W sprawie wojny w Iraku i w sprawie polityki zaciskania pasa Partia Pracy stawała po złej stronie barykady. Dziś powtarza ten błąd w sprawie Brexitu, choć nie ma żadnego powodu, merytorycznego ani wyborczego, dla którego miałaby poprzeć wyjście Wielkiej Brytanii z UE.
Część przeciwników Brexitu zwołujących się na Twitterze pod hasztagiem #FBPE (Follow Back, Pro-EU) uważa, że Brexit udałoby się zatrzymać, gdyby tylko przywódcy laburzystów porzucili zamiar wyjścia z Unii. To rozumowanie było wątpliwe w 2016 roku, a dziś jest już całkowicie błędne. Jednak w chaosie, który zapewne powstanie wskutek styczniowego głosowania nad porozumieniem o wystąpieniu z UE, przywódcy Partii Pracy będą mieli do odegrania kluczową rolę. Warto więc rozważyć, co może się stać, jeśli Partia Pracy w jakikolwiek sposób przyczyni się do Brexitu. Mam nadzieję, że Jeremy Corbyn i jego partia nie przyłożą do tego ręki, ale jest to wystarczająco prawdopodobne, żeby warto było o tym napisać.
Ludzie lojalni wobec Corbyna nie przyjmują do wiadomości wyników sondażu, według którego Partia Pracy może stracić ogromną liczbę głosów, jeśli przyczyni się do Brexitu. Uważają, że zwolennicy pozostania w UE nie odwrócą się od Partii Pracy, bo poza nią nie mają nikogo innego. Lojaliści podważają sam sondaż, który został sfinansowany ze środków kampanii na rzecz ponownego referendum, tzw. „People’s Vote”. Poza tym, „kto by dowierzał sondażom?” Nieco bardziej przemyślana krytyka prowadzi do stwierdzenia, że chociaż kwestia Brexitu jest silnie polaryzująca, to walka wyborcza będzie się toczyć także na wielu innych frontach. Mówiąc krótko, lewicowi zwolennicy pozostania w UE zawsze zagłosują na Partię Pracy.
Corbyn za, a nawet przeciw [brexitowe WTF dla średniozaawansowanych]
czytaj także
Zgodzę się ze stwierdzeniem, że jeden sondaż niewiele mówi o wyniku jakichkolwiek przyszłych wyborów. Ujawnia jednak, jak głęboko dotyka ludzi kwestia wyjścia z Unii. Wiele osób ze sztabu laburzystów i obozu lojalnego wobec Corbyna wydaje się tego nie rozumieć. Zamiast tego wolą umieścić zwolenników pozostania w UE na pozycji wroga z centrum, a atakowanie Corbyna za akceptowanie Brexitu odczytywać wyłącznie jako kolejny sposób centrowego i prawego skrzydła partii, by uderzyć w lewicowego przywódcę. To poważny błąd.
Brexit to oczywiście coś więcej niż kolejna głośna acz przemijająca kwestia polityczna. Po referendum z 2016 roku około połowa głosujących za pozostaniem w Unii była gotowa zaakceptować wynik głosowania – druga połowa jednak nie. W ciągu dwóch lat, podczas których obie największe partie polityczne oraz telewizja i radio BBC traktowały decyzję jako ostateczną i nieodwołalną, obóz zwolenników pozostania w UE stopniowo rósł w siłę i budował organizację, której celem jest zmiana wyniku głosowania.
czytaj także
W całym kraju organizowano demonstracje, do których stopniowo dołączali nowi uczestnicy. Ich kulminacją był największy marsz w Londynie od czasu protestów przeciwko wojnie w Iraku. Obecne sondaże pokazują, że zwolennicy pozostania w UE są bardziej zaangażowani w sprawę niż zwolennicy wyjścia, a większość sprzeciwiająca się zarówno umowie wypracowanej przez premier May, jak i wyjściu z UE bez umowy, jest większa niż większość głosów oddana za wyjściem w 2016 roku.
Skąd bierze się ta pasja i energia? Stawka jest oczywiście wysoka, jednak czy ta wersja Brexitu, którą preferuje Corbyn i niektórzy parlamentarzyści z ramienia Partii Pracy i Torysów, czyli – jak się ją niekiedy określa – „Brexit tylko z nazwy”, naprawdę wywołałaby tyle zamieszania w porównaniu z pozostaniem w UE? Na poziomie emocji istnieją trzy powody, dla których tak właśnie by było.
Po pierwsze, chodzi o tożsamość. Wiele osób w Wielkiej Brytanii uważa się także za Europejczyków, a każda forma wyjścia z Unii jest w oczywisty sposób odcięciem kraju od reszty Europy. Po drugie, sądzę, że ludzie mają silne poczucie tego, że wystąpienie z UE oznacza triumf argumentów ideologicznych nad racjonalnymi. Jeśli pozwolimy, aby zatriumfowała jakaś wygrana nielegalnymi sposobami kampania prawicy, otwieramy drogę do podobnych zdarzeń w przyszłości. Trzecim czynnikiem jest współczucie dla sytuacji migrantów z Europy w Wielkiej Brytanii, którzy często są już naszymi przyjaciółmi, sąsiadami, współpracownikami.
Jeśli sceptycy w Partii Pracy chcą wiedzieć, co się stanie, jeśli partia dopuści do Brexitu, niech sobie przypomną własne odczucia, kiedy parlament zagłosował za wysłaniem brytyjskich wojsk wraz z amerykańską armią do Iraku. Twierdzenie, że nie można porównywać tych sytuacji, bo w Iraku zginęły tysiące ludzi, niczego nie zmienia. Nie twierdzę, że te zdarzenia są porównywalne, mają też zupełnie inny charakter. Tego typu kwestie nie rozgrywają się jednak na poziomie utylitarnego racjonalizmu, ale ma poziomie emocji i poczucia zdrady. W przypadku Brexitu chodzi o zdradę tożsamości, polityki opartej na sprawdzonych faktach, a także zdradę naszych przyjaciół, sąsiadów i współpracowników.
czytaj także
Kiedy przedłożymy te argumenty lojalnym wobec Corbyna członkom Partii Pracy, w odpowiedzi usłyszymy stwierdzenia oparte na zupełnym pomyleniu pojęć bądź zgoła przygnębiające. Najbardziej sensowne z nich, choć nadal błędne, mówi o potrzebie kompromisu, aby „zaleczyć rany”. To mija się z prawdą, z przyczyn które szczegółowo opisałem tutaj. Brexit „tylko z nazwy” nie pozwoli „odzyskać kontroli nad krajem”, nie uwolni więcej środków dla służby zdrowia, nie zniesie swobody przemieszczania się. Mówiąc wprost, miękki Brexit nie spowoduje zmian, których domagali się ci, którzy głosowali za wyjściem Wielkiej Brytanii z UE – co zresztą szybko zostanie im dowiedzione, jeśli sami się jeszcze nie domyślają.
Kolejna odpowiedź jest taka, że Partia Pracy nie może sobie pozwolić na utratę wyborców głosujących za Brexitem w najważniejszych okręgach wyborczych. Nigdy jednak nie mówi się o tym, dlaczego to właśnie głosów zwolenników wyjścia tak szkoda, a nie zwolenników pozostania w UE. Najgorszy argument, jaki usłyszałem, mówi, że Corbyn po prostu realizuje politykę Partii ustaloną na zjeździe delegatów. Przeważająca większość członków Partii Pracy opowiada się bowiem za pozostaniem w UE i zwołaniem drugiego referendum – zaś ustalenia podejmowane na zjeździe są przede wszystkim wyrazem stanowiska samych jej przywódców.
Przyznaję: emocje, które przypisuję wielu z tych, którzy prowadzą kampanię na rzecz pozostania w Unii, są także moimi emocjami. Jak to ujął jeden z lojalistów Corbyna „podręcznikowym przykładem zwolennika pozostania w UE”. Jak wielu innych ekonomistów zasiadających w Radzie Gospodarczej Partii Pracy, zrezygnowałem z tej funkcji widząc, że obecni przywódcy partii są aż nazbyt zadowoleni z wyniku referendum. Nie jestem zatem obiektywnym obserwatorem i każde słowo w sprawie Brexitu muszę skrupulatnie poprzeć faktami. Nie da się jednak zaprzeczyć, że w ciągu ostatnich 20 lat w Wielkiej Brytanii pojawiły się dwa potężne, oddolne ruchy społeczne, które zdołały wyprowadzić na ulice Londynu ponad pół miliona ludzi (chodzi o ruch przeciwko udziałowi Wielkiej Brytanii w wojnie w Iraku oraz ruch na rzecz drugiego referendum w sprawie Brexitu – przyp. red.). Istnieje też ogromne ryzyko, że Partia Pracy po raz drugi stanie po niewłaściwej stronie barykady.
Jeśli laburzyści przyłożą rękę do Brexitu, nie sposób przewidzieć konsekwencji. Na pewno będzie to oznaczać mniej entuzjazmu i mniej głosów dla partii, ale zupełnie nie wiadomo, czy te odebrane partii głosy wystarczą do powołania nowej partii albo wygrania wyborów parlamentarnych. Ważniejsze dziś pytanie brzmi, czy warto brać na siebie tak wielkie ryzyko. Nie od rzeczy będzie porównanie tej sytuacji z polityką zaciskania pasa. Przed Corbynem Partia Pracy przeżyła zapaść, ponieważ igrała z pomysłem radykalnego zaciśnięcia przysłowiowego pasa dokładnie w momencie, kiedy stawała się ona niepopularna. Obecnie zaś Partia Pracy zastanawia się nad wsparciem Brexitu, bo jej członkowie obawiają się o głosy zwolenników Brexitu – właśnie w chwili, gdy tych zwolenników ubywa.
czytaj także
Kiedy okazuje się, że Brexit nie uwolni Wielkiej Brytanii od przepisów ograniczających interwencje państwa, nie zaleczy niczyich ran, a tylko odbierze nam wyborców, nadchodzi czas, aby przywódcy laburzystów odłożyli na bok ideologię i pomogli doprowadzić do tego, żeby obywatele ponownie mogli zdecydować.
**
Simon Wren-Lewis jest profesorem polityki gospodarczej w Blavatnik School of Government na Uniwersytecie Oksfordzkim, emerytowanym członkiem prestiżowego Merton College. Prowadzi bloga mainlymacro.
Artykuł ukazał się na blogu autora. Z angielskiego przełożyła Katarzyna Byłów.