Świat

Trzy łyżki dziegciu po holendersku

Podobnie jak zwycięstwo Alexandra van der Bellena w grudniowych wyborach prezydenckich w Austrii, także wynik środowych wyborów w Holandii sprawił, że Europa odetchnęła z ulgą.

Obawy, że zwycięży skrajna prawica, tym razem nie ziściły się. Wybory wygrała z wynikiem 21% konserwatywno-liberalna Partia Ludowa na rzecz Wolności i Demokracji (VVD) premiera Marka Ruttego, zaś prowadząca w przedwyborczych sondażach antyimigrancka Partia Wolności Geerta Wildersa zajęła dopiero drugie miejsce (13%). Komentatorzy i politycy z różnych krajów i opcji politycznych odkorkowali szampana. Prezydent François Hollande wysłał do premiera Ruttego list, w którym gratuluje mu „zwycięstwa nad ekstremizmem”.  Z mediów, zarówno tradycyjnych, jak i społecznościowych, można dowiedzieć się, że oto udało się uniknąć katastrofy, że to już początek końca populistycznej fali, a nawet, że… żadnej populistycznej fali nigdy nie było.

Radykalizacja w izolacji – sukces holenderskiej Partii Wolności

Czy rzeczywiście jest się z czego cieszyć? Tak i nie. Zwycięstwo Wildersa byłoby symbolicznym ciosem w establishment i zapewne dodałoby wiatru w żagle podobnym siłom politycznym w innych krajach, ale nie byłby to żaden armagedon. W najgorszym razie Partia Wolności byłaby największą frakcją w izbie niższej holenderskiego parlamentu. Do przejęcia władzy jeszcze daleka droga.

Powodów do świętowania dostarcza niewątpliwie wynik Zielonej Lewicy (GroenLinks) – partii, która pod przywództwem Jessego Klavera zwiększyła swoją liczbę mandatów ponad trzykrotnie (z 4 do 14). Zielona Lewica prowadziła kampanię optymistyczną, proeuropejską i proimigrancką, a zarazem mocno krytyczną wobec neoliberalnego status quo. Wątkiem przewodnim publicznych wystąpień Klavera jest krytyka „ekonomizmu” – podporządkowania różnych obszarów życia tyranii ekonomii. Klaverowi udało się znaleźć świeży język, zdolny nazywać problemy ludzi w neoliberalnym świecie, a przy tym nieodstraszający ich przesadnie ideologicznym sztafażem. W sytuacji, gdy większość partii na holenderskiej scenie politycznej (także lewicowych) flirtuje albo z neoliberalizmem, albo z dyskursem antyimigranckim, a najczęściej z jednym i drugim, oferta Zielonej Lewicy wygląda naprawdę odświeżająco.

Zieloni muszą się pozbyć łatki partii idealistów

W tej beczce miodu są jednak co najmniej trzy solidne łyżki dziegciu.

Po pierwsze, Wilders nie odniósł wprawdzie oczekiwanego sukcesu, ale liderem wyborów z wynikiem 21% okazała się partia VVD premiera Marka Ruttego. Pozostaje otwartym pytanie, na ile Rutte odniósł „zwycięstwo nad ekstremizmem”, a na ile sam stał się narzędziem sukcesu „ekstremistycznych” idei i pomysłów, wprowadzając je do mainstreamu. Pod koniec kampanii Rutte wymanewrował Wildersa, przejmując jakąś część jego retoryki i ostentacyjnie demonstrując „twardość” – zarówno wobec Turcji, jak i wobec tureckiej społeczności imigranckiej. W efekcie część wyborców miała podstawy, by uznać, że nie muszą już głosować na skrajną prawicę, gdy prawica „umiarkowana” reprezentuje ich równie dobrze. Niewykluczone, że dali się zwieść polityce widowiskowych gestów. Co jednak, jeśli się tak bardzo nie pomylili?

Szkopuł w tym, że nawet bez flirtu z populizmem polityka premiera Ruttego jest groźna dla demokracji. VVD to partia konserwatywno-liberalna, reprezentująca liberalizm w wersji przywiązanej do „wolnego rynku”, ale niekoniecznie do praw człowieka. Rutte jest „proeuropejski” w tym sensie, że reprezentuje unijne status quo, obejmujące politykę zaciskania pasa i forsowanie umów o „wolnym handlu”. To właśnie ten model integracji doprowadził Unię do kryzysu demokratycznej legitymizacji, której pustkę coraz częściej próbuje wypełnić populizm. Jeśli Rutte utrzyma się w fotelu premiera, oznaczać to będzie w krótkim okresie stabilizację obecnego kształtu integracji europejskiej, ale za cenę pogłębienia trendów dezintegracyjnych w dłuższej perspektywie. Dlatego odsunięcie od władzy Ruttego (i innych neoliberałów) jest tak naprawdę z punktu widzenia przyszłości Europy równie poważną stawką, jak zatrzymanie Wildersa (i innych prawicowych populistów).

Kto jednak miał by tego dokonać? Tu pojawia się drugi problem. Wybory dają powody do fetowania Zielonej Lewicy, ale lewica jako całość poniosła w nich porażkę. Po wyborach w 2012 roku cztery lewicowe partie (Partia Pracy, Partia Socjalistyczna, Zielona Lewica i Partia na rzecz Zwierząt) kontrolowały łącznie 59 miejsc w 150-osobowym parlamencie. Obecnie pięć lewicowych partii (do wymienionej czwórki dołączyła partia Denk utworzona przez obywatelki i obywateli pochodzenia imigranckiego) kontroluje już tylko 45 miejsc. Za ten spadek odpowiada „pasokizacja” Partii Pracy: socjaldemokraci stracili aż 29 mandatów, a ich parlamentarna reprezentacja skurczyła się z 38 do 9 posłów. To rachunek wystawiony przez wyborców za cztery lata udziału w neoliberalnym rządzie Ruttego. Rachunek zapewne zasłużony, ale efekt tego jest taki, że ogólne znaczenie lewicy w parlamencie jest mniejsze.

A jakby tego było mało, wzrosło ryzyko, że parlamentarna lewica będzie niezbędnym elementem koalicji, która pozwoli utrzymać marginalizację skrajnej prawicy, ale będzie zdominowana przez neoliberałów. Zwłaszcza, że karty przetargowe do forsowania w ramach takiego rządu lewicowych rozwiązań nie są szczególnie mocne. To oznaczałoby pogłębienie problemu „pasokizacji”. I to w sytuacji, gdy zadaniem lewicy nie jest dziś stabilizowanie status quo, lecz budowanie alternatywy, zdolnej uwolnić społeczeństwa od konieczności dokonywania wyborów między neoliberalnym establishmentem a skrajną prawicą.

Trzecim, i w gruncie rzeczy najpoważniejszym powodem do zmartwień są wspomniane wyżej hurraoptymistyczne komentarze wielu polityków i publicystów. Nie ma nic bardziej przygnębiającego niż źle zainwestowany optymizm. Wiele osób, nie wnikając w osobliwości holenderskiego systemu wyborczego, ani nie pochylając się nad głębszymi trendami, które nie tylko nie przestały „pracować”, ale wręcz się w tych wyborach ponownie ujawniły, obwieszcza już koniec, albo wręcz nieistnienie populistycznej fali. Jeśli z sukcesów prawicowego populizmu może być jakiś pożytek, to polega on na tym, że może ona działać otrzeźwiająco, zmuszając system do prospołecznych ustępstw i liczenia się z głosem ludzi. Mniemanie, że establishmentowa polityka jest w stanie długofalowo zatrzymać marsz prawicowych populistów, to tylko wygodne kłamstwo. Prawicowy populizm, którego postępy dziś obserwujemy, może być ostatnim dzwonkiem alarmowym przed nadejściem czegoś jeszcze gorszego. Jednak nawet najczulszy dzwonek alarmowy nie pomoże komuś, kto mocno zatyka uszy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Adam Ostolski
Adam Ostolski
Socjolog, publicysta
Socjolog, publicysta, adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. W nauce reprezentuje perspektywę teorii krytycznej, łączącej badanie społeczeństwa z zaangażowaniem w jego zmianę. Członek redakcji "Green European Journal". W Krytyce Politycznej od początku.
Zamknij