Unia Europejska

Rok Tuska w Brukseli: Rzemiosło to za mało

Po pięciu latach miał wrócić jak Anders na białym koniu ratować Polskę przed PiS-em. Ale co będzie, jeśli wróci już za półtora roku?

Gdy ponad rok temu Donald Tusk zapowiadał rezygnację z funkcji szefa rządu i wyprowadzkę do Brukseli, gdzie objąć miał stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej, wielu komentatorów było zdziwionych. Wtedy wydawało się niemal pewne, że PO wygra kolejne wybory, trudno było zrozumieć, czemu Tusk chce oddać realną władzę w Polsce na rzecz stanowiska w Europie. W dodatku stanowiska mniejszej wagi niż szef Komisji Europejskiej. Zastanawiano się, czy Donald Tusk udaje się na polityczną emeryturę, czy zmęczył się „prawdziwą polityką”?

Jeśli jednak Tusk faktycznie oczekiwał odpoczynku na nowym stanowisku, to się przeliczył. Pierwszy rok jego przewodniczenia RE zbiegł się z falą kryzysów nękających Unię, niemających dotąd precedensu w jej historii. Gdy Tusk obejmował urząd, Unia już osłabiona była przez kryzys finansowy z 2008 roku, z którego konsekwencjami ciągle nie umiała sobie poradzić, oraz z sytuacją na Ukrainie. W ciągu roku kryzys ekonomiczny znalazł wyraz w dramacie Grecji i rządu Tsiprasa, grążącym nawet rozpadem sfery euro, kryzys na Ukrainie nie przybliżył się ani na milimetr do rozwiązania, a Europa stanęła przed problemem, co zrobić z milionami uchodźców uciekających z ogarniętych wojną Syrii i Iraku.

Wszystko to wiąże się z głębokim kryzysem solidarności i tożsamości wspólnoty. Europa Wschodnia nie chce solidaryzować się z Zachodem w sprawie uchodźców, bogata Północ z zadłużonym Południem. Na całym kontynencie rosną w siłę nacjonalistyczne, wrogie wspólnotowemu projektowi europejskiemu siły; na horyzoncie majaczy Brexit, jeśli nie inne „exity”.

Jak wobec tych kryzysów reagował Tusk? Na ogół niewystarczająco.

Wprawdzie nie był siłą, która szczególnie by w nich szkodziła i pogarszała sytuację, ale nie był też źródłem dobrych politycznych rozwiązań. Podobnie jak w Polsce, gdzie Tusk wybrał politykę programowych niskich ambicji, także w Europie szef RE przede wszystkim nie chce popełnić błędu. Nie wychyla się więc za bardzo, idzie „pomału, ale bezpiecznie”. Ale czy to faktycznie dobry pomysł w tak kryzysowej sytuacji?

Co może „prezydent Europy”

Co właściwie może przewodniczący Rad Europejskiej? Do reform wprowadzonych przez traktat lizboński był kimś w rodzaju sekretarza przewodniczącego spotkaniom głów europejskich państw i rządów. Traktat nadał tej funkcji większe znaczenie: z szefa RE uczynił reprezentanta Unii na zewnątrz w sprawach polityki zagranicznej, bezpieczeństwa i obronnej (choć tu kompetencje ma też Wysoki Przedstawiciel ds. Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa), osobę nie tylko koordynującą prace RE, ale także wyznaczającą jej kierunki, pomagającą wypracowywać wspólne stanowiska i nowe rozwiązania. To dlatego media nazwały to stanowisko „prezydentem Europy”.

Na ile jednak szef RE jest prezydentem, a na ile dalej tylko sekretarzem, zależy od praktyki, talentów i determinacji każdego przewodniczącego. Przed Tuskiem jedynym „polizbońskim” szefem RE był Belg Herman van Rompuy. Przyjął on koncyliacyjny, konsensualny model przewodnictwa RE. Nie występował z własnymi mocnymi propozycjami, raczej pomagał przywódcom europejskim dochodzić do kompromisów. A przy tym, dzięki swoimi niezwykłym negocjacyjnym talentom, zaufaniu, jakim cieszył się u wszystkich ważnych graczy, wykroił sobie całkiem znaczącą polityczną pozycję.

Od początku było wiadomo, że styl Tuska będzie inny. To nie negocjacje były jego mocną stroną.

W Polsce z nikim w ciągu ośmiu lat swoich rządów negocjować specjalnie nie musiał.

W PSL miał raczej bezproblemowego koalicjanta, nigdy nie próbował budować ponadpartyjnego poparcia dla swoich projektów. Jeśli jakaś opozycja pojawiała się w jego własnej partii, to nie negocjował z nią, tylko ją szybko pacyfikował. Nie spodziewaliśmy się też raczej po Tusku prezydencji z mocną wizją, którą będzie narzucać innym graczom. Do tego w Polsce, jako szef rządu i lider rządzącej partii, miał o wiele silniejszą pozycję, by jakiekolwiek wizje realizować.

Skuteczność nie zawsze w dobrej sprawie

Mało kto się jednak spodziewał, że na początku swojej kadencji Tusk aż tak głęboko się wycofa. W pierwszych miesiącach zachowywał się biernie, skrył się do jaskini. Podobno uczył się RE, szlifował języki, pracował nad sobą. Ale ten rozbieg trwał dość długo. Przy okazji Tusk zaniedbał kilka kwestii, np. podobno do dziś nie spotkał się z liderami niektórych frakcji w Parlamencie Europejskim. To błąd, lider RE musi mieć dostęp do wszystkich ważnych i potencjalnie ważnych graczy, nie może zrażać ich do siebie postawą mogącą uchodzić za lekceważącą.

Do wyjścia z jaskini zmusiła Tuska kolejna odsłona greckiego dramatu – zwycięstwo Syrizy i kolejne rundy negocjacji greckiego długu. Na marginesie majaczył z jednej strony Grexit i potencjalny rozpad sfery euro, z drugiej pogłębiająca się katastrofa humanitarna w Grecji wywołana polityką austerity. W trakcie greckiego kryzysu uderzał mnie brak empatii Tuska dla dramatu Greków, dla sytuacji krajów Południa, jego brutalny język. Często sprawiał wrażenie opryskliwego kaprala wykonującego polecenia niemieckiej generałowej Europy.

Jasne, nie można odmówić mu pewnej skuteczności. To on zamknął liderów Niemiec, Francji i Grecji w swoim gabinecie i wymusił porozumienie. Tylko że to skuteczność w nie do końca dobrej sprawie. Porozumienie nie jest korzystne dla Greków, a w długim terminie i dla całej Europy, Odsuwa tylko w czasie problemy (niespłacalność greckiego długu, katastrofa humanitarna w Grecji, ewentualny Grexit), nie rozwiązuje ich. Oczywiście sam Tusk nie rozwiąże kryzysu wynikającego z głęboko wadliwej konstrukcji sfery euro, ale jako lider całej Europy powinien być bardziej czuły także na wrażliwość Aten i Lizbony, nie tylko Europy Północnej.

Z drugiej strony ten styl prowadzenia polityki może też służyć dobrym celom. W sprawach sankcji wobec Rosji Tusk mówi rozsądnie i udaje się mu tu współkształtować sensowną politykę kontynentu wobec wschodniego sąsiada.

Najszczelniejsze granice to za mało

Gorzej jest w wypadku uchodźców. Skuteczność Tuska znów nie służyła tu najlepiej sprawie. O ile kanclerz Merkel mówiła o wartościach i obowiązku solidarności, Tusk wobec kryzysu przyjął policyjny język. Uszczelnijmy granice, walczmy z przemytem ludzi itd. Mówi nim zresztą nieustannie, ostatnio w dzisiejszym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”.

Nie można lekceważyć policyjnych środków, to oczywiste, ale najszczelniejsze granice nie wystarczą, by poradzić sobie z kryzysem uchodźców. Wynika on z sytuacji w naszym bezpośrednim sąsiedztwie, którą Unia musi jakoś rozwiązać. Dziś w sprawie Syrii, Państwa Islamskiego, Assada i opozycji przeciw niemu UE nie ma żadnej spójnej polityki. Nie wie, czego właściwie chce w regionie, nie mówiąc o tym, z kim i jakimi środkami ma to osiągnąć. Tusk rzecz jasna nie wymyśli i nie wdroży sam takiej strategii Europy. Ale jako „prezydent Unii” mógłby przynajmniej zwracać uwagę na problem, nagłaśniać go, skłaniać europejskie rządy do rozmowy i działania. Nie robi tego.

Przywództwo nie na kryzys?

Tusk w Brukseli, podobnie jak w Polsce, jest sprawnym rzemieślnikiem władzy. Ale kryzys tożsamości i celów wspólnoty jest na tyle wielki, że potrzeba kogoś, kto ma do zaoferowania nie tylko sprawne rzemiosło. Kogoś, kto mógłby tchnąć w Europę nowe idee, nową solidarność, mobilizujące kontynent cele. Nie jest to Tusk, ale też żaden z wielkich eurokratów – szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker, przewodniczący PE Martin Schultz, Wysoka Przedstawicielka ds. Zagranicznych Federica Mogherini – czy europejskich przywódców państw narodowych.

Jeśli w trakcie kadencji Tuska nie dojdzie do Brexitu, pewnie nie będzie oceniany źle. Być może pozostanie Zjednoczonego Królestwa w Unii uda się nawet sprzedać jako sukces Tuska. Ale po latach może się okazać, że „nieźle” w czasach kryzysu było zdecydowanie „niewystarczająco”.

Anders anty-PiSu?

Jest w tym wszystkim jeszcze kontekst Polski. Gdy w zeszłym roku Tusk obejmował kadencję, mógł liczyć na pięć lat w Brukseli. Z poparciem rządu własnego kraju, Angeli Merkel i największej w PE frakcji – chadeków – wybór na drugą kadencję miałby w zasadzie pewny. Teraz jego prawdopodobieństwo radykalnie spada. Bez poparcia rządu własnego kraju nie został wybrany żaden europejski wysoki urzędnik. A trudno uwierzyć, by za półtora roku PiS mógłby poparcia Tuskowi udzielić.

Komentatorzy spekulowali, że po pięciu latach Tusk wróci do Polski w glorii europejskiej chwały i obejmie stanowisko prezydenta. Jeśli wróci już za półtora roku, ewentualna kampania będzie dla niego znacznie trudniejsza. Opinia publiczna zdąży się przyzwyczaić do niego jako do twarzy „anty-PiSu”, Tusk zużyje się w codziennych walkach. Nie będzie jak generał Anders wracający z zagranicy na białym koniu, by powstrzymać hordy orków Jarosława Kaczyńskiego. Być może także w wymiarze krajowym czasy, gdy bezideowe, sprawne rzemiosło władzy wystarczało, właśnie się skończyły.

***

Czytaj także:
Jakub Dymek: Jak przekupić Erdogana i utopić przy okazji paru uchodźców

**Dziennik Opinii nr 337/2015 (1121)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij