Kogo Komisja Europejska zaprosiła do współpracy nad kształtem traktatu handlowego z USA? Tak, dobrze się domyślacie.
„Bruksela poważnie zagraża brytyjskiej demokracji”. „Bez zgody Brytyjczyków bezimienni biurokraci UE narzucą im prawa”. Oba zdania zwięźle i wiernie opisują propozycję porozumienia handlowego pomiędzy Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi: Transatlantyckie Partnerstwo w dziedzinie Handlu i Inwestycji (TTIP). Ale David Cameron jakoś nie spieszy się do Brukseli, żeby z koszulą rozdartą na piersi wetować atak na niepodległość Zjednoczonego Królestwa. Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa [UKIP] też nie straszy Brukselą. Przeciwnie, jej europoseł Roger Helmer mówi: „Nie mamy wyjścia, musimy poprzeć porozumienie”.
Nie spodziewajcie się artykułów o zagrożeniu TTIP na pierwszej stronie bulwarowego „Daily Mail”, mimo że redakcja tabloidu chętnie wyśmiewa się z Unii przy każdej okazji, łącznie z przepisami dotyczącymi brytyjskiego systemu miar i wag czy kształtu bananów. Media do dziś – mimo że negocjacje są w zaawansowanej fazie – nie pochyliły się nad niebezpieczeństwami TTIP z należytą uwagą, oczywiście z wyjątkiem słusznej krucjaty mojego kolegi George’a Monbiota.
Orędownicy TTIP promują je jako ekonomiczny impuls dla niedomagającej Europy, zapowiadając nawet dodatkowe 100 mld funtów dla gospodarki. Umowę przedstawia się jako porozumienie handlowe otwierające granice, ale przecież obecne bariery celne na przeciwnych wybrzeżach Atlantyku i tak są już niskie, ze względu na zobowiązania wynikające z członkostwa obu stron na przykład w Światowej Organizacji Handlu. Nie chodzi więc tak naprawdę o granice.
Właściwym celem TTIP jest usunięcie przeszkód w bogaceniu się wielkich korporacji. Te przeszkody to przepisy chroniące przed zachłannością sektora finansowego naszą prywatność, środowisko, bezpieczeństwo żywności i gospodarkę. Co więcej, TTIP jeszcze szerzej otwiera usługi publiczne dla prywatnych firm, nastawionych głównie na zysk, a nie potrzeby obywateli.
Główną linię ataku na demokrację wyznacza kwestia arbitrażu: to element porozumienia nazywany „mechanizmem rozstrzygania sporów na linii inwestor-państwo” [investor-state dispute settlement (ISDS)]. Jeśli niepokoi cię kontrola wielkich korporacji nad naszą demokracją, to zacznij naprawdę się bać: ISDS de facto przyznaje międzynarodowym korporacjom ten sam status prawny, co państwom narodowym i umożliwia im pozwanie niepodległych rządów przed tzw. trybunały arbitrażowe w przypadku, gdy polityka państw grozi ich zyskom.
Czy to tylko sianie paniki, jak twierdzą zwolennicy TTIP?
Weźmy przykład Australii, która w 1993 roku podpisała traktat inwestycyjny z Hongkongiem. Kiedy australijski rząd federalny wprowadził regulacje nakazujące stosowanie jednolitych opakowań papierosów, zobowiązania traktatowe dały o sobie znać. Potentat tytoniowy Philip Morris, za pośrednictwem swojej filii w Azjii, pozwał Australię.
Najbardziej należy jednak obawiać się o służbę zdrowia, na Wyspach i tak już cierpiącą z powodu programu prywatyzacyjnego, o który Brytyjczycy ani nie prosili, ani nie wyrazili na niego zgody. Andy Burnham, minister zdrowia w gabinecie cieni, przyrzekł, że przyszły rząd laburzystów wyłączy publiczną opiekę zdrowotną (NHS) z umowy handlowej – nie tak źle, jak na początek. Z drugiej strony konserwatywny minister zdrowia Frederick Richard Penn Curzon, 7. hrabia Howe, bezczelnie sugeruje, że porozumienie to wielka szansa dla brytyjskich firm farmaceutycznych – którym od dawna przecież zarzuca się zdzieranie środków z NHS. Jeśli przyszłe rządy zechcą wycofać się z polityki prywatyzacyjnej, będą musiały się liczyć z zalewem pozwów.
Większość brytyjskich obywateli sprzeciwia się prywatyzacji. 84% badanych uważa, że NHS powinno mieścić się w sektorze publicznym; dwie trzecie pytanych mówi to samo o kolei, energetyce i poczcie. Nic dziwnego, że te jednomyślny sprzeciw wobec prowadzenia usług publicznych dla zysku skłonił zwolenników TTIP do dyskrecji. Zajmująca się przeciwdziałaniem biedzie organizacja charytatywna War on Want przypomina, że wielkie firmy naciskały na szybkie stworzenie takiego porozumienia od lat. Dyrektorzy wielkich korporacji utworzyli niejawne forum Transatlantic Business Dialogue już w 1995 roku, aby lobbować przeciwko przepisom mogącym przeszkodzić międzynarodowym firmom w osiąganiu zysków; w 2007 założono Transatlantic Economic Council, mającą promować zderegulowaną strefę wolnego handlu. Najważniejsze dokumenty dotyczące negocjacji pozostaną utajnione przez trzydzieści lat.
Lista „udziałowców” zaproszonych przez Komisję Europejską do współpracy nad kształtem TTIP to ostrzeżenie przypominające, jak daleko od służby obywatelom (a nie spekulantom) jest UE w swojej obecnej postaci.
Starania Corporate Europe Observatory sprawiły, że Komisja upubliczniła listę 130 spotkań dotyczących porozumienia, z czego 119 odbyło się z przedstawicielami wielkich korporacji lub ich lobbystami.
Jak twierdzi politolog dr Gabriel Siles-Brügge z uniwersytetu w Manchesterze, związane z TTIP obietnice stymulacji gospodarki i rynku pracy są zdecydowanie przesadzone. W zleconym przez brytyjski rząd raporcie czytamy, że procedura ISDS „prawdopodobnie będzie mało korzystna lub niekorzystna dla Zjednoczonego Królestwa, przy wysokich kosztach ekonomicznych i politycznych”.
Obecna sytuacja ukazuje obłudę prawicowego eurosceptycyzmu. Przecież to rząd torysów włączył Wielką Brytanię do EWG w 1973. Thatcheryzm zyskał wymiar eurosceptyczny dopiero wtedy, gdy okazało się, że kierunek przyjęty przez Brukselę może zagrażać polityce wewnętrznej. „Nie po to udało nam się skurczyć aparat państwowy w Wielkiej Brytanii, żeby Bruksela rozciągnęła go na powrót, tym razem w formie dominującego superpaństwa”, powiedziała Margaret Thatcher w 1988 roku w Bruges.
Nigdy nie chodziło więc o brytyjską niepodległość. Prawica z radością odda ją w ręce korporacji.
Kiedy Cameron wetował traktat UE w 2011, nie chronił interesu państwowego, ale interes londyńskiego City. UKIP walczący z biurokracją w imieniu obywatela tak naprawdę odgrywał cyniczną maskaradę.
Laburzyści muszą rzucić wyzwanie zwolennikom traktatu. Inni politycy też powinni przemyśleć pewne sprawy. Ci, którzy mają nadzieję, że niepodległość Szkocji przyniesie zerwanie z brytyjską obsesją korporacji, niech lepiej przygotują się do walki, jeśli Szkoci zagłosują na tak. Pierwszy minister Alex Salmond uważa TTIP za „świetną wiadomość” dla Szkocji, a jego zastępczyni, Nicola Sturgeon, dodaje: „To przypomnienie o wielu szansach, jakie daje członkowstwo w Unii Europejskiej”.
Jeśli jednak elity nie ustąpią, musimy sami się zorganizować. Krytyka UE za długo pozostawała domeną ksenofobicznej prawicy: trzeba zbudować demokratyczną Europę obywateli. TTIP przypomina nam także o nieustannej groźbie ze strony władzy: jeśli na dobre zagarną wielkie obszary naszej demokracji, może się okazać, że odzyskać je jest bardzo trudno.
Owen Jones – dziennikarz „Guardiana”, badacz kultury na Wyspach i autor jednej z głośniejszych brytyjskich książek 2014 „The Establishment – And How They Get Away With It”.
Przeł. Aleksandra Paszkowska
Artykuł ukazał się na stronach „Guardiana” / Copyright Guardian News&Media © 2014
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych