Unia Europejska

Czego polska lewica może się nauczyć od Holendrów?

Jeżeli chcielibyśmy wyciągnąć z sukcesu Timmermansa ogólniejsze wnioski, które mogłyby stanowić wskazówkę dla lewicy, warto zwrócić uwagę na jeden szczególnie aspekt: mobilizację wyborców.

 

Wyniki holenderskich wyborów do Parlamentu Europejskiego przyniosły kilka niespodzianek. Największą z nich jest na pewno zwycięstwo, z bardzo dobrym wynikiem, starej centrolewicowej PvdA (Partii Pracy). Do poważnych przetasowań doszło też na drugim krańcu sceny politycznej. PVV (Partia Wolności) słynnego na cały świat prawicowego radykała Geerta Wildersa odniosła zupełną porażkę, uzyskując jedynie 3,5% głosów i tracąc wszystkie ze swoich trzech mandatów w PE. To ostatnie może się jednak jeszcze zmienić – jeżeli dojdzie do brexitu, z trzech dodatkowych mandatów dla Holandii jeden przypadnie PVV.

Skrajnie prawicowe skrzydło zajęła za to nowa, założona w 2016 roku partia FvD (Forum dla Demokracji) Thierry’ego Baudeta, zdobywając 10,9% głosów i swoje pierwsze cztery mandaty w PE. FvD odniosła już ogromny sukces w marcu, zdobywając najwięcej głosów w wyborach do tzw. stanów prowincjonalnych, które decydują też o składzie holenderskiego senatu.

W porównaniu z Wildersem Baudet to nowy, lepszy model: zamiast ekscentrycznej postawy i bujnej fryzury prezentuje nienagannie skrojony garnitur i doktorat z prawa obroniony na Uniwersytecie w Lejdzie. Jednocześnie podobnie jak Wilders proponuje nacjonalistyczne, rasistowskie i mizoginiczne poglądy (choć w bardziej eleganckim opakowaniu); hołduje też teorii spiskowej głoszącej dominację nad Unią Europejską globalnej kabały „kulturowych marksistów”. W jego partii obecne są też, choć sam Baudet się od nich czasem odcina, głosy homofobiczne – to nowość w Holandii, gdzie skrajna prawica nie tylko od dawna tolerowała prawa homoseksualistów, ale wręcz twierdziła, że broni ich przed rzekomym zagrożeniem ze strony muzułmańskich imigrantów.

Wysoki wynik Baudeta słusznie napawa niepokojem, ale trzeba podkreślić, że w dużej mierze zastąpił on tylko Wildersa, a w sumie partie skrajnie prawicowe i eurosceptyczne osiągnęły w Holandii słabszy wynik niż przewidywano (to dotyczy też eurosceptycznej Partii Socjalistycznej, która straciła oba mandaty w PE). Tymczasem główne partie prawicowe, VVD i CDA, tworzące obecną koalicję rządzącą, zachowały łącznie swój stan posiadania z ostatniej kadencji. Pewien sukces odniosła GL (Zielona Lewica), dodając jeden mandat do posiadanych już dwóch. Najbardziej godne uwagi jest jednak zwycięstwo PvdA.

Renesans Partii Pracy

Holenderska Partia Pracy w ostatnich dekadach podążała ścieżką podobną do innych establishmentowych partii lewicowych w krajach europejskich, skręcając coraz bardziej do centrum w imię Blairowskiej „trzeciej drogi”. W latach 2012–2017 jako druga największa partia w parlamencie tworzyła koalicję rządzącą z konserwatywną VVD, tym samym firmując pokryzysową politykę oszczędności.

Trudno się dziwić, że nie spodobało się to wyborcom. W kolejnych wyborach parlamentarnych (dwa lata temu) PvdA uległa niemal zupełnej dezintegracji, uzyskując jedynie 5,7% głosów i tracąc 29 (sic!) z 38 miejsc w parlamencie.

Lewica (o włos) wygrywa z PiS-em w Europie

A jednak w wyborach do PE Partia Pracy zdobyła najlepszy wynik z 18,9% głosów – to dużo, biorąc pod uwagę rozczłonkowanie holenderskiej sceny politycznej, gdzie w parlamencie znajduje się aż 13 partii. PvdA podwoiła swoją liczbę mandatów. Co więcej, wyłamała się z europejskiego trendu, w którym partie zarówno centrolewicowe, jak i centroprawicowe w wielu krajach straciły na rzecz skrajnej prawicy i bardziej postępowej lewicy.

Efekt Timmermansa

Skąd ten nagły renesans partii – wydawałoby się jeszcze niedawno – całkiem skompromitowanej? Jest to w dużej mierze zasługa jej lidera, Fransa Timmermansa, doświadczonego eurokraty i kandydata S&D (Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów) na przewodniczącego Komisji Europejskiej (obecnie jest jej wiceprzewodniczącym). Komentatorzy mówią wręcz o „efekcie Timmermansa”, wskazując na jego wielką popularność i reputację sprawnego polityka.

Władza dla obywateli, nie dla biurokratów

Na pewno pomogły mu spore szanse, że zostanie przewodniczącym KE (przed wyborami wydawały się większe niż teraz). „Efekt Timmermansa” potwierdzają w pewnym stopniu wyniki sondaży exit polls w Holandii. Podczas gdy wśród ogółu wyborców tylko 18% deklarowało, że istotne znaczenie w ich wyborze miała postać lidera listy, wśród tych, którzy oddali głos na PvdA, było to aż 48%.

Pobieżna lektura doniesień z Holandii może zatem wywołać wrażenie, że to wyłącznie osobista popularność lidera dała Partii Pracy sukces w wyborach. Jest to jednak w najlepszym razie część prawdy. Timmermans nie jest wszak w PvdA nową twarzą. Z partią związany jest od 20 lat, dzieląc z nią wzloty i upadki. Przez większość tego czasu był posłem, a przez dwa lata – ministrem w koalicyjnym rządzie z VVD – tym samym rządzie, który kosztował PvdA absolutną porażkę w 2017 roku.

Trzy łyżki dziegciu po holendersku

W kampanii do PE Timmermans musiał więc na nowo przekonać wyborców do siebie i swojej partii. Dokonał tego dzięki dobremu programowi i zdecydowanemu, wyrazistemu przekazowi. Lider Partii Pracy zaoferował wyborcom przekonującą wizję socjaldemokratycznej Europy, zdolnej do zapewnienia wszystkim obywatelom wysokiej jakości życia – komfortowego i spokojnego dzięki zabezpieczeniom socjalnym, wysokiej jakości edukacji i służbie zdrowia, uczciwym płacom i dbałości o środowisko. Jednocześnie równoważył euroentuzjastyczny przekaz otwartym mówieniem o wyzwaniach, którym Unia musi stawić czoła, związanym zarówno z polityką socjalną, jak i kryzysem klimatycznym.

Lekcje dla naszej lewicy?

Sukces PvdA i Timmermansa miał miejsce w specyficznym kontekście holenderskiej sceny politycznej przechodzącej w ostatnich latach istotne przetasowania. Jeżeli chcielibyśmy wyciągnąć z niego ogólniejsze wnioski, które mogłyby stanowić wskazówkę dla lewicy w innych krajach, w tym w Polsce, warto zwrócić uwagę na jeden szczególnie aspekt: mobilizację wyborców.

Krajobraz po klęsce, czyli zamiast robić, zacznijcie gadać

Frekwencja w wyborach do PE jest w Holandii zawsze o wiele niższa od frekwencji w wyborach krajowych (w tych drugich sięga 70–80%), ale tym razem była relatywnie bardzo wysoka, sięgając prawie 42% (to wynik lepszy o ponad 4 punkty procentowe niż 5 lat temu i najwyższy od 30 lat). Porównanie frekwencji i rozkładu preferencji wyborczych z wyborami prowincjalnymi sprzed dwóch miesięcy pokazuje, że spośród większych partii to PvdA najwięcej zyskała na wyższej niż oczekiwana frekwencji (ogółem zyskały na niej nieco partie na lewo od centrum, a straciły te na prawo). Oznacza to, że „efekt Timmermansa” nie tylko przekonał wyborców innych partii do głosowania na PvdA, ale także przyciągnął do urn pewną liczbę tych, którzy bez niego być może nie zagłosowaliby wcale. Być może w tym tkwi klucz do sukcesu.

Podobnie jak w Polsce w Holandii w ostatnich latach dyskurs polityczny zdominowany był przez spór pomiędzy prawicą i skrajną prawicą. Najlepszym przykładem tego jest absurdalna debata przed wyborami do PE zorganizowana przez holenderską telewizję, w której udział wzięli jedynie premier Rutte z VVD i Baudet z FvD.

PiS wygrał, bo spełnia obietnice wyborcze

Timmermansowi udało się jednak uniknąć uczynienia z PvdA zakładniczki tego wewnątrzprawicowego sporu. Oferując realną lewicową alternatywę, przekonał do siebie niewielką część wyborców wahających się pomiędzy VVD a FvD (co raczej mało zaskakujące), ale znaczną część elektoratu innych partii centrowych i lewicowych, a także część tych, którzy nie głosują bądź głosują sporadycznie.

W przypadku Timmermansa i PvdA tym elektoratem, który udało się zmobilizować, byli przede wszystkim ludzie po 50 roku życia. W Polsce ten segment demograficzny może być już zupełnie stracony dla lewicy: wydaje się, że tylko jeden lub drugi obóz prawicowy mógłby na jakąkolwiek istotną skalę zmobilizować niegłosujących dotąd obywateli po pięćdziesiątce.

„Efekt Timmermansa” nie tylko przekonał wyborców innych partii do głosowania na PvdA, ale także przyciągnął do urn pewną liczbę tych, którzy bez niego być może nie zagłosowaliby wcale.

Ale do zagospodarowania jest jeszcze młodzież. Wśród polskich wyborców przed 30 rokiem życia frekwencja w wyborach do PE wyniosła zaledwie 27,6%, czyli niemal dwa razy mniej niż w całym społeczeństwie. Jednocześnie młodzi dużo chętniej głosowali na nowe partie – wprawdzie aż 16% z nich na Konfederację (to, jak się zdaje, prawie wyłącznie mężczyźni), ale i Wiosna, i Razem zdobyły w tej grupie wiekowej dwa razy większy odsetek głosów niż wśród wszystkich wyborców. Przy tym można (nieco optymistycznie) zakładać, że radykalna Konfederacja osiągnęła raczej pułap możliwości mobilizacyjnych.

Lewica wciąż ma natomiast potencjał, by trafić do tych wyborców, którzy dotąd nie byli wcale przekonani do głosowania. Może to być znacznie lepsza strategia niż próby podbierania bardziej liberalnych wyborców z PO albo bardziej socjalnych z PiS. O ile tylko lewica będzie w stanie niegłosującym młodym ludziom dać dobry powód, by poszli do urn.

**
Leopold Hess jest filozofem i językoznawcą specjalizującym się w badaniach nad ekspresywnymi, normatywnymi i ideologicznymi aspektami języka. Przez 5 lat mieszkał w Holandii.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij