Świat

[Syria] Komedia pomyłek z fetyszem w tle

„Wojna, wojna, wojna!” rozbrzmiewa z wielu zakątków Europy. Lecz trochę dziwnie to brzmi między jednym dżingelbellem a drugim.

Oto w środę 2 XII brytyjska Izba Gmin poparła wniosek o rozszerzenie działań zbrojnych wymierzonych przeciwko tak zwanemu Państwu Islamskiemu (PI). Przekonując brytyjskich posłów, premier Cameron mówił, że walka toczy się z „gwałcącymi kobiety i mordującymi muzułmanów średniowiecznymi potworami”. Wtórował mu Hilary Benn, minister spraw zagranicznych w gabinecie cieni Partii Pracy.

Wybierzmy język debaty

W swoim oratorskim popisie Benn porównał aktualną sytuację do decyzji o wojnie przeciwko faszyzmowi. Niektórzy komentatorzy zwrócili uwagę, że na parlamentarnej sali jakby krążyło widmo debaty z początku września roku… 1939.

Skoro już padło to porównanie, proponuję pewien eksperyment myślowy. Być może przyda się w kwestii tak zwanego PI: spójrzmy na nazizm przez pryzmat kaznodziei. Jak często przeciętny mieszkaniec bliskiej mi skądinąd Kolonii (tam po części mieszkam) słuchał przemówień Hitlera? W ciągu dwunastu lat urzędowania Führer odwiedził miasto zaledwie kilkakrotnie. A ile razy tenże przeciętny mieszkaniec katolickiego w końcu miasta chodził na mszę do parafialnego kościoła? Słuchał niedzielnego kazania proboszcza? Albo zaleceń wikariusza polowego w swojej jednostce Wehrmachtu? Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę przemówienia radiowe hitlerowskich polityków, obawiam się, że Führer byłby mocno niezadowolony z tego rodzaju statystyk.

Co prawda na płaszczyźnie ideologicznej hitlerowskie państwo i kościół katolicki pozostawali antagonistami – zarówno członkowie hierarchii, jak i część wiernych, sprzeciwiali się nazistom. Zastanawiające jest jednak, że jednocześnie w ramach codziennych posług kapłańskich kościół katolicki w znaczącym stopniu wspierał działanie zbrodniczej hitlerowskiej machiny wojennej.

Jak dowodzi niemiecki autorytet w tej dziedzinie, Heinrich Missalla, historyk i wieloletni członek prezydium „Pax Christi”, wiernych nawoływano do „posłuszeństwa i oddania wszelkiemu zwierzchnictwu [w ramach struktur nazistowskiego państwa], do pilności i sumienności w wykonywaniu jego zaleceń, jak również gotowość do służby wojskowej i cywilnej, w tym do ofiary z własnego życia”.

Przykładów jest wiele. Oto fragment jednego z listów do wikariuszy polowych Wehrmachtu. Była jesień 1940 roku. Hitlerowskie Niemcy zajęły już wtedy Polskę i Francję. List sygnował działacz Caritasu i dyrektor powołanej przez niemieckich biskupów komórki zajmującej się duchową opieką nad członkami Wehrmachtu.

Wielkie przemiany historyczne rzadko dokonują się bez wojen. Jestem pewien, że także czas aktualnych, turbulentnych wydarzeń jest częścią Planu Bożego. Naszym zadaniem jest [ten] Boży plan rozpoznać. Ponieważ chrześcijanin (…) jest także prawdziwym realistą, musimy [dziś] robić to, co do nas należy. (…) Doświadczenie frontowe ma pozytywny wpływ [nie tylko na wiernych, lecz] również na kapłanów: kształtuje ich duchowość i religijność, szczególnie, gdy postrzegane są jako służba Woli Bożej na drodze ku Królestwu Niebieskiemu.

Zapewne nigdy nie uda się dociec, co miało większy wpływ na zachowania żołnierzy Wehrmachtu: przemówienia hitlerowskich polityków czy duchowni i ich kazania. Czy zbrodniarzom nazistowskim przyświecała wizja wyższości niemieckiej rasy czy może droga ku Królestwu Bożemu? Nie wiem. Morał jest jednak taki, że historię nazizmu moglibyśmy napisać podobnie, jak opowiadamy o tak zwanym PI oraz „islamskich” terrorystach. I odwrotnie.

Co z tego wynika? Język debaty to nasz wybór.

Czasem za motor historii uznajemy Führerów, a kiedy indziej „święte księgi”. Rzekoma zależność od wyznania, albo od polityki, to mocno arbitralna kwestia. W czasach pokoju, jak w czasach wojny, syryjscy Lewantyńczycy wiele się nie różnią od nas, Europejczyków.

Rytuał czy show?

Nie mniej gorąco, choć krócej niż w Londynie, debatowali dwa dni później (4 XII) posłowie niemieccy. Minister obrony Niemiec Ursula von der Leyen mówiła o „diabelskim uniwersum” tak zwanego PI i nawoływała do jego zwalczenia. Z kolei opozycja pytała: „Czy kraje, które prą do wojny, rzeczywiście są gotowe, aby iść w zawody z [tak zwanym] PI o to, kto lepiej się zna na mordowaniu”? Posłowie mówili o wielkich sprawach: europejskiej solidarności, odpowiedzialności za ludzi cierpiących po jarzmem terrorystów i o bezpieczeństwie państwa.

Paradoksalnie, obie debaty nie miały na celu przekonania kogokolwiek. Nawet jeśli pojedynczy posłowie zmienili zdanie w ostatniej chwili, wyniki głosowania były znane od dawna i nikogo nie zaskoczyły – wiadomo było, że wyjdzie na „tak”. Słowa, słowa, słowa… Być może takie są rytuały parlamentarnych demokracji. Ja jednak odnoszę wrażenie, że nie uczestniczę w rytuale, ale w wielkim show.

W tym też duchu komentator „Guardiana” żartował, podsumowując londyńską debatę parlamentarną dotyczącą nalotów, że niebawem odbijanie zapomnianej syryjskiej wioski z rąk tak zwanego PI stanie się zadaniem do wykonania w jakimś reality show…

Kiedy 13 listopada oglądałem w TVP Info ujęcia spod paryskiego klubu „Bataclan”, ogarniało mnie coraz większe przerażenie. Telewizyjni redaktorzy zamienili dramat ofiar zamachu w przedstawienie. Powtarzane kilkanaście razy ujęcia uzbrojonych policjantów czy wybiegających z wnętrza lokalu ludzi nie miały wiele wspólnego z przekazywaniem informacji, jak naiwnie można by się spodziewać po telewizji mającej w nazwie „info”. Podobnie jak wypowiedzi brytyjskich czy niemieckich parlamentarzystów ujęcia te służyły raczej budowaniu nastroju. Nastroju strachu, zagrożenia i w tym sensie przygotowywały grunt pod to, o czym zaraz mówiły głowy europejskich państw – pod wojnę.

Co twierdzą eksperci?

Czy to, co można wybaczyć politykom, kiedy zwracają się do faszerowanych strachem wyborców, przystoi analitykom? Oto antyterrorysta i były poseł Jerzy Dziewulski zachęcał w tymże TVP Info do wzięcia przykładu z… Izraela. Nie powinno się nikogo uspokajać, twierdził – przeciwnie – strach obywateli jest pożądany. Pozwala zachować czujność i zwiększa bezpieczeństwo. Wzorem do naśladowania miałoby być dla nas zmilitaryzowane społeczeństwo Izraela. Według najnowszych regulacji prawnych praktycznie wszyscy młodzi ludzie w Izraelu mają odbywać służbę wojskową. Przez resztę życia są potem gotowi sięgnąć po broń. Chciałbym wierzyć, że takie „porady” to właśnie tylko telewizyjne show. Nie znam bowiem przykładu kraju, który za pomocą militaryzacji społeczeństwa wprowadził swoich obywateli na drogę pokoju i dobrobytu. Znam natomiast przykłady odwrotne…

Niestety, w wojennym tonie wypowiadała się na łamach KP również znana ekspertka Patrycja Sasnal. Jej zdaniem tak zwane „Państwo Islamskie trzeba pokonać wojskowo, bezpośrednio i na lądzie, w walce wręcz, ale nie rękami Zachodu, ale jego współwyznawców, tzn. państw sunnickiego islamu”. Póki jednak taka koalicja nie jest możliwa, należy wspierać nalotami i operacjami specjalnymi tych, którzy aktualnie walczą, czyli na przykład Kurdów.

Tymczasem żadna „interwencja zbrojna” w regionie, czy to prowadzona przez tak zwanych sojuszników (jak np. aktualnie w Jemenie, do tej samej kategorii mozna zaliczyć też wcześniejszy konflikt iracko-irański), czy bezpośrednio (jak np. w Libii czy Iraku) nie doprowadziła do poprawy sytuacji. Co nam każe sądzić, że tym razem będzie inaczej? A przede wszystkim – w jakim celu chcemy w ogóle wojować?

Kto jest kim?

Niestety, sytuacja trochę przypomina komedię pomyłek. Sojuszników terrorystów nazywa się w niej godnymi zaufania partnerami, dulszczyznę podnosi się do rangi świętej moralności, a własne kunktatorstwo uchodzi za rozważne decyzje oparte na konsensusie.

Spójrzmy na Arabię Saudyjską, jednego z głównych amerykańskich sojuszników w regionie (w tym sensie i naszego, bo w końcu przyjaciel mojego przyjaciela…). Okazja jest dobra, bo Królestwo nie tylko zawiera kolejne miliardowe umowy na dostawy broni z krajami NATO, ale niedawno stanęło na czele Rady Praw Człowieka ONZ (UNHRC). Jak czytamy, członkowie tego gremium powinni wyróżniać się „osiągnięciami w dziedzinie promocji i ochrony praw człowieka, utrzymywać w tym zakresie najwyższe standardy”. Jak wygląda ta promocja?

Kiedy na początku lat dwutysięcznych jeździłem do Syrii, zwracała uwagę nowoczesna forma meczetów, które jedne po drugich wyrastały nawet w kompletnie zapomnianych wioskach. Dziwiłem się, że świeckie państwo Baszara Asada z takim rozmachem inwestuje w budowle sakralne. Okazało się, że postmodernistyczna architektura idzie w parze z wahhabickim modelem edukacyjno-wychowawczym. Saudowie inwestowali nie tylko w imponujące mury, ale i w kaznodziei, którzy propagowali islam w wersji modnej w Rijadzie. Ilu z tych młodych ludzi, których oddano w ręce importowanych „nauczycieli”, trafiło dziś pod skrzydła politycznych radykałów? Ilu posłuchało nakazu, aby zapuścić brodę, wziąć karabin i strzelać? Tym bardziej, że oferowano też atrakcyjne bonusy: choćby polisy dla rodziców, na wypadek przedwczesnej śmierci dziecka…

Wiele wskazuje na to, że świeżo upieczony przewodniczący UNHRC, Królestwo Saudyjskie, ściął w tym roku więcej skazanych niż tak zwane PI. A skoro już o liczbie ofiar mowa: siły zbrojne Baszara Asada i sprzymierzone z nim bojówki mają na sumieniu około dziewięćdziesiąt procent ofiar śmiertelnych syryjskiej wojny [Syrian Network for Human Rights, cytowane m.in. przez „The Independent”, „Businessinsider”]. Resztą dzielą się ugrupowania opozycyjne. Na tak zwane PI wypada najwyżej kilka procent.

Komedia pomyłek nie pisze się oczywiście sama. Ujawniona przez media korespondencja dyplomatyczna wskazuje, że Zjednoczone Królestwo zaoferowało Saudyjczykom wymianę „galanterii”. W zamian za głos w sprawie członkostwa Wielkiej Brytanii, ten ostatni zobowiązał się wesprzeć Rijad w 2015. Czy trzeba dodawać, że petycje wyrażające sprzeciw wobec przewodnictwa Arabii Saudyjskiej w UNHRC pochodziły od działaczy na rzecz społeczeństwa obywatelskiego od Maroka po Liban, ale jakimś dziwnym trafem nie od nas, tak chętnie krzyczących o zbrodniach tak zwanego PI?

Weźmy rosyjską interwencję w Syrii. Bombardowanie tak zwanego PI od początku nie wydaje się dla Putina priorytetem. Choć Moskwa do pewnego stopnia koordynuje działania wojskowe z Damaszkiem, nie jest jasne, na ile wiernie stoi po stronie Asada. Tymczasem kuwejcka gazeta „Al-Rai” nie tylko donosi, że Rosja szykuje drugą bazę lotniczą w Syrii, ale również, że Iran planuje przenieść w okolice bazy dwa szwadrony lotnicze. Wymiana informacji wywiadowczych następuje nie tylko na linii Iran-Irak-Rosja-Syria (z pikantnym dodatkiem w postaci Hezbollahu), ale też między Moskwą a Tel-Awiwem. Arcyciekawa to konstelacja: Hezbollah korzystający z danych wywiadowczych Sił Obronnych Izraela (albo odwrotnie)… Zresztą rosnąca właśnie w siłę koalicja pod wodzą USA również nie obejdzie się bez koordynacji z wymienionymi. I to niezależnie od tego, że wojskowe skrzydło Hezbollahu pozostaje na liście organizacji terrorystycznych zarówno w Stanach, jak i w UE…

Powtórzę: Interwencja zbrojna Putina, tak samo zresztą jak Obamy i jego sojuszników, nie rozwiąże żadnego z syryjskich problemów. Odpowiada raczej geopolitycznym interesom zainteresowanych. Ale czy również interesom krajów UE i ich obywateli? Pretensja, że Moskwa nie bombarduje tak zwanego PI i komplikuje sytuację w Syrii, jest dulszczyzną w czystej postaci. Przecież to samo robi również Ankara, nasz kunktatorski sojusznik w NATO. O dwuznacznej roli Arabii Saudyjskiej w całym tym zamieszaniu nie wspomnę.

Czy Koran mówi coś o handlu ropą?

Do ruin starożytnego miasta Dura Europos prowadzi z Deir Az-Zour całkiem dobra droga. Wzdłuż szosy leniwie płynie Eufrat. Zieleń nadrzecznych pól jest tak intensywna, że niemal trzeba mrużyć oczy, przyzwyczajone do matowych szarości, które dominują pustynny krajobraz okolicy. Gdzieś tam, dalej na zachód, leży sławna Palmira. Dura Europos niesłusznie popadła w zapomnienie i wiedzie samotne życie w cieniu swojej starszej sąsiadki. Tymczasem opuszczone miasto z synagogą ozdobioną pięknymi, figuratywnymi freskami i tak zwanymi domami chrześcijan stanowi unikalny zabytek starożytny. Kto raz był w tym uroczym zakątku, położonym między żyznymi polami, modrą rzeką i pustynią, nigdy tego nie zapomni.

Dziś w Dura Europos dochodzi do niewyobrażalnych spustoszeń. Co prawda oryginały malowideł ściennych z synagogi znajdują się w muzeum narodowym w Damaszku, ale bandy rabusiów i bojowników tak zwanego Państwa Islamskiego (PI) przeszukują stanowiska archeologiczne w jednym celu: wykopać i sprzedać wszystko, co przedstawia jakąkolwiek wartość… Stop! Wystarczy! Sentymentalnemu pseudodziennikarstwu mówimy dość. Wysadzanie kamieni, choćby zabytkowych, nie powinno być ważniejsze niż los mieszkających tam obecnie ludzi. Co zatem można dziś zobaczyć w okolicach Dura Europos?

Ciekawy obraz przedstawia seria artykułów opublikowanych niedawno w „Financial Times”. Oto szlaki komunikacyjne wzdłuż Eufratu mają się nadal całkiem dobrze. Na bocznej drodze nieco na północ od starożytnego zakątka stoi kolejka na… sześć kilometrów. Kierowcy cystern cierpliwie czekają, aż będzie można podjechać i nabrać ropę. Trwa to nawet tygodniami. Na poboczu można kupić falafla i napić się kawy. Ci co mają bliżej do domu, zajmują miejsce w kolejce i wracają po kilku dniach.

Interes, jak to interes, wszystkim się musi opłacać.

Dochód z kawy i kanapek to jedno. Tak zwane PI wydaje kupcom ropy koncesje. Świeżo wydobyty surowiec z jednego z największych syryjskich pól naftowych trafia za pomocą cystern do miejscowych rafinerii. Tylko na tym jednym etapie przebicie cenowe jest trzykrotne. Aby było ciekawiej, benzyna, którą potem handlują okoliczni dealerzy, zasila nie tylko samochody tak zwanego PI, ale także ich zaciekłych wrogów. W ogarniętych wojną Syrii i Iraku wolny handel obywa się bez traktatów, ale konieczne jest zachowanie chwiejnej równowagi: trzeba nękać przeciwnika, aby zużywał paliwo, ale nie można go całkiem zniszczyć, bo przestanie je kupować.

Czy trzeba dodawać, że nad polami naftowymi i sznurami cystern (oraz przemykającymi tu i tam handlarzami staroci) latają samoloty koalicji? Lotnictwo naszych skorych do wojny europejskich polityków (i innych też, rzecz jasna) bombarduje od miesięcy… Co? No właśnie… A pieniądze, które „umiarkowane” ugrupowania opozycyjne pozyskują od naszych rządów lub ich sojuszników na walkę z tak zwanym PI trafiają również do kieszeni… tego ostatniego. Niemożliwe? A jednak, przecież bez benzyny żaden bojownik, nawet nasz umiarkowany pupil, nie dojedzie na front.

Niech żyje fetysz!

To prawda, wojna nigdy nie jest czarno-biała. Zniszczenie pól naftowych to uderzenie w podstawowe źródło dochodu tak zwanego PI, ale jednocześnie sparaliżowanie regionalnej sieci energetycznej. Oznacza to miliony ludzi bez prądu, wody i kanalizacji – w domach, szpitalach, szkołach… Za to zapewne żaden polityk, nawet najbardziej skory do wojny, nie chciałby odpowiadać.

W tej sytuacji naloty są mało skuteczne. Ale cóż w tym dziwnego? Będą nieskuteczne tak długo, jak tak zwane PI będzie się miało z czego utrzymywać, choćby handlując ropą – przyniosą głównie zniszczenie, cierpienie i śmierć zwykłych ludzi. Oraz od czasu do czasu zamach w jakimś europejskim mieście. W tym sensie świetnie będą napędzać telewizyjne „reality show” .

Powiedzmy to wreszcie wprost: wojna z tak zwanym PI jest naszym fetyszem.

Nie ważne, kto ma ile ofiar na sumieniu – furda proporcje, niech żyje fetysz! Miło jest pomiędlić językiem, poobracać na wszystkie strony a nawet poodmieniać przez przypadki: bezpieczeństwo – fetysz, ropa– fetysz, geopolityka – fetysz…

Znawca przedmiotu, niemiecki analityk Stefan Weidner wspominał ostatnio w niemieckiej „Süddeutsche Zeitung” o pewnym średniowiecznym kalifie i jego syntetycznym opisie kondycji ludzkiej: człowiek śpi za życia i budzi się, kiedy umiera. Paradoksalnie mądrość kalifa odnosi się zarówno do zamachowców z Paryża, jak i tych, którzy nie wierzą w zaświaty: „Jak długo jeszcze będziemy w Europie spali?” – pyta Weidner. Śniąc o bezgranicznej wolności i rosnącym dobrobycie, przespaliśmy kilka lat wojny w Syrii. Nawet uchodźcy, posłańcy z krainy śmierci, nie zdołali nas obudzić.

Oszukiwaliśmy się, że możemy żyć zadowoleni z siebie, znajdując podniety w cudzym nieszczęściu. Tymczasem w zglobalizowanym świecie, po Ankarze, Bejrucie i Paryżu, po kryzysach wywołanych w półmiliardowej UE przez proporcjonalnie niewielkie grupy uchodźców, warto się wreszcie obudzić. Trzeba wyjść z mentalnego izolacjonizmu i rozstać z impotencją fetyszystów międlących tylko słowa. Czas na nową politykę w regionie: na przedefiniowanie sojuszy oraz uczciwą debatę społeczną wokół naszych działań politycznych i gospodarczych. Trzeba je nazwać po imieniu. Trzeba przyjąć odpowiedzialności za ich konsekwencje. Inaczej będziemy nadal międlić sobie to i owo przez sen, aż w końcu się obudzimy… Umierając…

Stanisław Strasburger jest pisarzem i menadżerem kultury. Zajmuje się zagadnieniami wielokulturowości, migracji i pamięci zbiorowej. Jest autorem dwóch książek: „Handlarz wspomnień” oraz „Opętanie. Liban“.

 

**Dziennik Opinii nr 346/2015 (1130)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij