Unia Europejska

Wybory europejskie: wracają duchy przeszłości

Konserwatywny zwrot w Unii oznacza nie tylko zwiększenie obecności prawicowych populistów w europarlamencie, ale także nawrót choroby o nazwie „zaciskanie pasa”.

9 czerwca odbędą się wybory do Parlamentu Europejskiego i panuje ogólne przekonanie, że do niczego dobrego nie doprowadzą. Prawicowe, skrajnie prawicowe i ekstremistyczne partie zdobędą w wielu państwach członkowskich nowe mandaty, co może zmienić równowagę sił w parlamencie i w innych instytucjach Unii Europejskiej.

Że sprawy już teraz przybrały zły obrót, widać po tym, jak zaaferowani jesteśmy falą populistycznego nacjonalizmu. Co gorsza, z tego samego powodu wielogłos w polityce zmienia się w zero-jedynkowy spór, gdzie po jednej stronie stoją siły antyunijne, po drugiej prounijne – i do tego drugiego worka wrzuca się razem najrozmaitsze partie, od radykalnej lewicy i zielonych przez socjaldemokratów i liberałów aż po chadeków. To spłaszcza wszystkie polityczne opcje w tej spolaryzowanej debacie.

Wybory europejskie 2024 oczami młodej aktywistki klimatycznej

Już w poprzednich wyborach europejskich ci, którzy starali się poddać pod dyskusję różnorodne polityczne koncepcje dotyczące kierunku, w jakim powinna podążać Unia, borykali się z dużym wyzwaniem. Decyzje podejmowane przez obywateli przy urnach wynikają często z kontrowersji na poziomie krajowym, między innymi z frustracji na działanie partii rządzących, a rzadko kiedy motywowane są orientacją na kierunki polityki europejskiej. W najlepszym razie debata poprzestaje na poziomie sloganów: z jednej strony haseł wymierzonych w „Europę korporacji” albo „neoliberalną Europę”, a z drugiej w „biurokratów z Brukseli”.

Mało kto tymczasem zauważa, że w ostatnich latach Unia Europejska osiągnęła znaczące postępy. Wiele zmieniło się na lepsze, chociaż ten proces przebiegał wolno i mozolnie.

Jeśli porównać dzisiejszy Zeitgeist z polityką, jaką prowadzono na początku dekady po 2010 roku, różnica jest uderzająca. Wkrótce po krachu finansowym Unia przeszła na brutalną strategię zaciskania pasa. Kraje, które najbardziej ucierpiały w wyniku gospodarczego załamania, nie tylko zostały surowo ukarane, ale także narzucono im ostre cięcia wydatków publicznych, co cofnęło je w rozwoju o całe lata i doprowadziło do niemal dekady stagnacji w całej strefie euro.

Starcie między państwami członkowskimi nieomal rozsadziło Unię, a wszystko polane było toksyczną, obrzydliwą narodowo-kulturową retoryką, w której zestawiano „leniwych południowców” z „ciężko pracującymi, oszczędnymi mieszkańcami Północy”.

Jak polityka zaciskania pasa zabiła nas i nasze nadzieje na przyszłość

Ten paradygmat jednak stopniowo zmieniał się po 2015 roku. Odpowiedź na pandemię wyglądała zupełnie inaczej. Pieniądze zebrano wspólnie na rynkach finansowych i oddano do dyspozycji wszystkich państw członkowskich, przy czym kraje najbardziej dotknięte otrzymały większe wsparcie. Fundusz odbudowy wart 750 mld euro, wynegocjowany przez państwa członkowskie w lipcu 2020 roku, był programem żywcem wyjętym z keynesistowskiego podręcznika. Pierwszy raz w historii Unia Europejska jako wspólnota zaciągnęła pożyczki na rynkach finansowych, by wspierać gospodarkę i przeciwdziałać cyklowi koniunktury – zwłaszcza w krajach takich jak Włochy, gdzie bez tego rodzaju polityki załamanie gospodarcze byłoby najbardziej dotkliwe.

Nie zaciskano już pasa tak mocno, bo na czas pandemii odłożono na bok reguły fiskalne. W innych obszarach polityki również porzucono motywowany ideologicznie gospodarczy liberalizm. Dyrektywa o płacy minimalnej z 2022 roku zobowiązuje większość państw członkowskich do poprawy sytuacji w gorzej opłacanych sektorach gospodarki. Wzmocniła też związki zawodowe, ponieważ zawiera zapis o tym, że państwa członkowskie mają przygotować plan zwiększenia zasięgu układów zbiorowych do 80 proc.

To były niezwykłe kroki. Teraz jednak polityka zaciskania pasa coraz wyraźniej powraca: w polityce fiskalnej znów mówi się o „dyscyplinie”, a paradygmat „konkurencyjności” znów wykorzystywany jest do spowalniania wzrostu wynagrodzeń i obniżania kosztów dla przedsiębiorstw niezależnie od skutków, jakie będzie to miało dla popytu i zatrudnienia.

Polityczne przesunięcie na prawo w wyborach europejskich może więc prowadzić do ostrego zwrotu. Jeśli lewica będzie osłabiona, a konserwatyści z Europejskiej Partii Ludowej sięgną po wsparcie „umiarkowanych” prawicowych populistów (co gotowa jest zaakceptować ustępująca przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen), równowaga sił ulegnie zmianie. Odbije się to na polityce gospodarczej i społecznej, nie wspominając już o socjo-ekologicznej transformacji oraz polityce klimatycznej.

To samo tyczy się oczywiście wyborów krajowych. Jeśli bardziej lewicowe rządy różnych państw UE zastąpi prawica, z miejsca zablokuje progresywną politykę unijnych instytucji. Widać to było doskonale w ostatnich miesiącach, na przykład w Finlandii i Szwecji, gdzie do władzy doszły prawicowe ugrupowania. W maju w Finlandii weszły w życie przepisy ograniczające prawo do strajku.

Te rządy nie są już po stronie polityki ekonomicznej, która wspiera dobrobyt przeciętnych obywateli oraz podnosi wynagrodzenia. W tym wszystkim nie pomaga fakt, że stanowisko ministra finansów w koalicyjnym niemieckim rządzie piastuje uparty neoliberał Christian Lindner i blokuje postęp w polityce społecznej i gospodarczej na wszystkich poziomach.

Polityka zaciskania pasa to narzędzie, którym kapitalizm wymusza posłuszeństwo [rozmowa]

Kiedy Komisja Europejska uzależni się od skrajnie prawicowych postaci takich jak włoska premierka Georgia Meloni i jej węgierski odpowiednik Viktor Orbán, kiedy będzie wybierana przez coraz bardziej prawicowe rządy państw członkowskich, a do tego będzie miała do czynienia z europarlamentem z większą reprezentacją prawicy, będzie realizować bardziej prawicową politykę – to nieuniknione. Konserwatywna ideologia urośnie w siłę, a nacjonalistyczne władze krajowe zablokują ambitne programy gospodarcze i społeczne UE, wnosząc puste hasła takie jak „mniej Europy, więcej suwerenności”.

Stosunkowo progresywny duch ostatnich kilku lat może z dnia na dzień przejść do historii.

**
Robert Misik – wiedeński pisarz i eseista. Jego ostatnia książka nosi tytuł Politik von unten: Gelingt das Comeback der Socialdemokratie? (wyd. Picus Verlag). Publikuje teksty na łamach wielu gazet, m.in. „Die Zeit” oraz „Die Tageszeitung”. Wyróżniony między innymi Nagrodą Towarzystwa im. Johna Maynarda Keynesa za publicystykę ekonomiczną.

Artykuł jest wspólną publikacją magazynów Social Europe i IPS-Journal. Z angielskiego przełożył Maciej Domagała.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij