylko program uniwersalny, który nie czyni rozróżnienia między bogatszymi a biedniejszymi, ma szansę powodzenia i, po latach naturalnej kontrowersji, na trwałą społeczną akceptację. Tak jak amerykański system ubezpieczenia społecznego (social security), który obejmuje absolutnie wszystkich.

Do tego dochodzą trudności natury praktycznej. Okazuje się, że Departament Edukacji nie ma danych na temat sytuacji finansowej 44 milionów Amerykanów, którym obecnie pożycza się pieniądze na edukację (kredytów udzielają banki, ale z błogosławieństwem rządu USA). Takie dane ma np. amerykański urząd podatkowy (IRS), ale prawo federalne zabrania dzielenia się informacjami między agencjami. Musiałby więc zostać wszczęty ogromny proces składania indywidualnych wniosków o anulowanie zadłużenia, a to pochłonęłoby ogromnie dużo czasu i pieniędzy, które – przypomnijmy – próbuje się tutaj zaoszczędzić. Już teraz republikanie śmieją się z demokratów, że mają do wyboru albo odpuszczenie długu studenckiego milionerom, albo wieloletni biurokratyczny galimatias z tysiącami niezadowolonych, niespłaconych i niespacyfikowanych.

Graeber: Armia altruistów

czytaj także

Oczywiście, samo to, że mówi się poważnie o tak głębokiej interwencji w amerykańską gospodarkę, stanowi osąd nad obecnym systemem edukacji, który – najwyraźniej – domaga się radykalnej transformacji. O tym administracja Bidena jeszcze nie wspomina – za parę miesięcy wybory, a do tego wojna w Ukrainie… Jedną z opcji na edukacyjną przyszłość Ameryki są inwestycje w całkiem sporą sieć lokalnych koledzy, tzw. community college, gdzie być może jakiś przyszły demokratyczny rząd zacznie wprowadzać publicznie finansowaną edukację. Amerykański system wyższej edukacji czekają ogromne zmiany – jak, kiedy i czy na lepsze, okaże się w najbliższych dziesięcioleciach.

Wielu obstawia, że gest amnestii dla studentów będzie dobrą zagrywką ze strony Bidena pod jesienne wybory do Kongresu, gdzie demokraci mają sporą szansę stracić minimalną większość w Senacie. Mobilizacja elektoratu do udziału w wyborach, które nie są jeszcze wyborami prezydenckimi, jest więc ogromnie ważna. Ponad 60 proc. tych, którzy skorzystaliby na odpuszczeniu pożyczek studenckich, nie ukończyła jeszcze 40 lat. Byłoby dobrze, gdyby oni stawili się przy urnach wyborczych, kombinują demokraci.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Popęda
Agata Popęda
Korespondentka Krytyki Politycznej w USA
Dziennikarka i kulturoznawczyni, korespondentka Krytyki Politycznej w USA.
Zamknij